Radosław Majdan: Ktoś próbował zabić radość

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Powiedział pan: "Były mecze, których się bałem". Jakie to były mecze?

Moim najcięższym meczem w życiu było spotkanie Pogoni z Bełchatowem.

A na serio?

Na serio. Przez 90 minut myślałem, że z nerwów zwymiotuję. Przez 90 minut modliłem się, żeby rywale nie podeszli pod moją bramkę. Ze strachu, że popełnię jakiś błąd. Miałem do obrony jakieś dwa proste strzały, ale ten mecz mnie przerósł ze względu na emocje. Podejrzewano nas, że to spotkanie sprzedaliśmy, a ja jestem ze Szczecina i mnie się taki pomysł nawet w głowie nie mieścił. Dostaliśmy jednak informację, że kibice w przypadku niekorzystnego wyniku chcą wbiec na boisko i zrobić wielką awanturę. Mecz miał być o 18, a o 11 jechaliśmy z Maćkiem Stolarczykiem do miasta, żeby uspokoić atmosferę.

Udało się?

Tłumaczyliśmy, że jesteśmy czyści, że nie było żadnych rozmów, że w tym nie uczestniczymy. Chcieliśmy dać trochę komfortu całej drużynie. Kibice nam nie uwierzyli, ze swoich planów się nie wycofali, stwierdzili nawet, że jeśli my się zarzekamy, że meczu nie sprzedaliśmy, to na pewno zrobił to Piotrek Mandrysz, bo najstarszy.

Jaki był wynik?

Wygraliśmy 1:0 po golu Mandrysza. Bełchatów spadł w tym sezonie z ligi, a ja poczułem, że zło zawsze wraca. Pamiętam, jak kilka sezonów wcześniej graliśmy z Bełchatowem w ostatniej kolejce i to my spadliśmy z ligi. Przegraliśmy wtedy 1:2, po czerwonej kartce w 20. minucie i przy takim sędziowaniu, że nie mieliśmy najmniejszych szans. Następnego dnia, jak otworzyliśmy gazetę i zobaczyliśmy, że jesteśmy pod kreską, to widok był tak abstrakcyjny, że nie mogliśmy w to uwierzyć. Karma do Bełchatowa wróciła po latach, a dla mnie to był kolejny dowód, że życie jest sprawiedliwe. Zawsze, jak coś złego zrobiłem, to dostawałem mocnego klapsa, następowała szybka weryfikacja.

To co takiego złego zrobiliście przed mundialem w Korei, że tak bardzo nie poszło?

Mieliśmy naprawdę dobrą drużynę, awansowaliśmy jako pierwsi z Europy. Ale dopadło nas samozadowolenie. Po szesnastu latach wywalczyliśmy awans na mistrzostwa świata, a później zaczęliśmy myśleć nie tylko o piłce. Pamiętam, jak jechaliśmy na towarzyski mecz z Kamerunem i w autokarze rozpoczęły się rozmowy o kontraktach reklamowych. Piłkarze na rynek reklamowy dopiero wchodzili, nie mieliśmy nikogo do pomocy w tych sprawach. W PZPN zabrakło menedżera, który by to wszystko spiął, więc każdy robił wszystko na własną rękę. Ci grający za granicą mieli jakieś pojęcie, ale tracili czas, a jak oddaliśmy sprawy dużej firmie, to skala interesu urosła tak bardzo, że jej przedstawiciel dostał nawet zakaz wejścia do hotelu podczas naszych zgrupowań.

Przegraliście mundial przez reklamy?

Na zgrupowanie wkradła się stagnacja, siedzieliśmy w zamkniętym ośrodku i mordowaliśmy futbol. Patrzyłem na trening Brazylijczyków w telewizji - uśmiech, żart, a u nas siekiera - odprawa, trening, odprawa. Nie było żadnej przyjemności, tylko niby skupienie i koncentracja. Ktoś próbował zabić radość, to uciekła.

Czyli przegraliście przez reklamy i brak radości.

Wiadomo, że nie tylko. Obecna kadra po wywalczeniu awansu na Euro 2016 w meczach sparingowych grała dalej jak o awans, a my odpuściliśmy. Walczyliśmy ze Szkocją, Rumunią czy Japonią jak za karę, uznając chyba, że możemy odpocząć, bo za poważną piłkę weźmiemy się z powrotem dopiero na mundialu. Tak się nie da. Albo jesteś w grze, albo z niej wypadasz. Gdybyśmy dziś jechali na taki turniej, mielibyśmy świadomość, jak się do tego zabrać. Co nie znaczy, że wyszlibyśmy z grupy. Koreę to my piłkarze akurat bardzo szanowaliśmy i wiedzieliśmy, że potrafi grać w piłkę, ale nasi kibice uznali, że to będzie spacerek i że zaczną liczyć od 2:0. Oglądaliśmy Koreańczyków w meczach z Anglią czy Francją, na nas wyszli przestraszeni, zjadła ich trema, zagrali najsłabiej w ostatnim czasie, ale i tak wystarczyło do zwycięstwa. Potem przegraliśmy z Portugalią i można już było grać o honor. Zagrałem w meczu ze Stanami Zjednoczonymi i mogę się chwalić występem na mundialu. Ale kasety nie mam zdartej, mecz nagrali moi rodzice, mama posiada jakieś zbiory.

To, że Jerzy Engel nie zabrał Tomasza Iwana do Korei, rzeczywiście miało na zespół taki duży wpływ?

Miało. To była zła decyzja. Nie ma co obwiniać Engela, jemu w dużej mierze zawdzięczaliśmy awans, był bardzo dobrym psychologiem i taktykiem, a później dowiedziałem się, że trener tak naprawdę walczył o Iwana, tak jak o kilku innych chłopaków, ale od PZPN dostał nakaz wstrząsu drużyną. Dziwne to było, bo siedzieliśmy na zgrupowaniu i już wybieraliśmy numery. Iwan był ważny, bo poza graniem w piłkę, był naszym kulturalno-oświatowym, dużo rzeczy załatwiał, był takim dobrym duchem drużyny. To nie jego wina, że zaczęliśmy przegrywać w sparingach. To nie była też wina Kamila Kosowskiego, który także miał swój numer, a na mundialu go zabrakło. Nawet jeżeli Engel uważał, że nie zagrają na mistrzostwach, to ostatni i tak nie grają, a ci przynajmniej robili swoją pracę także poza boiskiem. Na podziale numerów zyskały chociaż dzieci z domów dziecka.

W jaki sposób?

Zrobiliśmy licytację na cel charytatywny. Ustaliliśmy kwotę wyjściową za numer od piłkarzy, którzy grają w polskiej lidze i od tych z zachodnich klubów. Podbijanie ceny zaczęło się, gdy dwóch zawodników chciało ten sam numer. No i przy "szóstce" się zagotowało. Ten numer wybrali Tomek Hajto i Marek Koźmiński - zaczęła się komedia, bo Hajcie kanapki banknotów wysypywały się kieszeni, taki miał styl, ale Marek grał przecież od wielu lat w lidze włoskiej i miał czym Tomkowi na nerwach zagrać. Wygrał Hajto, prestiż kanapek nie ucierpiał, ale dzieciaki zarobiły na „szóstce” chyba 20 tysięcy złotych.

Nie żałuje pan, że dał swoje nazwisko do kampanii Józefa Wojciechowskiego na prezesa PZPN?

Może nie zdawałem sobie sprawy, że nie mamy szans, że media nie są obiektywne i piszą tak, jak ktoś im każe. Pierwsze zderzenie z rzeczywistością mieliśmy już na etapie zbierania deklaracji, kiedy prezesi klubów, którzy chcieli nas poprzeć, byli zastraszani przez prezydentów miast. Zaczęło się mieszanie sportu z polityką, powstawały jakieś listy hańby, czyli tych, którzy nie chcieli dalszych rządów Zbigniewa Bońka. To były jakieś standardy białoruskie.

Wcale nie irytuje mnie, kiedy ocenia mnie jakiś portal, który żyje z pisania plotek. Pewnie siedzą rano przy biurku i robią konkurs, kto teraz wymyśli największą bzdurę. Denerwuje mnie, kiedy ataki w naszą stronę idą od ludzi mediów, od Kuby Wojewódzkiego na przykład.


Pan naprawdę wierzył, że Wojciechowski to dobry kandydat?

Tak, nadal myślę, że byłby dobrym prezesem. Otoczyłby się ludźmi, którzy stworzyliby dobre rzeczy, których do dziś w polskim futbolu nie ma. Ale nagonka na Wojciechowskiego była taka, że nawet kluby, które ledwo wiązały koniec z końcem, bały się z nami spotkać. Żebrały o każdy grosz, a nie miały odwagi na zmiany. Myślę, że pierwsza liga dostała jakieś pieniądze tylko dlatego, że Boniek miał opozycję w wyborach. Inaczej kluby stałyby w poczekalni jak w "Uchu prezesa" i czasem pukały do drzwi. Nie wygraliśmy, ale przynajmniej zmobilizowaliśmy do działania. Zresztą, sami pewnie nie odważylibyśmy się startować, ale poparcie zadeklarowały ważne osoby w polskiej piłce. Przy mnie osobiście jeden działacz zarzekał się cztery razy, że jest po naszej stronie, by później ze wszystkiego się wycofać. To takie środowisko. A kiedy słyszałem Andrzeja Padewskiego, że mnie i Czarka Kucharskiego należałoby rozstrzelać, to już nie wiedziałem, czy aby na pewno traktować to jako żart.

Myśli pan w ogóle, co będzie robił za rok? Będzie pan mężem słynnej żony czy pana żona będzie miała słynnego męża?

U nas każdy robi swoje, nie rywalizujemy. Mam swój biznes, komentuję mecze, razem z Małgosią realizujemy pewien projekt telewizyjny, którego efekty będzie można zobaczyć na wiosnę. Czuję się zrealizowany, chociaż oczywiście wiem, że mogło być lepiej. Kiedyś, jak zagrałem świetny mecz w młodzieżówce przeciwko Anglii na stadionie Millwall, chciały mnie angielskie kluby, ale przecież nie byliśmy w Unii, nie działało jeszcze prawo Bosmana. Jeszcze wcześniej podpisałem kontrakt z Pogonią na trzy lata, praktycznie za darmo. Miałem 18 lat i mnóstwo wątpliwości, ale zadzwonił Janusz Wójcik i tak mnie styrał, że nie wiedziałem, jak się nazywam. Groził, że powołań nie będzie wysyłał. W tamtych czasach byliśmy niewolnikami, bo po wygaśnięciu kontraktów nie decydowaliśmy o swoim losie. Dlatego tym bardziej cieszę się, że teraz jestem wolnym człowiekiem i mam w sobie dużo spokoju. Na szczęście standardy w piłce już także się zmieniły.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×