Władysław Żmuda: Piłkarz, który za komuny postawił się milicji i wojsku

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Trafił dobrze, bo w tym czasie w Śląsku pracował znakomity trener... Władysław Żmuda. Choć pojawiały się też opinie, że jedynie wstawiennictwo ojca sprawiło, że młody gra, to jednak zbieżność imion i nazwisk w tym przypadku była zupełnie przypadkowa. Dlatego od tej pory ludzie, żeby ich rozróżnić, będą dodawali po nazwisku "trener" oraz "piłkarzem".

Była to doskonała symbioza. Choć dla kibiców Śląska bohaterami tamtej ekipy byli przede wszystkim Tadeusz Pawłowski i Janusz Sybis, to dziennikarze "Piłki Nożnej" nie mieli wątpliwości, kto naprawdę jest numerem 1.

W klasyfikacji na piłkarza roku 1977, Żmuda zajął 4. miejsce (pierwszy był Grzegorz Lato, drugi Kazimierz Deyna, a trzeci Jan Tomaszewski), a tygodnik pisał: "Najlepszy polski obrońca. Dzięki jego postawie Śląsk zdobył tytuł mistrza Polski. Ma 23 lata, a w kolekcji trofeów już wicemistrzostwo olimpijskie, srebrny medal mistrzostw świata, tytuł mistrza Polski, zdobycie Pucharu Polski. Jedyny piłkarz z bloku defensywnego, który został w reprezentacji po mistrzostwach świata".

Nawet Jacek Gmoch ze swoim zamiłowaniem do ustawiania wszystkiego od nowa, do wymazywania wszystkiego co stworzył jego wielki poprzednik, nie śmiał usunąć z kadry Żmudy. Byłby to bowiem strzał w kolano.

Nic dziwnego, że w Śląsku nie wyobrażali sobie defensywy bez tego piłkarza. W 1979 roku doznał kontuzji pachwiny i potem musiał porozumieć się z klubem co do nowej umowy. Wprowadzono w tym czasie przepisy, wedle których można było zawierać dwa rodzaje umów - roczną i trzyletnią. Śląsk oferował mu trzy lata, on chciał zostać tylko rok. Został zawieszony bez prawa do treningów.

- Nie wiedziałem co robić więc w pierwszym odruch złapałem za telefon i zadzwoniłem do Ludwika Sobolewskiego - opowiada.

- Jutro będzie u ciebie Wroński - odpowiedział prezes Widzewa Łódź, który takich okazji nie zwykł marnować.

O umówionej godzinie Żmuda wyszedł z hotelu, a zza śmietnika wyłonił się facet, którego znali wszyscy w środowisku. I którego pojawienie się zwiastowało transfer. Stefan Wroński, kierownik łódzkiej drużyny. Załatwili to po cichu. Dogadali się bardzo szybko.

Ludzie ze Śląska dowiedzieli się o tym i powiedzieli Żmudzie, że życzą mu powodzenia, ale najpierw musi jeszcze podjechać do domu i coś załatwić. Naiwnie posłuchał, bo na miejscu czekał na niego żołnierz z biletem do Gubina. Tam znajdowała się jednostka służąca do zmiękczania charakterów. A że Żmuda miał kategorię D, nikogo nie interesowało.

Sobolewski czuł, że niewiele może. Zaproponował Żmudzie, żeby ten odsłużył 3 miesiące, a on w tym czasie wszystko załatwi. Ale piłkarz powiedział: "Albo mnie chcecie albo nie". A kto by nie chciał?

Lekarz Widzewa, Jerzy Sandomierski, wystawił zawodnikowi zwolnienie lekarskie, dzięki czemu klub zyskał dwa tygodnie na załatwienie sprawy. To było kluczowe 14 dni, bo w tym czasie do Łodzi miała przyjechać delegacja z Wojciechem Jaruzelskim. Generałowi wręczono list od działaczy Widzewa, w którym opisano sytuację. I to on osobiście zadzwonił do Wrocławia z przekazem: "Skoro mimo swoich możliwości nie upilnowaliście zawodnika, to dajcie mu teraz spokój".

Widzew zapłacił oficjalnie za zawodnika 450 tysięcy złotych i wielokrotnie więcej pod stołem w dolarach.

W Łodzi piłkarz wziął udział w tworzeniu fascynującej drużyny "Wielkiego Widzewa", jednej z najlepszych klubowych ekip w historii polskiej piłki. Razem ograli w Pucharze UEFA Manchester United i Juventus Turyn. I razem wpadli w tarapaty, podczas głośnej "Afery na Okęciu", gdy PZPN chciał usunąć z drużyny Józefa Młynarczyka, a zawodnicy stwierdzili, że nie pojadą bez niego na Maltę, na mecz eliminacji mistrzostw świata.

Szefem "bandy czworga", jak ich wtedy nazwano, był oczywiście, jakżeby inaczej, Zbigniew Boniek. Wielki buntownik polskiej piłki, człowiek, który musiał mieć zdanie w każdej sprawie. Ale Żmuda nie zamierzał być jedynie biernym obserwatorem. Choć przemawiał rzadko, to konkretnie. Ale nie był to pierwszy raz. Łukasz Jedlewski z "Przeglądu Sportowego" pisał o jednej z wcześniejszych spraw, że "Żmuda wtóruje Bońkowi wiązankami, jakie można usłyszeć tylko pod budką z piwem".

Zawodnicy zostali zawieszeni, ale nie trwało to długo. Na mundial do Hiszpanii Żmuda nie tylko pojechał, ale też dostał opaskę kapitana i był podstawowym piłkarzem drużyny we wszystkich meczach. Potem wyjechał do Włoch. Niewiele brakowało, a zostałby zawodnikiem Fiorentiny, ale ostatecznie klub z miasta Leonardo Da Vinciego wybrał Daniela Pasarellę.

Żmuda trafił do Hellas Werona, ale nie był to najlepszy czas w jego karierze. Miał 28 lat i wydawało się, że to początek wspaniałej przygody. Zamiast tego, jeszcze w sezonie przygotowawczym, była kontuzja kolana. Operację spartaczono, potrzebna była druga. Werona, choć piękna, Żmudzie bardziej niż z balkonem, na którym wystawała szekspirowska Julia z rodu Capuletich, będzie kojarzyła się ze zmarnowaną szansą.

W 1984 roku wylądował na krótko w Cosmosie Nowy Jork. Karierę kończył we Włoszech, w Cremonese. W 1986 roku pojechał na mundial w Meksyku, ale większość przesiedział na trybunach. Antoni Piechniczek wpuścił go na ostatnie 7 minut meczu z Brazylią, już przy stanie 0:4. Żmuda śmieje się, że wszedł na utrzymanie wyniku, ale naprawdę chodziło o to, żeby wyrównał rekord Uwe Seelera - 21 meczów w mistrzostwach świata.

Obecnie mieszka w Milanówku pod Warszawą z drugą żoną, Eweliną, i 16-letnim synem Janem.

Kto jest najlepszym środkowym obrońcą w historii polskiej piłki?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×