Polacy w centrum tragicznych zdarzeń. Na ich oczach ginęli ludzie

Maciej Kmita
Maciej Kmita
Krew na pucharze

29 maja 1985 roku mógł najlepszym dniem w klubowej karierze Zbigniewa Bońka. Tego dnia jego Juventus Turyn pokonał w finale Pucharu Mistrzów Liverpool 1:0, a "Zibi" był jednym z najlepszych zawodników meczu. Rozegrane na brukselskim Heysel przeszło do historii jednak nie z uwagi na triumf Starej Damy, a tragiczne wydarzenia, które rozegrały się przed pierwszym gwizdkiem. Na godzinę przed planowanym rozpoczęciem meczu na stadionie doszło do starcia między kibicami Juventusu a Liverpoolu, w wyniku których zginęło 39 osób, a ponad 600 zostało rannych. "La Gazzetta dello Sport" stwierdziła, że Juventus sięgnął po puchar, z którego spływała krew.

- Będąc w szatni, usłyszeliśmy potężny hałas i krzyki ludzi. Po wejściu na boisko zobaczyliśmy totalny chaos. Na murawie było pełno ludzi. Wielu kibiców Juventusu biegało z paniką w oczach. Szukali bliskich, znajomych, wołali o pomoc. W miejscu, gdzie runął mur, kłębili się ludzie. Leżeli jeden na drugim, ściśnięci, bezskutecznie próbowali się oswobodzić. Służb porządkowych ani pomocy medycznej w ogóle nie było widać, kibice ratowali się nawzajem - opowiadał Boniek magazynowi "Futbol.pl".

Finał rozpoczął się z półtoragodzinnym opóźnieniem. - Trwała debata, czy w ogóle wychodzić na boisko. Nie chcieliśmy grać. Większość z nas uważała, że w obliczu takiej tragedii finał powinien być przełożony. Do rozpoczęcia gry namawiali jednak przedstawiciele UEFA, policji, władz Brukseli. Twierdzili, że za wszelką cenę trzeba odwrócić uwagę kibiców z Turynu, zasiadających po przeciwległej stronie stadionu od tego, co się wydarzyło. Uważali, że jeśli mecz się nie odbędzie, rozpocznie się bitwa, nad którą nie będzie możną zapanować. Pamiętam, że kilku moich kolegów z zespołu odchodziło od zmysłów. Wiedzieli, że na meczu są ich przyjaciele, krewni. Nie mieli pojęcia, na której trybunie się znajdowali. Było jasne, że pod zawalonym murem są zabici, wielu ludzi zostało rannych. Nie ma się co dziwić, że ostatnią rzeczą, o jakiej myśleli ci piłkarze, był mecz - wspominał Boniek.

- Stadion przypominał obóz za drutami. W międzyczasie ściągnięto posiłki i urządzono pokaz siły. Wokół trybun stali uzbrojeni po zęby policjanci. Psy, które trzymali na smyczach, były agresywne. Gdy piłka wyszła poza boczną linię, trzeba było przemykać się między ujadającymi wilczurami i rottweilerami. Mój wzrok często uciekał w kierunku tej zawalonej ściany. Widziałem uwijające się tam służby, karetki pogotowia jeżdżące na sygnale w tą i z powrotem. To na pewno rozpraszało. Mecz rozgrywał się przede wszystkim w głowach. Trzeba było na półtorej godziny zapomnieć o śmierci, a myśleć o futbolu. Skoro już zapadła decyzja, że mamy grać, graliśmy - opowiadał prezes PZPN.

Złoto w cieniu tragedii

5 września 1972 roku, dziesiątego dnia XX Igrzysk Olimpijskich, palestyńscy terroryści dokonali zamachu terrorystycznego na izraelską reprezentację - w wyniku ataku terrorystów zginęło 11 członków izraelskiej drużyny olimpijskiej. Zamach rozpoczął się o świcie - ok. godziny 4:30.

Wioska olimpijska szybko zaczęła przypominać arenę wojny. Nad Monachium latały helikoptery, na dachach budynków rozmieścili się snajperzy, a ziemię opanowali żołnierz i policjanci. Niespełna osiem godzin po rozpoczęciu zamachu drużyna Kazimierza Górskiego, rozegrała w Augsburgu mecz II rundy fazy grupowej ze Związkiem Radzieckim.

- Pojechaliśmy na mecz, nie wiedząc, czy igrzyska nie zostaną przerwane. Ostateczna decyzja nie była jeszcze podjęta. Na rozgrzewkę wychodziliśmy trzykrotnie. Kiedy w końcu dowiedzieliśmy się, że jednak gramy i zawody będą kontynuowane, poczuliśmy ulgę - mówi Włodzimierz Lubański i dodaje: - Naszym źródłem informacji było radio, którego słuchaliśmy w pociągu. To naturalne, że chcieliśmy być zorientowani w sytuacji. To było istotne dla wszystkich sportowców.

Wydarzenia z 5 i 6 września odcisnęły piętno na imprezie - Wiele rzeczy diametralnie się zmieniło. Nawet wioska olimpijska była inaczej wyposażona. Na każdym rogu stali uzbrojeni policjanci, a w drodze do restauracji towarzyszyła nam zawsze eskorta żołnierzy. Inna była też atmosfera. Brakowało naturalności i entuzjazmu. Ich miejsce zajęły refleksja i przygnębienie - opisuje Lubański, który sięgnął z Biało-Czerwonymi po złoty medal.

Zinedine Zidane: Szanujemy Legię. To niebezpieczna drużyna (źródło TVP) Zinedine Zidane: szanujemy Legię. To niebezpieczna drużyna
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×