Michał Żewłakow: Nauczyłem się życia

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Graliście razem w reprezentacji. Było widać, że dużo osiągnie?

Skłamałbym, gdybym powiedział, że tak. Widać było za to, że on wie, co chce zrobić. Był zdecydowany, cicho pracował, nie był osobą, która liczyła, że pomoże jej ktoś z boku. Pytał pan o kariery sportowców z małych i dużych miast, a ja mam inną teorię. Uważam, że bardziej zdeterminowane są osoby, które w dzieciństwie przeżyły jakieś tragedie, były uczestnikami jakiejś patologii. Nie chodzi mi o aż tak drastyczne przykłady jak u Kuby Błaszczykowskiego. Nie chodzi mi o alkoholizm, albo przemoc w rodzinie. Ale jeśli czegoś brakuje – nieważne czy pieniędzy, jednego rodzica, po prostu ciepła, albo zwyczajnie wzrostu – ciągle się z czymś walczy i dlatego walkę ma się we krwi. Tak wykuwa się charakter zwycięzcy. Nie twierdzę, że tylko ludzie z problemami osiągają sukces, ale mam wrażenie, że przynajmniej nie spoczną na laurach, bo zawsze będą musieli coś udowadniać. Niektórzy piłkarze z naszej kadry idealnie wpisują się w moją teorię. Kuba, Lewandowski, Kamil Glik, Artur Boruc…

A pan się niby jak wpisuje w swoją teorię?

Miałem brata bliźniaka i wszyscy się z nas śmiali.

A poważnie?

Niby nic poważnego, ale dla mnie traumą z dzieciństwa było nawet nazwisko. Takie były czasy, Rosja kojarzyła się źle. Kiedy miałem się przedstawić, używałem samego imienia, nazwisko podawałem tylko wtedy, kiedy już naprawdę trzeba było. Żewłakow to Rusek i tyle. Teraz jestem dumny z tego, jak się nazywam, ale nawet kiedy brałem ślub, a żona chciała zachować także swoje panieńskie nazwisko, powiedziałem, że moje jest tak szczególne, że albo zostaje Konowrocką, albo decyduje się na Żewłakowa.

Kto miał największy wpływ w na pana charakter?

Rodzice, a zwłaszcza ojciec, który wpajał we mnie zasady od małego. Były dla mnie jak drogowskazy. Poza tym spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy chcieli dla mnie dobrze – po pierwszym sezonie w Beveren na stole pojawiło się osiem ofert z innych klubów: trzy z Niemiec, trzy z Holandii i dwie z Belgii. Włodzimierz Lubański wcale nie sugerował tej, na której zarobiłbym najwięcej, wskazał najkorzystniejszą dla mojego rozwoju. Współpracowałem z nim bardzo długo, to on utorował moją karierę, która przecież nie wyglądała tak jak na przykład Radka Matusiaka, który z Bełchatowa trafił do Palermo. Nie, ja szedłem powoli. Z Polonii Warszawa odszedłem do słabego belgijskiego klubu, później zmieniłem go na średniaka, by trafić do najlepszego. Ligę belgijską przetasowałem sobie od dołu do góry. Po ośmiu latach doszedłem do wniosku, że zdobyłem tam już wszystko i skorzystałem z propozycji Olympiakosu Pireus – była atrakcyjniejsza finansowo, a poza tym chciałem się sprawdzić w innych warunkach. Przy okazji połączyłem ją z cudownym życiem.

Ojciec pana bardziej głaskał czy kopał w tyłek?

Nie głaskał. Nie sposób powiedzieć, że nas nie kochał, bo kochał i to bardzo, ale nigdy nam o tym nie powiedział. To nie był człowiek, który potrafił wyrazić emocje w taki sposób, jakiego potrzebuje dziecko. Zawsze dużo wymagał, zawsze musiałem coś udowadniać i było to przez jakiś czas męczące. Nie miałem normalnego dzieciństwa, taki dorosły dzieciak byłem. Tata nas ciągle pompował, mobilizował. Jeśli chodzi o sport, pomagał nam od samego początku. Kiedyś miał nawet jakiś problem z trenerem juniorów w Polonii… No i ten problem urósł do takich rozmiarów, że tata pobił trenera, a my musieliśmy odejść z drużyny. Trafiliśmy do rezerw pierwszego zespołu, gdzie nie mieliśmy żadnych warunków do rozwoju, ale przynajmniej graliśmy z seniorami. Tamten okres spowodował, że zostaliśmy dostrzeżeni przez Mirosława Jabłońskiego, który wziął nas do głównej kadry Polonii. Nie wiem, czy ja po prostu mam takie szczęście, czy je jakoś prowokowałem, ale każda sytuacja, która na początku wydawał się zła, obracała się w coś fajnego.

A pan mówi swoim dzieciom, że je kocha?

Tak. Pewnie staram się dać im to, czego sam nie dostawałem. Mój ojciec spędzał jednak z nami dużo więcej czasu niż ja ze swoimi dziećmi, więc może tylko próbuję odkupić swoje winy za nieobecność w domu.

W ułożeniu życia rodzinnego pomagało panu to, że żona też uprawiała sport?

Ania do osiemnastego roku życia grała w koszykówkę, na poziomie ekstraklasy i na pewno pomogło to jej zrozumieć niektóre moje obowiązki. Mojej żonie do sportu w którymś momencie zabrakło charakteru, ale na pewno zostawiła go sobie dużo na wychowanie dzieci i ogarnianie domu. Tak naprawdę wszystkie codzienne obowiązki wzięła na siebie. Naprawdę wiele jej zawdzięczam i chcę to powiedzieć głośno. To, jakie mam dzieci, to zasługa mojej żony. Ja tylko przynosiłem do domu klocki, a ona je układała.

To jest mój sukces, że obecni piłkarze mogli wychowywać się na drużynie, która pokazała, że przynajmniej da się wywalczyć awans

Łatwo z panem nie miała.

No nie imprezowałem znowu tak, żeby przeszkadzało mi to w normalnym funkcjonowaniu. Lubiłem baletem podkreślić wyjątkowy mecz, zwycięstwo, sukces. Ale przecież nie zawsze wychodziłem sam, czasami zabierałem też Anię. Wydaje mi się jednak, że możliwości mojej żony nie pozwoliły jej wytrzymać mojego tempa.

A winem w samolocie co pan świętował? Bo kosztowało to pana wyrzucenie z kadry przez Franciszka Smudę i Euro 2012 przeszło koło nosa.

Wydaje mi się, że nawet jakby tego wina nie było, to raczej nie mieściłem się w planach trenera Smudy. Szkoda trochę, ale naprawdę żałowałbym wtedy, gdybym sam z reprezentacji zrezygnował, a przecież na decyzję selekcjonera nie miałem wpływu. Nawet gdybym znalazł się w kadrze na Euro, to chyba nie jako piłkarz, który miałby odegrać jakąś poważną rolę. Może miałbym tylko dbać o atmosferę.

Artur Boruc, pana przyjaciel z pokoju, też był wyrzucany z kadry kilka razy, ale dopiero w tym roku zakończył karierę w reprezentacji.

Dzwonimy do siebie nadal, chociaż i ja mam więcej obowiązków, i Artur przecież ciągle gra w Anglii. Nasz kontakt ograniczył się naturalnie, ale kiedy przyjeżdża do Warszawy, znajdujemy czas na spotkanie. Myślę, że kiedy Boruc zakończy karierę, pokażemy jeszcze, na co nas stać. A że nie ma go w kadrze, to akurat duża strata. Nawet jeśli nie byłby pierwszym bramkarzem, tak dużo przeżył i tak dużo widział, że przydałby się kolegom i trenerowi. Nie wiem, co się wydarzyło, ale wydaje mi się, że z kadry nie rezygnuje się z własnej woli, tylko czasami tak po prostu wypada.

Pan na zgrupowanie przyjechał kiedyś samochodem - z Grecji przez całą Europę.

I to po finale rozgrywek o krajowy puchar, w którym nawet strzeliłem gola. Dla mnie, bez względu, czy to był mecz o punkty w eliminacjach, czy wyjazd na towarzyskie spotkanie do RPA, mecze reprezentacji były wielkim świętem i radością. Potrafiłem sobie wszystko w głowie tak poukładać, żeby każdy występ traktować jak wyzwanie. Nie zastanawiałem się nad tym, czy warto jakiś wyjazd odpuścić. Sam fakt, że będę spędzał czas z kolegami, z którymi nie mogę widywać się na co dzień, wprawiał mnie w dobry nastrój.

Zazdrości pan teraz kolegom z obecnej kadry? Są w rankingu na jedenastym miejscu na świecie, byli o włos od półfinału mistrzostw Europy.

Za Leo Beenhakkera grałem w siedemnastej drużynie według rankingu, czyli wstydu też nie było. Oczywiście mam pewnego rodzaju niedosyt, ale kiedy patrzę na reprezentację, widzę pewien proces, który ciągle trwa. Wychowałem się przecież na drużynie, która w wielkich turniejach po prostu nie grała. Mundial z 1986 roku pamiętam jak przez mgłę, gola Włodzimierza Smolarka z meczu z Portugalią, przewrotkę Zbigniewa Bońka w spotkaniu z Brazylią. Mistrzostwa z 1982 roku musiałbym sobie przypominać na YouTube. Świadome dzieciństwo przypadło na ponure czasy, kiedy w ogóle nie kwalifikowaliśmy się na wielkie imprezy. Gdy wywalczyliśmy awans na mundial w Korei w 2002 roku za Jerzego Engela, rozpoczął się proces, kiedy kadra zaczęła się rozwijać. To jest mój sukces, że obecni piłkarze mogli wychowywać się na drużynie, która pokazała, że przynajmniej da się wywalczyć awans. Teraz obecni Lewandowscy budują świadomość na przykład mojego syna - on już wie, że na wielki turniej można pojechać po coś więcej niż sam występ. Można wyjść z grupy, powalczyć po medal.

Pamiętam taki czas, kiedy wyjechałem do Belgii, do Beveren. To było najgorsze osiem miesięcy w moim życiu. Codziennie płakałem. Codziennie

Osiągnął pan sukces?

Grałem w czasach, kiedy w kadrze coś drgnęło, ale patrząc na to, gdzie jest obecna drużyna, nie osiągnąłem niczego. Nasz sukces, czyli awans, dzisiaj traktowany jest jako zwyczajny obowiązek. A wtedy, po 16 latach nieobecności wśród najlepszych, w kraju wybuchła euforia. Dzisiaj niektórzy śmieją się, że traktujemy awans Legii do Ligi Mistrzów jako wielkie wydarzenie. Ale przecież będzie inaczej dopiero wtedy, gdy takie awanse staną się dla nas czymś powszednim, powtarzalnym co roku.

Pamięta pan jakiś swój wielki mecz z reprezentacji?

W głowie mam może cztery spotkania. Zwycięstwo na początek eliminacji w 2000 roku z Ukrainą na wyjeździe, kiedy wszyscy skazali nas na porażkę, mecz z Francją na Saint-Denis, minimalnie przegrany, w którym grałem razem z bratem, no i pieczętującą awans na Euro 2008 wygraną z Belgią. Pamiętam też gola, jakiego strzeliłem Borucowi w spotkaniu z Irlandią Północną…

Mocno pan to przeżył?

Pamiętam szczere spotkanie z Beenhakkerem. Siedziałem przed nim ze łzami w oczach, a on tylko mówił, że jak mam ochotę płakać, to żebym się nie krępował. Zapaliliśmy sobie, ja papierosa, on cygaro, popłakałem sobie spokojnie, pomilczeliśmy pięć minut i miałem zebrać drużynę na następny mecz. Zebrałem tak dobrze, że wygrała 10:0 z San Marino, ale ani mnie, ani Artura nie było nawet na ławce rezerwowych.

Boruc miał kiedyś pretensje o tamtą bramkę?

Może miał, ale nigdy jej nie wyartykułował. To był ułamek sekundy. Miałem ochotę zwyczajnie zapaść się pod ziemię. W tym meczu nie wyszło nam nic, wyręczaliśmy rywali nawet w zdobywaniu bramek. Leo nie miał pretensji do nikogo, bo w Belfaście nie można było przy nikim postawić choćby małego plusika. Przeżyłem w futbolu wiele, ale tak fatalnego meczu nie pamiętam. Zamknęliśmy z trenerem temat i uznaliśmy, że nie będziemy do niego wracać. Pozwolił mi o tym golu rozmawiać z Borucem dopiero po zakończeniu kariery. Ja już skończyłem. Czekam na Artura.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×