Marek Wawrzynowski: Człowiek z krwi i kości. Podwójne życie Janusza Wojcika (felieton)

Janusz Wójcik był postacią niejednoznaczną. Oczywiście, swoje za uszami miał. I to sporo. Ale też wielu kibiców będzie kojarzyło go zawsze ze srebrnym medalem igrzysk olimpijskich w Barcelonie.

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Janusz Wójcik Newspix / Na zdjęciu: Janusz Wójcik
Pod koniec 2001 roku redaktor naczelna jednej z dużych gazet wpadła przerażona do działu sportowego. - Ten wasz trener tam jest. On kopie w drzwi, zniszczy je - krzyczała. Dziennikarze zbiegli na dół. Jeden z nich wyjął kartę magnetyczną i otworzył. - Co się tak tu zabunkrowaliście, że otworzyć nie można - wykrzyczał wkurzony Janusz Wójcik. - Bo to drzwi na kartę - odpowiedział redaktor.

Wizyta byłego selekcjonera była nieprzypadkowa. Gazeta napisała, że został on właśnie zwolniony z cypryjskiego Anorthosisu Famagusta. Dyscyplinarnie, za pijaństwo. Co zresztą brzmiało dość prawdopodobnie. Wójcik wyjął kartkę papieru i pokazał dziennikarzom. - Otóż wcale nie dyscyplinarnie. A tu są podziękowania za pracę od prezesa dla mnie. I życzenia powodzenia - powiedział. - No cóż, może jakoś to załatwimy - zagadał redaktor. - Nie jakoś. Nie ruszam się stąd, dopóki nie będzie sprostowania - wypalił trener. Jak powiedział, tak zrobił. Siedział z łamaczami do samego końca i jeszcze kazał dopisać, że gazeta przeprasza za zamieszczenie fałszywej informacji. Negocjacje nie miały sensu. Wojcik swego dopiął.

Taki był. Bezczelny watażka. Ale skuteczny. Dziś w piłce ktoś o podobnej charakterystyce pewnie tak łatwo by się nie odnalazł. Dziś futbol jest bardziej merytoryczny, warsztatowy. Wójcik był chyba jednym z ostatnich przedstawicieli pokolenia "wielkich motywatorów", czyli ludzi, którzy głównie mieli coś, co uważano w tamtych czasach za charyzmę. Jego słynne powiedzenie motywacyjne "kiełbasy w górę i ładujemy frajerów" to jakiś charakterystyczny znak minionych czasów.

Ten tekst nie powinien powstać. Jak i wiele innych nekrologów o ludziach tak kontrowersyjnych jak Janusz Wójcik. O ile oczywiście szanujemy zasadę, że o zmarłych należy pisać dobrze albo wcale.

ZOBACZ WIDEO: Janusz Wójcik o alkoholu w polskiej piłce

Można by sprowadzić cały artykuł do notki biograficznej, bo o Wójciku można powiedzieć wiele, natomiast na pewno bronią go wyniki. Zwłaszcza srebrny medal olimpijski w Barcelonie w 1992 roku, ostatni polski medal piłkarski.

Może po latach wszystkie winy pójdą w zapomnienie i właśnie tak ludzie będą go pamiętali? - Choć nigdy o tym głośno nie mówił, to myślę, że trochę go to bolało, że część ludzi źle go ocenia. Sam mówił, że był tylko pionkiem na szachownicy - mówi Przemysław Ofiara, dziennikarz "Super Expressu", który spisał dwie książki Wójcika (o sporo mówiących tytułach: "Jak goliłem frajerów" oraz "Jedziemy z frajerami").

- Inaczej oceniała go ulica, inaczej spora część mediów. Na spotkania promocyjne zawsze przychodzili ludzie nastawieni życzliwie. W redakcji zawsze był otoczony przez ludzi, świetnie na niego reagowali. Zawsze obdarował nas jakąś radą, zwłaszcza jak postępować z kobietami. I oczywiście zagadał do każdej z pań, która mu się spodobała. Nigdy przy tym nie przekraczał granicy dobrego smaku - dodaje Przemysław Ofiara.

Byłoby absolutnie banalne napisać, że "Wójcik z pewnością nie był święty". O nie, on był tak bardzo nieświęty jak to tylko możliwe. Stał się symbolem zła i zepsucia naszej piłki. Czy słusznie? W pewnym stopniu.

Jeśli więc mówiło sobie jako o trybiku w machinie korupcyjnej, to było bardziej przekorne niż prawdziwe. Wójcik miał moc i doskonale wiedział,  jak poruszać się w mętnej wodzie. Lepiej niż inni. Choć też nie był jedynym grzesznikiem wśród świętych.

Jeden z jego dawnych znajomych mówi: "Janusz miał sporo za uszami, jeśli chodzi o handel meczami. Ale też mam wrażenie, że sporo osób schowało się za jego plecami. On został twarzą procederu, a inni umoczeni lansowali się w telewizji i udawali sprawiedliwych". Dużo w tym racji. Wójcikowi prokuratura postawiła w sumie 17 zarzutów. Miał wręczyć lub obiecywać łapówki na łączną kwotę 1,6 mln złotych. Przyznał się w 2014 roku. Nikogo to nie zdziwiło. Wójcika zgubiło w jakimś sensie to, co zawsze go promowało. Wyrazistość, bezczelność.

Już w latach 90. podzielił polskie media. Ci, którzy chcieli być blisko niego, byli i mieli całkiem nieźle. "Biuro" miał w "Gospodzie pod Kogutem" na Rakowieckiej w Warszawie. Tu każdy mógł się najeść i napić do woli, a także podyskutować z selekcjonerem. Byli tu więc starzy wyjadacze, jak świętej pamięci Janusz Atlas czy Paweł Zarzeczny, którzy akurat styl "Wuja" cenili, ale był też regularnie i korespondent elitarnej wtedy "Gazety Wyborczej". Oczywiście nie wszystkim się ten styl podobał.

Dla Wójcika nie był niczym nowym. Opowieści o jego alkoholowych rekordach są legendarne. Zresztą krótki wyciąg z książki "Cwaniaczku nie podskakuj" Tomasza Jagodzińskiego powie nam wiele: "Karierę zaczynał właściwie jako ideolog szerzący marksistowską religię w jednym z oddziałów regionalnych Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Zdążył nawet awansować na instruktora komitetu dzielnicowego PZPR na stołecznym Mokotowie. Został wylany z pracy (ale nie z partii, której był wierny do ostatnich dni), a za co - każdy łatwo zgadnie. Poszukał zawodu, gdzie nikt nie robił problemu z zawartości alkoholu we krwi. W ten sposób polski futbol wzbogacił się o jeszcze jednego uzależnionego"

Ktoś może uznać przypominanie fragmentu utrzymanego w tonacji paszkwila artykułu Jagodzińskiego, z jego kultowej już książki, za zbyt brutalne. Zwłaszcza w dniu śmierci. Ale chciałem też oddać czasy i styl w jakim pracował. Alkohol lał się strumieniami, zaś najważniejsze były układy i gry zakulisowe. To nie była zabawa dla skautów, ale dla najostrzejszych cwaniaków, ludzi prawdziwych, złych, z krwi i kości. Zresztą w wyniku jednej z takich gier został trenerem drużyny olimpijskiej, co potem da mu wieczną chwałę.

A było tak: kadra juniorów (późniejsza olimpijska) wyjeżdżała na turniej do Izraela. Wojcik miał być wtajemniczony w to, że Mieczysław Broniszewski, trener zespołu, wywozi trochę monet na handel. "Bronek" został więc wezwany na kontrolę osobistą, co zdecydowanie nie było normą. Po powrocie szkoleniowiec został zwolniony, a jego miejsce zajął właśnie "Wujo".

I doprowadził nasz zespół do finału igrzysk w Barcelonie.

Wymyślił potem hasło "zmieniamy szyld i jedziemy dalej", ale na stołek selekcjonerski wskoczył dopiero po 5 latach. W międzyczasie prowadził m.in. Legię Warszawa. Sięgnął nawet po tytuł mistrza Polski, ale po słynnym skandalu i wygranej wyjazdowej 6:0 z Wisłą w Krakowie w ostatniej kolejce, tytuł został odebrany.

Kadrę seniorów przejął pod koniec eliminacji do mistrzostw świata we Francji. Z drużyny opuszczonej przez selekcjonera Antoniego Piechniczka właściwie nie było co zbierać. Trzeba oczywiście oddać mu, że grupa z Włochami i Anglią była nie do przejścia. Piechniczek odpuścił, wskoczył Wójcik. Właściwie wybrał go naród, który opowiedział się, dzwoniąc do telewizji.

Na pewno o tym  "selekcjonerze z audiotele" nie można napisać, że był złym wyborem. Eliminacje do EURO 2000 przegrał nieznacznie. Od Anglików mieliśmy gorszy stosunek bramek. - Ale też trzeba przyznać, że "Wujo" sprofesjonalizował tę kadrę. Zadbał o dobry sprzęt, premie, ulokował kadrę w dobrym pięciogwiazdkowym hotelu, załatwił kucharza. Wcześniej takich rzeczy nie było. I co ważne, piłkarze naprawdę chcieli dla niego grać - uważa Cezary Kowalski, dziennikarz "Polsatu".

Bo choć po latach pamiętamy Wójcika jako człowieka posługującego się językiem prostym, wręcz wulgarnym, to właśnie on najlepiej trafiał do piłkarzy, którzy w tamtych czasach, gdyby nawet przechodzili obok uniwersytetu, nie odnotowaliby tego. Lata 90. to triumf prostoty i "naturalizmu", ze względu na wszechobecną korupcję często traktowany jak wieki ciemne polskiej piłki.

Wójcik może nie był wielkim trenerem, ale miał swoich ludzi, dobrych zresztą, którzy się go bali, może nawet panicznie. Był tam Paweł Janas, był Edward Klejdinst i kierownik Krzysztof Dmoszyński, którego warto tu przypomnieć, bo jest autorem jednego ze słynniejszych powiedzeń przypisywanych Wójcikowi. "Kasa misiu, kasa" to słowa Dmoszyńskiego, który w ten sposób opisywał podejście trenera do życia. Po latach współpracy panowie wpadli w otwarty konflikt na łamach prasy.

- Wyciągnąłem go z rynsztoka, nakarmiłem, ubrałem, zrobiłem człowieka - opowiadał dziennikarzowi Wójcik.
- A on pokąsał tę rękę, która go karmiła - podpuszczał dziennikarz.
- Tak, to prawda. Ale drugą dostał w cymbał - odparł "Wujo".

I to cały on.

Karierę trenerską, tą poważną, zakończył właściwie w 2004 roku, gdy przegrał wyścig pod tytułem "kto da więcej". Jak się okazało, inni byli zdesperowani bardziej. Jego Świt Nowy Dwór spadł z ekstraklasy.

Futbol wypluł Wójcika, więc przygarnęła go polityka. Trudno mówić w jego przypadku o konkretnych poglądach. Pytany o kolory odpowiadał: "moje barwy są białe i czerwone". I dużo w tym racji, bo dogadać się mógł z każdym.

Jako poseł Samoobrony był nawet przewodniczącym sejmowej komisji kultury fizycznej i sportu, a mógł zostać ministrem sportu i turystyki, bo Samoobronie, jako koalicjantowi PiS, należał się jakiś ochłap. A tak politycy traktowali sport.

Kariera polityczna Wójcika skończyła się, gdy jechał samochodem po torach tramwajowych. Oczywiście będąc pod wpływem. Choć człowiek, który tego dnia z nim spożywał, zapewnia, że "Janusz był prawie trzeźwy, a na pewno nie tak pijany, jak często się zdarzało".

Pod koniec już nie pracował, ale żył z książek. I, tu trzeba przyznać, książek naprawdę nieźle napisanych, pełnych anegdot, zabawnych opowieści. Zresztą sprzedał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, co w prasie sportowej jest wydarzeniem.

Nawet nasz kolega redakcyjny, Grzegorz Wysocki, szef działu opinii i krytyk literacki, był pod sporym wrażeniem książek Wójcika. - Wielu polskich pisarzy, zwłaszcza w ostatnich latach, pozuje na prawdziwych mężczyzn, antyintelektualnych twardzieli i hardych bokserów, którzy z pogardą zerkają na prozaików pozujących do zdjęć na tle swoich zawalonych książkami bibliotek. Nie skupiałbym się tutaj na wyliczaniu reprezentantów tego nurtu, bo polskiego Charlesa Bukowskiego mieliśmy tylko jednego, a na imię mu Janusz. Piłkę nożną mam w dość głębokim poważaniu, ale chamskie, wulgarne, seksistowskie i mitomańskie spowiedzi autobiograficzne Wójcika czytałem jednym tchem. Odszedł wielki talent, pierwszorzędny mistrz drugorzędnej samczej prozy - mówi.

A więc kto wie, jak ludzie będą wspominali go za kilka lat?

Zobacz inne teksty autora

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×