O ludziach, którzy się Liverpoolowi nie kłaniali. Głowa papieska

Piłka Nożna
Piłka Nożna

Nazajutrz w łódzkich kioskach nie ma gazet. To znaczy są, ale przez moment. Miasto opuszczają ostatnie autokary z kibicami. W samo południe w klubie jest cicho i pusto. Cała drużyna, sztab i działacze siedzą w pokoiku u dyrektora, oglądając telewizyjną powtórkę drugiej połowy meczu. A potem wjeżdża na stół ogromny tort z Horteksu. Wraga chodzi cały w skowronkach. Z dnia na dzień stał się najpopularniejszym widzewiakiem. Kiedy wrócił wieczorem do domu, na drzwiach wisiały kwiaty. Od innych fanów dostaje dwa darmowe bilety do kina. Wszyscy odwdzięczają się, jak potrafią. Każdy coś krzyczy, głosuje, opowiada, przechwala się. Wraga najgłośniej się śmieje, że Adasiowi (ksywka Grębosza) raz w życiu zdarzyło się kopnąć dobrze lewą nogą i wyszło takie dośrodkowanie. - E, zdarzało mi się częściej - protestuje obrońca. - Ale to miało być podanie do Zdziśka Rozborskiego. Zito już składał się do uderzenia, kiedy nagle pojawiła się głowa Wiesia...

- Mamy już sporo zamówień na półfinał - obwieszcza pani Basia z sekretariatu. Trwa cały czas odbieranie telegramów gratulacyjnych. Tadeusz Gapiński:  - Pierwszy był od Stasia Burzyńskiego, a o pół do trzeciej w nocy zadzwonił do mnie do domu Zbyszek Boniek.

Kiedy trochę gorączka opada, kilka dni po meczu do miasta przyjeżdża generał Wojciech Jaruzelski. Oficjalnie odwiedzić łódzkie włókniarki, ale niespodziewanie wpada również do klubu. Kto się w porę orientuje, ten ucieka. Kto akurat bierze prysznic, jak Krzysztof Kamiński, musi odebrać gratulacje od znienawidzonego szefa Rady Państwa.

Wynik pierwszego starcia jest sensacyjny, ale niebezpieczny. W rewanżu trzeba stanąć znów przed zespołem pełnym gwiazd, który już nikogo nie zlekceważy, a za plecami mieć będzie rozwrzeszczany The Kop. Nie potrzeba wiele, by polec kilkoma bramkami. Anglicy z Łodzi wyjeżdżali wściekli, ale wciąż pewni swego. Zobaczyli kraj skuty mrozem, z pustymi półkami sklepowymi (w hotelu rozdawali ponoć czekoladę łódzkim kibicom), w którym nie może cię spotkać nic miłego ani na boisku, ani poza nim (trzykrotnie samolot z Liverpoolu podchodził do lądowania na Okęciu).

Nadchodzi czas rewanżu. Widzew kwateruje w hotelu St. George w centrum miasta. W dniu meczu pojawia się w nim również drużyna gospodarzy i wszyscy korzystają z tej samej stołówki. Kiedy Polacy jedzą obiad, The Reds przechodzą koło nich, patrząc groźnie i z góry. Żmuda radzi odpowiedzieć tą samą monetą, gdy Angole zasiądą do posiłku; wtedy chłopcy z Łodzi idą zmierzyć ich wzrokiem.

Za kartki nie może zagrać Grębosz. Żmuda wpada na pomysł, by w obronie ustawić Tłokińskiego (w pierwszym meczu nominalny pomocnik zagrał jako napastnik), który będzie uprzykrzać życie Rushowi. Paisley i jego sztabowcy nie dowierzają. Wietrzą blef, jak przed laty, kiedy Widzew wyeliminował Manchester City, bo The Citizens zgłupieli; nie znali twarzy Polaków, a ci umyślnie pozamieniali się koszulkami. Ryk na Anfield w Liverpoolu jest taki, że obowiązuje system porozumiewania się na migi. W pierwszym kwadransie goście nie wiedzą, gdzie są i co się akurat wokół nich dzieje. Suną falowe ataki Liverpoolu. Trzeba się otrząsnąć, bo skończy się piątką, jak trzy lata temu w Ipswich.

W Polsce wszyscy zamierają przed telewizyjnymi odbiornikami. Niewiele jednak brakowało, by nie byłoby co oglądać. TVP nie była wcale skłonna płacić 9100 dolarów za transmisję z Anfield. Sprawy w swoje ręce wziął klub, który - jak wspominał w swojej biografii Smolarek - sprzedał telewizji dolary, ale nie po cenie czarnorynkowej. Stracił finansowo, lecz chciał, by mistrza Polski obejrzeli kibice w całym kraju.

Ustawiony w obronie Tłokiński radzi sobie bardzo dobrze, ale i tak Anglicy obejmują szybkie prowadzenie po rzucie karnym. Później na bramkę Grobbelaara szarżuje jednak Smolarek. - Przewracając się, dodatkowo prężyłem się jak struna, aby faul ten był okazalszy i widoczniejszy. Puściłem piłkę do przodu, a nogę wcisnąłem pod wyciągniętą rękę bramkarza. Tego nauczyłem się w Legii. Znów karny - wspomni po latach w książce pt. "Smolar". Trafia "Tłoczek". Żmuda jest już pewien, że ma awans, ale przyzna się głośno do tego dopiero po meczu. Jest zatem remis, a po przerwie wzorowa kontra łodzian i gol Smolarka wtyka knebel w usta The Kop. Kolejne dwie bramki dla gospodarzy nic im nie dają - 3:2 to za mało, sensacja staje się faktem.

Na trybunach Polacy są nieliczni, ale fanatyczni. 60-osobowa wycieczka pracowników polskiej placówki dyplomatycznej w Londynie i spółki ANGLO-DAL zdziera gardła, powiewając transparentem: "Widzew is the best in the East and West" – informuje wysłannik "PN". Ale to kropla w 50-tysięcznym morzu ryczących autochtonów. Ci mają złą opinię, którą ugruntują dopiero za dwa lata, na Heysel. Uchodzą za chamów, ale 16 marca 1983 roku, po końcowym gwizdku, wstają z miejsc i biją brawo ludziom z kosmosu. Reporter "Daily Mail" pędzi do trenera Żmudy i pyta o jedno: co sądzi o kibicach?

Polacy zaś biegają w euforii po legendarnym obiekcie. Tłokiński i Smolarek, kumple z jednego pokoju, pożyczają na chwilę charakterystyczne hełmy bobbys - angielskich policjantów. Jest takie zamieszanie, że stróże prawa machają ręką i pamiątki pojadą do Polski. Buta nie opuszcza Paisleya. Ubrany w zgniłozielony garnitur i żółtą kamizelkę - jak relacjonuje wysłannik "Piłki Nożnej" - ze złością odpowiada na pytania dziennikarzy. Polacy według niego grali słabo, brutalnie i wciąż narzekali na ostre zagrania Liverpoolu. Bob nie wie, jak tak słaba drużyna mogła awansować do półfinału. Czy chciałby mieć Młynarczyka zamiast Grobbelaara? - A po co mi on. Przecież to Młynarczyk przegrał wam mecz.
Nazajutrz głowę zmyją mu angielskie gazety - za wynik i słowa.

Wieczór w hotelowym barze. Są przedstawiciele kilku znanych europejskich klubów. Zbierają informacje o Polakach. Bryluje Tłokiński, ale kiedy w telewizji leci powtórka rzutu karnego, uśmiech mu gaśnie. Irracjonalnie, ale znów się denerwuje, jak na boisku. - To była jedna z najcięższych prób w moim życiu - przyznaje.
Przylot do Polski, przyjazd na stadion, wszędzie są kibice. Ludzie niemal wnoszą bohaterów do budynku. Kto następny do golenia? Może być Hamburg, może Sociedad, byle nie Juve!

No i w kwietniu wraca do Łodzi Boniek.

Ale nie sam, bo z dziesięcioma kolegami ubranymi w pasiaste koszulki. I znów mówi "ciao" starym kumplom, których przygoda z Pucharem Mistrzów kończy się po romansie ze Starą Damą. Pozostaje piękna i wciąż żywa historia napisana przez ambitnych ludzi. Począwszy od 1983 roku Liverpool FC zaczyna wysyłać do Łodzi, na adres Widzewa, kartki z życzeniami świąteczno-noworocznymi. Ot, tak - z szacunku.

Czy Widzew Łódź będzie kiedyś znowu wielki?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×