[b]
Rozmawiał Adam Godlewski[/b]
Bartosz Bereszyński to piłkarz, który może o sobie powiedzieć, że spośród Polaków z Legii Warszawa najlepiej wykorzystał witrynę wystawową jaką jest Liga Mistrzów. Mimo że atakował z dalekiej pozycji, w listopadzie znalazł się w rankingu selekcjonera tuż za plecami Łukasza Piszczka wśród prawych obrońców. Nie dziwi więc, że po przeprowadzce do Serie A - gdzie w Sampdorii Genua miejsce w wyjściowym składzie wywalczył z marszu - Bereszyński nie tylko marzy, ale snuje plany o występie w finałach mistrzostw świata w Rosji. [b]
"Piłka Nożna": Bardzo szybko zacząłeś grać w Sampdorii. Rozumiem, że świetnie odnalazłeś się w Genui i realiach Serie A?
[/b]
Bartosz Bereszyński: - W zasadzie po tygodniu pobytu we Włoszech rozegrałem pierwszy mecz, w Pucharze Włoch. To rzeczywiście było dosyć szybko, ponieważ jeszcze nie rozumiałem jak funkcjonuje zespół. To była bardzo głęboka woda, ale nie utonąłem. Inna sprawa, że nauka pływania była dosyć bolesna, bo wysoko - aż 0:4 - przegraliśmy z Romą. Niemal przez cały mecz musieliśmy się bronić, więc siłą rzeczy trzeba było w to spotkanie włożyć dużo pracy. Popełniłem błędy, nie da się ukryć, ale było też kilka pozytywów, które wyszły podczas indywidualnej analizy. Większość wynikła z formy fizycznej, gdyż na pewno nie byłem optymalnie przygotowany na pojedynki ze skrzydłowymi tej klasy, jakich ma Roma. W późniejszym spotkaniu ligowym nie wystąpiłem, ale w następnym już tak. I od czterech tygodni, kiedy wskoczyłem do składu na spotkanie z Romą w Serie A, nie oddałem miejsca. I nie zamierzam, choć rywalizacja jest duża i nawet na moment nie mogę się zdrzemnąć, cały czas muszę być w pełni skoncentrowany. Jestem z siebie zadowolony, bo w przypadku polskich piłkarzy aklimatyzacja nie zawsze przebiega tak szybko i w sumie bezboleśnie.
Po 0:4 z Romą nawet przez moment nie przyszła refleksja: kurczę, a może to jednak zbyt wysokie progi dla mnie?
- Przegrana była dotkliwa, ale przecież w pamięci miałem całkiem niedawny mecz z Realem Madryt, w którym doskonale dawałem radę. Dlatego nie było powodu do drżenia łydek. Tym bardziej, że za sobą miałem 3,5-tygodniową przerwę świąteczną, natomiast nowi koledzy z Sampdorii - a także rywale z Romy - byli w zasadzie w rytmie meczowym, bo ich odpoczynek trwał cztery, pięć dni. W treningu byłem zaledwie od tygodnia, w Polsce zacząłbym grać dopiero za półtora miesiąca. Dlatego zdawałem sobie sprawę, że przeskok w nowe realia nie będzie zupełnie bezbolesny. Miałem jednak świadomość, że zaległości najlepiej nadrobię regularnymi występami. Nie zraziłem się po porażce z Romą także z tego powodu, że za chwilę czekał nas w lidze rewanż z tym rywalem, i wyjazd do Milanu. Kiedy grałem w Polsce występy przeciw Realowi, czy Borussii to była wyjątkowa sprawa, tymczasem we Włoszech wielkie marki już na dzień dobry czekały na mnie co tydzień. Nie było więc czasu na przeżywanie nieudanego spotkania na dzień dobry.
ZOBACZ WIDEO Sampdoria Genua pokonała Pescara Calcio - zobacz skrót meczu [ZDJĘCIA ELEVEN]
Kiedy zacząłeś regularnie występować, Sampdoria wywalczyła trzy zwycięstwa i remis. Wniosłeś tyle jakości, czy raczej przyniosłeś szczęście?
- Kiedy wchodziłem do zespołu, seria nie była fajna, liczyła już siedem, a może nawet osiem meczów bez zwycięstwa. Przegraliśmy nie tylko z Romą w Coppa Italia, ale i następne ligowe spotkanie z Atalantą, a w perspektywie był ligowy mecz z rzymianami i wyjazd na San Siro do Mediolanu, co oczywiście nie napawało optymizmem. Tymczasem Romie się zrewanżowaliśmy, Milan także pokonaliśmy, a z rozpędu wygraliśmy jeszcze z Bologną u siebie. Cieszyłem się oczywiście, że ze mną w składzie złapaliśmy tak korzystną passę, ale tu nikt nie potraktował tej odmiany jako głównie mojej zasługi. Mamy bardzo silny zespół, więc zwycięstwa musiały przyjść; nie było innego wyjścia. Już wcześniej prezentowaliśmy naprawdę dobry futbol.
Nie zawsze jednak Sampdoria grała w ustawieniu z czwórką z tyłu. Od momentu, kiedy wskoczyłeś do składu, klasyczny schemat się nie zmienia. Dałbyś radę, gdyby trener Marco Giampaolo zdecydował się ponownie na taktykę z trzema obrońcami?
- Teraz nawet nie trenujemy innych wariantów niż z czterema obrońcami w linii, więc nie zanosi się na żadne zmiany w ustawieniu. Zwłaszcza że ten schemat funkcjonuje dobrze, o czym najlepiej świadczą wyniki. Jeśli jednak kiedyś wyszlibyśmy na boisko z trójką stoperów i pięcioma zawodnikami w drugiej linii, widziałbym siebie w roli wahadłowego pomocnika, nie mam przecież problemów z wydolnością, do przodu też potrafię grać.
Mocno międzynarodowe towarzystwo zastałeś w Genui.
- I bardzo młode. W Polsce mówi się o promowaniu młodzieży, natomiast tu nie tylko się mówi. W wyjściowej jedenastce mamy zawodników z rocznika ’96 i ’97, chłopaki grają na ważnych pozycjach, regularnie, i od pierwszej do ostatniej minuty. Język włoski jest mimo wszystko dominujący w szatni, choć tubylców próbują przekrzyczeć koledzy z Bałkanów, bo oni - jak wszędzie - w Genui są dosyć głośni. Z kolei z Patrikiem Schickiem i Milanem Skriniarem mogę spokojnie rozmawiać po polsku, bo Czech i Słowak doskonale mnie rozumieją.
Karol Linetty także przyczynił się do twojego bezproblemowego wejścia do szatni Sampdorii?
- Jasne, że tak. Do tej pory mi pomaga. Lepiej ode mnie wie jak funkcjonuje klub, i zna miasto. Miałem, i nadal mam wiele pytań, choćby o sklepy w Genui, na które chętnie odpowiada. A w Sampdorii wiadomo - jest lubiany, ale także szanowany, za to jak gra, więc już choćby z tego względu miałem ułatwione wejście do drużyny.
Taktycznie liga włoska stanowi dużo większe wyzwanie od naszej ekstraklasy?
- Co tydzień gramy co najmniej na takim poziomie, jaki u nas w lidze gwarantują Legia, Lechia, Lech i Jagiellonia, poprzeczka na pewno jest więc zawieszona wyżej. Taktyka odgrywa we Włoszech ogromną rolę, to podstawowa sprawa - nie ma chyba przesady w stwierdzeniu, że to najbardziej taktyczna liga w Europie. Na treningach mnóstwo czasu poświęcamy na analizę przeciwnika, i na wytrenowanie naszych wariantów pod konkretnego rywala.
Zdecydowałeś się na numer 24, bo wśród wolnych był najbliższy twojej ulubionej 19?
- Analizowałem, które numery są wolne i w związku z tym, że przychodząc do Sampdorii mam 24 lata, wybrałem właśnie ten. Pewnie, wolałbym dziewiętnastkę, ale jest zajęta przez wicekapitana Vasco Reginiego, więc nawet nie próbowałem negocjować.
A kto ma najwięcej do powiedzenia w szatni w tej chwili? Kapitan, czy może doświadczony Fabio Quagliarella?
- Jest kilka osobowości w drużynie, z których zdaniem należy się liczyć. Pierwszym kapitanem jest Angelo Palombo, który nie gra już za często, ale w szatni ma jeszcze dużo do powiedzenia. Także obaj bramkarze, podstawowy - Emiliano Viviano i doświadczony Christian Puggioni, który jest w Sampdorii długo, mają znaczący głos. Fabio, z racji wieku, ale i doświadczenia oraz CV również ma posłuch. Przy takich rutyniarzach młodzież ma od kogo się uczyć, i także dlatego zespół tak dobrze funkcjonuje. Proporcje wiekowe są po prostu doskonale dobrane.
Linetty także nie waha się zabierać głosu w ważnych sprawach?
- Karol jest takim człowiekiem, który woli pozycję w zespole wywalczyć i zaznaczyć w czasie gry, a nie podczas rozmów. Kiedy trzeba, oczywiście się odzywa, ale jest jeszcze za wcześnie, i jest za młody, żeby w szatni Sampdorii miał wiodącą rolę. Na boisku już jednak wielokrotnie pokazał, jak jest cenny dla zespołu. I dzięki temu zapracował na wielkie zaufanie u starszych kolegów.
Dziesiąte miejsce w tabeli Serie A, z bezpieczną przewagą nad strefą spadku, ale i dużym dystansem do lokat gwarantujących start w pucharach, to na dziś apogeum Sampdorii? O co walczycie we włoskiej ekstraklasie?
- Początek sezonu, jeszcze beze mnie, był bardzo udany, późniejsza czarna seria, o której już wspominałem, spowodowała, że puchary rzeczywiście się oddaliły. Zdajemy sobie sprawę, że zespoły z górnej części tabeli mają znakomitych zawodników, ale to nie oznacza, iż nie jesteśmy z nimi w stanie skutecznie rywalizować. W każdym meczu walczymy o zwycięstwo, a do końca sezonu jeszcze daleko. A rozstrzygnięcia dotyczące wyłonienia pucharowiczów jeszcze nie zapadły.
Nie za późno wyjechałeś za granicę? W Serie A wszedłeś jak w masło, więc może kilka lat temu równie bezboleśnie zaaklimatyzowałbyś się w Benfice Lizbona?
- Nie myślałem w tych kategoriach. Benfica to już temat zamknięty, i nie wróci. Chociaż... może wróci, nigdy nie wolno zamykać przed sobą furtek, ale na dziś jestem w Genui i uważam, iż dobrze się stało, że jestem właśnie tu. Moja przygoda z piłką rozwija się może powoli, ale systematycznie idzie do przodu. I to jest najważniejsze.
Powoli? Odnoszę wrażenie, że w połowie poprzedniej rundy nabrała kosmicznego przyspieszenia!
- Zgoda, ale temat Benfiki pojawił się mniej więcej trzy i pół roku temu. Potem słyszałem wiele głosów, że się nie rozwijam, a nawet - że się cofnąłem. Miałem pecha, kontuzje mnie nie omijały, ale o tym nie każdy chciał pamiętać, a ja wolałbym już do nich nie wracać. Liczy się to, że ustabilizowałem zdrowie i formę na na tyle satysfakcjonującym poziomie, iż mogę cały czas iść do przodu. W Lidze Mistrzów dałem radę, w ekstraklasie ważne mecze rozgrywałem od dechy do dechy, dostałem w końcu szansę w reprezentacji w spotkaniu towarzyskim. I mam poczucie, że jej nie zmarnowałem. W Sampdorii gram regularnie, więc wszystko zmierza w dobrym kierunku. Starannie wybierałem zagranicznego pracodawcę, nie chciałem wyjechać byle wyjechać, a potem dawać sobie pół roku na aklimatyzację. Chciałem grać od razu, i to regularnie. Taki był plan, który realizuję. Trzy lata temu w Lizbonie to nie byłoby takie oczywiste. Nie byłem tak doświadczony jak obecnie, a nawet w pełni ukształtowany. Ostatnie sezony były bardzo bogate w mojej sportowej edukacji, systematycznie podnosiłem poziom, a w ostatnich miesiącach - niech będzie - zanotowałem jeszcze przyspieszenie.
Długo się zastanawiałeś nad ofertą Sampdorii?
- Konkrety pojawiły się w grudniu, czyli już po rozgrywkach grupowych Ligi Mistrzów. Wcześniej nie zawracałem sobie głowy transferowymi doniesieniami, zwłaszcza medialnymi, bo dziennikarze od pewnego momentu bardzo chętnie sprzedawali mnie w bardzo różnych kierunkach. Chciałem spokojnie dograć rundę, a dopiero potem usiąść i w spokoju zastanowić się, jaka droga będzie dla mnie najlepsza. Sampdoria była bardzo konkretna i bardzo mnie chciała, co oczywiście było najważniejsze. Istotna była jednak także obecność Karola w Genui, wiedziałem, że będzie mi trochę łatwiej, co przyspieszyło podjęcie decyzji. Legia pod względem finansowym jest numerem jeden w Polsce, ale we Włoszech wskoczyłem na wyższy poziom płacowy. Nie ma sensu tego ukrywać - piłka to moja pasja, a nawet miłość, ale to także moja praca. Przede wszystkim jednak Serie A to kapitalna trampolina, żeby wyskoczyć jeszcze wyżej. Dobra gra we Włoszech może otworzyć drogę do klubów z najwyższej półki.
Czyli gra w Genui to nie jest twój sufit?
- Oczywiście, że nie. Mam jeszcze sporo do poprawienia, ale mam też apetyt na więcej. Jestem typem człowieka, który nie zadowala się tym co już ma, tylko chce iść jeszcze dalej. Tym bardziej że wcale nie mam odczucia, że biorąc pod uwagę możliwości osiągnąłem już maksa. Widzę rezerwy, będę się jeszcze rozwijał.
W Sampdorii trenujesz zupełnie inaczej niż w Legii?
- Różnica jest istotna. Kiedy zespół występuje w pucharach, właściwie nie ma czasu na uczciwy trening. W Genui mam teraz pełne mikrocykle, w przygotowania do kolejnych meczów siłą rzeczy wkładamy więcej pracy. Liga Mistrzów to najważniejsze rozgrywki klubowe świata, najbardziej prestiżowe, oglądając rewanżowe spotkanie Ajaksu z Legią wspominałem po raz kolejny tę wspaniałą przygodę. Pewnie, chciałbym tam wracać, i do tego będę dążył, ale byłbym nieszczery, gdybym teraz zaczął narzekać. Czekają mnie przecież jeszcze mecze z Juventusem i Napoli, które nadal rywalizują w Champions League, więc emocji związanych z rywalizacją z tymi zespołami doświadczę w Serie A.
Jak postrzegasz Łukasza Piszczka? To konkurent, którego gonisz w reprezentacji Polski.
- Oczywiście, że chciałbym równać do najlepszych, a Łukasz to ścisła czołówka na bocznej obronie na świecie. Już od kilku lat utrzymuje się na najwyższym możliwym poziomie, i wcale nie zamierza zwalniać tempa, o czym najlepiej świadczy kapitalny mecz w jego wykonaniu sprzed tygodnia w Bundeslidze. Mam zatem od kogo się uczyć, i kogo podpatrywać. Oceniam, że w Europie na prawej obronie plasuje się w Top 3.
[nextpage]
Jak wygląda podium w twojej ocenie?
- Dani Alves, Dani Carvajal i Piszczek. Skala trudności w przypadku Łukasza jest większa niż jego głównych konkurentów, bo obaj grają w najlepszych - według mnie - klubach świata, czyli w Juventusie i Realu Madryt. A mimo to Piszczek nie zawodzi. Ma podobną historię do mojej, także z napastnika został przekwalifikowany na obrońcę, tyle że on wyjeżdżał do Bundesligi jeszcze jako gracz typowo ofensywny, a ja trafiłem już do Legii z jasnym przesłaniem, że docelowo będę grał na boku defensywy. I mam za sobą cztery i pół roku szkolenia w tej specjalności.
Łatwo pogodziłeś się z przesunięciem spod bramki przeciwnika na własne przedpole? Nie miałeś wewnętrznego oporu?
- Zanim na mojej drodze pojawił się Jan Urban, kilka osób zdążyło powiedzieć, że boczna obrona to pozycja dla mnie. Miałem więc czas, żeby oswoić się z tą myślą. Zresztą najważniejsze było, żeby grać regularnie. A na jakiej pozycji - to już kwestia drugorzędna. Zaufałem trenerowi Urbanowi, i nie zawiodłem się. Ani na nim, ani na sobie, że podjąłem decyzję, żeby przekwalifikować się na grę w defensywie.
Jaka w tym procesie była rola twojego ojca, Przemysława, solidnego przed laty obrońcy, na początku lat 90-tych poprzedniego stulecia trzykrotnego mistrza Polski w barwach Lecha Poznań?
- W genach odziedziczyłem talent do gry w defensywie, a dodatkowo tata jest dla mnie jedną z najważniejszych osób, z którą dotąd konsultuję wszelkie decyzje dotyczące piłki, z miejsca zakomunikował mi, że pomysł przesunięcia do obrony jest najlepszy z możliwych. On także widział moje predyspozycje do gry na boku tylnej formacji, a przecież nikt nie obserwował mnie częściej.
Zdarza się jeszcze ojcu przeprowadzać analizy po twoich meczach? Bywa wtedy mocno krytyczny?
- Jesteśmy w stałym kontakcie, tata stara się oglądać wszystkie moje mecze, więc analizy są na porządku dziennym. Zawsze był krytyczny, i to jest właściwa postawa. Kiedy zasługiwałem, oczywiście pochwalił, natomiast mądra krytyka najlepiej buduje i uczy. O dobrych rzeczach warto pamiętać, ale skupiać się trzeba na tych złych. Po to, żeby je eliminować.
Dziś jesteś jednak wyżej od ojca, grasz w reprezentacji, masz na koncie więcej mistrzowskich tytułów w Polsce, podpisałeś dobry kontrakt w Serie A. Nie korci cię, żeby powiedzieć: tata, ale co ty mówisz, mogę już na ciebie popatrzeć z góry?
- Ostatnio nawet się śmialiśmy, że rzeczywiście w liczbie tytułów i meczów rozegranych w Lidze Mistrzów wyszedłem na pierwsze miejsce w rodzinie, ale to nie zmienia faktu, że tata zna się jak mało kto na mojej robocie i chce dla mnie wyłącznie dobrze. I choćby z tych dwóch powodów zawsze będę mu wdzięczny nie tylko za rady, ale i za krytyczne, a nawet przykre uwagi pod moim adresem. Ostatnio miał tę przyjemność, że mógł oglądać mnie na żywo na San Siro przeciwko Milanowi, na dodatek w zwycięskim meczu. Sam mógł o tym jedynie pomarzyć. Nie tylko ze względu na polską rzeczywistość w czasach jego kariery, ale i ówczesną siłę klubu z Mediolanu, który dziś nadal jest klasowy, ale nie znajduje się w takim rozkwicie, jak wtedy, kiedy tata grał w piłkę. Pewnie dlatego teraz był ze mnie podwójnie dumny.
Czesław Michniewicz, który doskonale zna Piszczka ocenił, że jesteś idealnym kandydatem do przejęcia pałeczki na prawej obronie w reprezentacji Polski po mundialu w Rosji. Znając twoją wysoką ocenę konkurenta zapytam przewrotnie - nie masz w planach szybszego wyprzedzenia Łukasza?
- Chciałbym wskoczyć na poziom Łukasza, który co roku walczy o mistrzostwo w silnej lidze i występuje w Champions League. Ja dopiero do tego dążę. Wiem, jaka jest hierarchia w reprezentacji, inna zresztą na dziś nie może być. Do mundialu pozostało jednak jeszcze sporo czasu, więc nie jest powiedziane, że to nie ja będę wówczas pierwszym wyborem selekcjonera. Piłka jest nieprzewidywalna, zawsze trzeba być gotowym do gry w kadrze, o czym przekonałem się przed powołaniem, które dostałem w listopadzie. Nie było mnie w pierwotnie ogłoszonym składzie, ale miałem sygnały, że powinienem być pod parą. I byłem, kiedy okazało się, że mam przyjechać na zgrupowanie. Dzięki temu zagrałem ze Słowenią, i nie zaniżyłem poziomu drużyny. Chciałbym pojechać na mistrzostwa świata, bo znalezienie się w szerokiej kadrze na taki turniej to już jest coś, ale moje marzenia sięgają gry na mundialu. To dopiero byłaby wielka sprawa!
Rozumiem, że po meczu ze Słowenią jesteś w ścisłym kontakcie z selekcjonerem Adamem Nawałką?
- Niedawno byli u nas w Genui trenerzy Remigiusz Rzepka i Jarosław Tkocz. Chcieli zobaczyć jak trenujemy, i jak funkcjonuje klub, w którym pracujemy na co dzień. Z selekcjonerem Nawałką rozmawiałem telefonicznie - przed transferem do Sampdorii, i także po. Również jest zdania, że najważniejsza jest dla mnie regularna gra w Serie A, która umożliwi dalszy rozwój, bo także widzi u mnie rezerwy. Trener reprezentacji był bardzo zadowolony, że zdecydowałem się na przeprowadzkę do Włoch, z jego perspektywy dla obrońcy nie ma bowiem lepszej szkoły życia. Nie wpływał jednak na moją decyzję o kierunku transferu, ta należała wyłącznie do mnie.
Szykujesz się już na mecz z Czarnogórą?
- Tak, każdym meczem rozegranym w barwach Sampdorii szykuję formę. Żeby była na reprezentacyjnym poziomie. Przede wszystkim jednak muszę się skupiać na tym, aby mieć miejsce w klubie, bo to jest jedyna droga do kadry. Kiedy przyjdzie czas powołań, na pewno pomyślę o drużynie narodowej. Na pewno z tyłu głowy siedzi mi ta myśl, nie ma co ukrywać.
Byłbyś rozczarowany, gdybyś został pominięty przy ogłoszeniu szerokiego składu na najbliższy mecz eliminacji mistrzostw świata?
- Uważam, że postawą w ostatnim meczu towarzyskim dałem trenerowi pozytywny impuls. A potem zrobiłem jeszcze krok do przodu, przebiłem się szybko do wyjściowej jedenastki w klubie z mocnej ligi, więc na powołanie zasługuję. Tyle że nie użyłbym słowa: rozczarowanie. Gdybym nie został powołany, nie obraziłbym się na nikogo, ani nie poczuł zdemotywowany. Przeciwnie, dostałbym dodatkowego kopa do pracy. Jest jednak jeszcze trochę czasu do ogłoszenia składu reprezentacji na mecz z Czarnogórą, będę miał więc kilka okazji, żeby pokazać się z dobrej strony.
Łezka zakręciła się w oku, gdy Legia odpadła po dwumeczu z Ajaksem?
- Szkoda, że znów się nie udało. Wiadomo, że grę prowadził Ajax i miał sytuacje, ale my swoje też mieliśmy. A przecież jedna bramka załatwiłaby kwestię awansu. Nie załamywałbym jednak rąk, pucharowa przygoda mistrza Polski w tym sezonie to była przecież wielka frajda dla każdego kibica w kraju. Fajnie, gdyby dla Legii była to coroczna norma, ale teraz nie czas na takie dyskusje. Coś się skończyło dla klubu, ale coś się również zaczyna, jest nowy konkretny cel. To znaczy obrona tytułu. A w futbolu wiadomo - żyje się od celu do celu.
Konflikt właścicieli Legii to był temat, na którym piłkarze koncentrowali się podczas kuluarowych rozmów?
- Mieliśmy swoje problemy, kiedy ten konflikt wybuchł, a w każdym razie został upubliczniony. I musieliśmy się na nich koncentrować. Roztrząsanie sporu właścicieli w niczym by nie pomogło, mogło nas ewentualnie poróżnić, a przecież musieliśmy być zgraną ekipą - na boisku, ale i w szatni.
Byliście zaskoczeni skalą sporu?
- Nikt z nas nie spodziewał się, że tak wyglądają relacje między akcjonariuszami. Nie mieliśmy wątpliwości, że każdy z właścicieli Legii chce dla klubu dobrze, ale okazało się, że mają bardzo różne wizje rozwoju. Nie znam się na biznesie, nikt - poza zainteresowanymi - nie wie też jak doszło do tak olbrzymiej różnicy zdań, więc specjalnie nie pochylaliśmy się nad sprawą, na którą nie mieliśmy żadnego wpływu. Grać i tak musieliśmy najlepiej jak potrafimy, niezależnie od okoliczności, jakie zaistniały w klubie. Robiliśmy więc to, co do nas należało. A teraz mam nadzieję, że spór zostanie rozstrzygnięty w sposób najkorzystniejszy dla przyszłości Legii.
Tak z ręką na sercu: jak wspominasz czas spędzony przy Łazienkowskiej, gdzie przeżyłeś cztery pory roku - trafiałeś stamtąd i do nieba, i do piekła?
- To był najwspanialszy czas w mojej przygodzie z piłką, w Legii osiągnąłem największy progres. Kiedy przychodziłem do Warszawy, od siedmiu lat nie było tytułu mistrza Polski, a przez cztery lata wywalczyłem trzy mistrzostwa, więc był to tłusty okres w historii klubu. Ze wspaniałym rokiem na stulecie klubu, ukoronowanym występem w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Dlatego nie mam wątpliwości, że momentów dobrych miałem w Legii znacznie więcej niż złych. I głównie te, albo wyłącznie te, będę wspominał.
Pod względem mentalnym jesteś silnym skurczybykiem, prawda?
- Chyba tak. Śmiałem się nawet kiedyś, że dobrze dla wszystkich się stało, że w aferze z Celtikiem Glasgow padło na mnie, bo ktoś inny mógłby tego nie wytrzymać. Choć nie miałem żadnego wpływu na to, że do niej doszło, moje nazwisko ciągle się przecież przewijało, więc znaleźli się tacy mniej zorientowani w sprawie, którzy obwiniali mnie o całe zło.
Z poznańską falą hejtu po przeprowadzce do Legii radziłeś sobie sam, czy przy pomocy psychologa?
- Nie potrzebowałem żadnego wsparcia, bo na mnie nie robiło to żadnego wrażenia. Wkurzało mnie tylko, że trafia w moją rodzinę, dziewczynę, a nawet w rodzinę dziewczyny. Bolało mnie, że tak mocno sprawa dotyka moich bliskich, i z tym miałem problem, a nie z radzeniem sobie z hejtem. Pewnie, kolorowo też nie było, ale mogłem liczyć na wsparcie najbliższych i to było moje główne zabezpieczenie. Nabrałem odporności, więc krytyka, a nawet wulgaryzmy spływały po mnie jak po kaczce. Piłkarz musi być zresztą na to odporny, podobnie jak i na presję.
Miałeś ochotę komuś przyłożyć w tamtej sytuacji?
- Na pewno tak, i na pewno nie raz. Bywały momenty, że się we mnie gotowało. To zresztą chyba naturalne, że kiedy ktoś stoi od ciebie trzy metry i ubliża tobie, albo lży twoich bliskich to pięść się zaciska. Błyskawicznie doszedłem jednak do wniosku, że właśnie na takiej mojej reakcji zależało prowokatorom. Zacząłem się więc uśmiechać i dawać przyjazne sygnały, że u mnie wszystko jest OK. Na luzie, co jeszcze dodatkowo wyprowadzało takich ludzi z równowagi. Nerwy puściły mi tylko raz w życiu, na boisku, na Cyprze. Podbiegłem do rywala, który bezpardonowo potraktował Kubę Rzeźniczaka, popchnąłem go i uderzyłem, i od razu dostałem czerwoną kartkę.
Jak wspominasz Stanisława Czerczesowa, u którego miałeś pusty przebieg?
- Każdego trenera trzeba szanować, zwłaszcza takiego, który z Legią osiągnął bardzo dużo, ale wobec mnie Czerczesow nie był w porządku. Trenowałem na maksa, starałem się mega profesjonalnie podchodzić do obowiązków, ale zdawało się to na nic, ponieważ ten szkoleniowiec nie sugerował się aktualną formą zawodników, których miał do dyspozycji. "Jędza" przyszedł wówczas do Legii na pół roku, miał się odbudować przed finałami Euro 2016, wiadomo było więc, że będzie grał. Mówiło się, że miał stanowić alternatywę na lewej obronie i w środku defensywy, tymczasem wylądował na prawej stronie i grał cały czas, mimo że kandydatów na tę pozycję było trzech. Dla mnie i Łukasza Brozia pozostawała nauka cierpliwości. I samozaparcia, bo nie jest łatwo wyjść na trening w poniedziałek i zasuwać z pełnym zaangażowaniem, będąc pewnym, że w niedzielę - nawet gdybyś stanął na głowie - i tak nie zagrasz. Dlatego przy całym szacunku dla dokonań Czerczesowa, nie będę wspominał go dobrze.
Kolegujesz się z Arturem Jędrzejczykiem mimo tamtej sytuacji, w której miejsce w wyjściowym składzie dostał za nazwisko?
- Do "Jędzy" nie mam zastrzeżeń. Jeśli ktoś stworzył okazję, że mógł grać na okrągło, trudno się dziwić, że ją wykorzystał. Patrzył na siebie - jak każdy - nikt zresztą nie oczekiwał, że powie: - Nie, dzięki nie przyjdę teraz do Legii, bo tam są moi koledzy Bartek i Łukasz. Nasze relacje są normalne, wielokrotnie rozmawialiśmy, często śmialiśmy się, nie mam żadnych problemów z Arturem.
Wywiad przeprowadzony 24.2.2017