Tomasz Rząsa: Czasami dziesięć centymetrów na boisku decyduje o całym życiu

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Boleśnie odczuł pan różnicę wyjeżdżając z Polski do Szwajcarii w 1994 roku?

Klasyczne zderzenie dwóch światów. Mój transfer przeprowadzono zimą, poleciałem do Zurychu z dwoma swetrami robionymi na drutach. Jak wszedłem do szatni nowego klubu, zrozumiałem, że mam trochę do nadrobienia. Ale już po tygodniu koledzy zaprosili mnie na koncert "Blues Brothers" i tak zaczęło się moje wchodzenie w inny świat. Dwa miesiące później zrobiło się ciepło, nad Jeziorem Zuryskim zobaczyłem młodych ludzi z żelem we włosach, w ciemnych okularach i jasnych kabrioletach z nastawioną na maksa muzyką, i zrozumiałem, że świat może wyglądać inaczej niż w Polsce. Jak tak patrzę z dystansu po latach - to nie wiem, czy lepiej, ale na pewno inaczej.

Miał pan kompleksy?

Mówiłem panu, że nie byłem popularny, ale ja na siłę popularności nigdy nie szukałem. Bardzo łatwo przychodziło mi nawiązywanie kontaktu z nowymi osobami, szybko łapałem drobiazgi, które ułatwiały mi funkcjonowanie. Miałem też pewne rzeczy do zaoferowania już na starcie. Mówiłem płynnie po angielsku, szybko nauczyłem się niemieckiego. Ludzie doceniają fakt, że radzisz sobie w życiu, że potrafisz się przystosować. To ma olbrzymi wpływ na postrzeganie cię w nowym otoczeniu. W przypadku piłkarza zawsze jednak kluczowe będzie boisko, a ja pracowałem na nim bardzo ciężko. W Szwajcarii piłka była dużo bardziej profesjonalna niż w Polsce i doceniano to, że chcę stać się lepszym zawodnikiem. Byłem uśmiechnięty po wysiłku, komunikatywny. Nauczyłem się tego, że jeśli witając się nie spojrzę koledze na dwie, trzy sekundy w oczy, to może pomyśleć, że jestem fałszywy. Takie tam drobiazgi.

Niektórzy pana rówieśnicy wyjeżdżając za granicę nawet po polsku mówili słabo. Czyli w tamtych czasach jednak dało się znać język obcy już na starcie?

Mój rocznik musiał oczywiście uczyć się jeszcze języka rosyjskiego. Buntowałem się jak każdy, nie chciałem znać języka "okupanta", ale na szczęście miałem nauczycieli, którzy do nauki mnie zmuszali. Chodziłem jednak do klasy z rozszerzonym językiem angielskim, były już wtedy takie możliwości. I szybko zrozumiałem, że angielski to podstawa.

W jaki sposób pan zrozumiał?

Pojechałem do Francji na zgrupowanie reprezentacji do lat piętnastu. Zasób słów miałem znikomy, ale po kilku dniach międzynarodowego turnieju zrozumiałem, że nawet dzięki paru zwrotom jestem w stanie dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, porozmawiać z piłkarzami z innych drużyn, a wtedy może przede wszystkim - zaistnieć w grupie. Nagle okazało się, że jestem jedynym człowiekiem, który cokolwiek rozumie, i stałem się najbardziej pożądanym znajomym dla moich kolegów. Francuzi mieli swoje buty "Patricki", my mieliśmy nasze "Wałbrzychy", i trzeba było zrobić handel, taki prosty "change-change". Wróciłem do Polski, wiedząc, ile mi może dać angielski. Wiedziałem tak bardzo, że maturę pisemną i ustną zdawałem z tego języka.

Teraz zna pan jeszcze niemiecki, holenderski i serbski. I uczy się pan hiszpańskiego.

Starałem się uczyć, ale jak się nie ma silnej życiowej potrzeby, to nie przychodzi już tak łatwo. Zmuszałem się, ale miałem inne obowiązki. Może gdybym teraz miał mniej angażującą pracę, już mógłbym sobie hiszpański wpisywać w CV, ale wciąż tego nie robię. Wrócę do tego języka, obiecuję. To drugi język świata, porozumiewają się nim miliony. Mówić po hiszpańsku po prostu wypada.

Pana rodzice dokonali dużej sztuki, wychowując syna piłkarza w taki sposób.

Tak, to duża sztuka. Rodzice poznali się na Politechnice Krakowskiej, byli inżynierami budowlanymi, mój brat jest po tej samej uczelni. Jak tacie nie starczało czasu w pracy, przynosił różne projekty do domu, przesiąkaliśmy innym spojrzeniem na życie, na pracę. Na kult pracy.

Udaje się to panu przenosić na własne dzieci?

Trochę z żoną inaczej do wszystkiego podchodzimy, ale pewne sprawy dziedziczy się w genach. Nasze starsze dzieci bardzo poważnie podchodzą do życia, mają teraz większe możliwości. Mówiliśmy o tym, że świat przyspieszył i warto w pogoni za nim się nie zagubić. Dzieciaki świetnie się odnajdują i jesteśmy z nich bardzo dumni. Wie pan, co jest najprzyjemniejsze? Kiedy ktoś obcy powie nam, że fajnie funkcjonują w grupie, że się dobrze zachowują. Jestem bardzo wdzięczny żonie, która całe swoje życie poświęciła dla dzieci. Teraz też żyjemy na dwa domy, ciągle kursuję między Krakowem a Poznaniem, i staramy się wszystko pogodzić z wychowaniem dwulatka.

Pana starsze dzieci urodziły się w Rotterdamie, pan mówi o tym mieście: "zostawiłem tam swoje serce".

Spędziłem tam tylko albo aż cztery lata, z Feyenoordem odnosiłem największe sportowe sukcesy, do których zawsze będę wracał w pamięci, ale najważniejsze wspomnienia dotyczą właśnie szpitala Świętej Klary, w którym urodziły się moje dzieci. To szpital z widokiem na stadion De Kuip. Przesiąkliśmy Rotterdamem, bardzo chętnie tam wracamy. Holenderskie kluby, na wzór angielskich, dbają o piłkarzy, którzy zapisali się w ich historii. Jesteśmy zapraszani do Rotterdamu trzy razy rocznie z różnych okazji, na wigilię nie zawsze mamy szansę dotrzeć, ale to naprawdę bardzo miłe, że ciągle pamiętają.

W Rotterdamie odpowiadał panu zapewne kult pracy?

Rotterdam pracy się nie boi. O zawodnikach Feyenoordu zawsze mówiło się, że nie zawsze muszą dobrze zagrać w danym meczu, nie zawsze w ogóle muszą dobrze grać w piłkę, ale mają obowiązek podwinięcia rękawów i dania z siebie stu procent na boisku. Tak jak dają z siebie na co dzień ludzie pracujący w tym mieście, w jego gigantycznym porcie. To często osoby, które przypłynęły z końca świata w poszukiwaniu lepszego życia i próbują je zmieniać harując za grosze. W Feyenoordzie ma się świadomość, dla kogo się gra, wiedzieliśmy, że ta publiczność jest z nami po każdym zwycięstwie i każdej porażce. Ktoś powie, że tak jest na całym świecie, jednak Feyenoord jest wyjątkowy. W Holandii funkcjonuje niby wielka trójka, do której należą jeszcze Ajax Amsterdam i PSV Eindhoven, jednak to Feyenoord jest najpopularniejszy, ma kilka razy więcej kibiców. W Rotterdamie wszystko jest prawdziwe, ta publiczność natychmiast wyczuwa kogoś, kto się nie przykłada albo oszczędza siły. Czułem się tam dobrze także dlatego, że historia tego miasta każe podziwiać jego mieszkańców.

To znaczy?

Rotterdam, tak jak Warszawa, został całkowicie zniszczony w czasie wojny przez Niemców. Bombardowania nie oszczędziły żadnego budynku, oglądanie zdjęć z tamtego okresu i porównywanie z tym, jak miasto wygląda teraz, robi kolosalne wrażenie. W Warszawie starano się pewne części odtworzyć, mamy Zamek Królewski, Stare Miasto, a Rotterdam jest całkowicie nowy. Może w starym porcie są jakieś enklawy przypominające przedwojnie, ale to raptem kilka uliczek.

Holandia otworzyła pana na inne kultury?

Nauczyłem się tam wielu rzeczy na boisku, znacznie więcej poza nim. Jako Polacy przez lata byliśmy zamknięci na świat, było radio, dwa programy w telewizji i jak do kablówek weszło MTV i pokazali tańczącego MC Hammera, to był już kosmos. Dopiero po wyjeździe zobaczyłem, jak inny i kolorowy jest świat, i to jest moje największe zwycięstwo. Udało mi się poznać tylu ludzi, tyle kultur, tyle różnych sposób na postrzeganie codzienności, że nie dałyby mi tego żadne książki. To właśnie czyni mnie innym, lepszym człowiekiem. Za pieniądze się tego nie kupi, nie nauczy na studiach. Dopóki czegoś nie dotkniesz, nie poczujesz i nie przeżyjesz, będziesz patrzył na świat jak na coś odległego. W Szwajcarii poza Zurychem grałem także w Lugano i Bernie, w Holandii poza Feyenoordem grałem także w Hadze czy Heerenveen, występowałem także w Serbii, w Partizanie Belgrad - to wszystko pozwoliło mi się wzbogacić i wcale nie mam na myśli zer na koncie. Ludzie, których poznałem, to największa wartość.

Kiedy przechodził pan ze Szwajcarii do Holandii, z napastnika zmieniał się pan w bocznego obrońcę. Trudno było?

Kiedy wyjeżdżałem z Polski zimą, byłem nawet liderem klasyfikacji strzelców ekstraklasy. Wydawało mi się, że potrafię strzelać gole i że jestem to w stanie robić w każdym otoczeniu. W Szwajcarii zderzyłem się z inną rzeczywistością. W taktyce były oczywiście różnice, ale to przygotowanie fizyczne uznawano za podstawę. Przed wyjazdem wydawało mi się, że jestem niezłym byczkiem, a po wyjeździe musiałem nadrabiać sporo zaległości. W Szwajcarii była jakaś szybsza piłka. Później w Holandii znowu zderzyłem się z innym myśleniem. Robiliśmy to, co teraz dociera do Polski - najpierw trzeba pomyśleć, jak się ustawić i do kogo zagrać, zanim rozpocznie się bieg. A nie na odwrót. Dopiero w Feyenoordzie dowiedziałem się, co to znaczy mocne podanie piłki po ziemi - na odpowiednią nogę, szybkie i precyzyjne. To w Holandii otworzono mi oczy na nowoczesny futbol.

Nową pozycję wymyślił panu Leo Beenhakker?

Tak, przyjechał do Graafschap mnie obserwować i nie owijał w bawełnę mówiąc o tym, kogo we mnie widzi. Jego Feyenoord został właśnie mistrzem kraju i Leo, jak to Leo, zapytał, czy nie chciałbym trochę pograć dla najlepszej drużyny w Holandii. Stwierdził, że zna mnie już dobrze, bo obejrzał mecz w towarzystwie mojej żony i wypił z nią kawę. "Wiem, kim jesteś, wiem już wszystko, nie chcę gadać o tobie, interesują mnie tylko sprawy sportowe" - powiedział. Mistrz świata.

No i jakie to były sprawy sportowe?

Beenhakker przedstawił statystyki Feyenoordu z ostatnich dekad i stwierdził, że widzi mnie co prawda nie w ataku, ale na obronie, tyle że nazwał to delikatną zmianą. Uznał, że Feyenoord większość meczów ligowego sezonu wygrywa i kilka remisuje, a co za tym idzie, gra głównie na połowie przeciwnika. Stwierdził, że nauczy mnie bronić, ale obiecał, że za dużo tego bronienia nie będzie. Zapewnił mnie, że sobie poradzę.

NA TRZECIEJ STRONIE PRZECZYTASZ M.IN. JAK WYMAWIANO NAZWISKO TOMASZA RZĄSY W INNYCH KRAJACH, JAKI TRANSPARENT KIBICE WYWIESILI DLA NIEGO W SERBII I JAK BYŁY REPREZENTANT OCENIA FRANCISZKA SMUDĘ

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×