Paweł Kryszałowicz: Chyba jestem dobrym człowiekiem

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Ile razy mężczyzna może się podnosić?

Jak jest prawdziwym mężczyzną, to nie liczy. To po prostu próby charakteru, sprawdzian - czy uda się wygrać z kolejnym przeciwnikiem. Za każdym razem chciałbym, żeby to już był ostatni, żeby to był już finał, ale potem się okazuje, że rozgrywki trwają. Wszystko siedzi w naszych głowach.

Patrzenie na problemy innych pomaga panu myśleć optymistycznie?

Mam dystans do tego, co przeżywam i nie uważam, żebym zderzył się z pociągiem. Wizyty w szpitalu w Bydgoszczy bardzo źle na mnie działają, potrzebuję przynajmniej jednego dnia, żeby później dojść do siebie. Ci chorzy ludzie czasami nie widzą nadziei, to naprawdę ciężkie przypadki. Mój nowotwór jest złośliwy, ale opanowany, a ostatnio poznałem chłopaka, który trzy dni po chemioterapii nie był w stanie podnieść się z łóżka. Młody, 23 lata. Rozmawialiśmy i ciągle powtarzał, że źle się czuje, przyjechała po niego dziewczyna i nie potrafił stanąć na nogi. To jest cierpienie i ból, taka bezsilność. Nie wstanę przecież za niego, nie pomogę. Ja jestem dwadzieścia lat od niego starszy, swoje widziałem, a on nawet nie zdążył posmakować życia. Dopiero je zaczyna, a od trzech lat walczy z nowotworem. Mnie do szpitala zawożą jedni znajomi, odbierają inni - zawsze mam siłę. Tylko po powrocie muszę pomilczeć.

W kwietniu w Słupsku odbył się mecz charytatywny. Koledzy z boiska zbierali na pana leczenie.

Nie sądziłem, że aż tylu przyjaciół przyjedzie dla mnie zagrać. Trudno ich wszystkich wymienić, była cała reprezentacja Polski z moich czasów, z trenerem Jerzym Engelem na czele. Jak wszedłem do szatni, to nie mogłem słowa powiedzieć, łzy mi ciekły po policzkach. Pomyślałem, że jestem chyba dobrym człowiekiem, skoro tyle osób stać było na taki gest. A ile osób miało do mnie pretensje, że ich nie poinformowałem, że nie dostały zaproszenia! To było świetne wydarzenie w naszym mieście, w którym nic się nie dzieje. Słupsk atrakcyjnego ma tylko prezydenta, który jeździ po wielkim świecie i pokazuje się w telewizji. Szkoda, że do tego spotkania doszło z takiej okazji, ale za rok będzie szansa do rewanżu na wesoło. Jak już się wyleczę.

Udało się panu zebrać potrzebną kwotę? Podobno zbiórka stanęła, kiedy PZPN obiecał pokryć koszty, a ta informacja okazała się nie do końca prawdziwa.

Udało mi się zebrać na trzy dodatkowe wyjazdy. Miałem też swoje pieniądze, nie było potrzeby, by cała suma pochodziła z datków. Dostałem trochę luzu psychicznego, PZPN także mi pomaga. Tak jak obiecał prezes Zbigniew Boniek, mogę liczyć na wsparcie federacji. Umówiliśmy się, że jeśli pieniądze ze zbiórki przerosną moje potrzeby, przekażemy resztę innej, potrzebującej osobie. Z życiem po życiu sportowca nie radzą sobie nie tylko osoby chore. Piłkarze są przyzwyczajeni do wysokich zarobków, ale przecież nie mogą biegać po boisku do 67 roku życia. Powinni wcześniej odkładać na spokojną starość. Prawda i rzeczywistość okazują się jednak bolesne. Jeśli przez lata tylko kopiemy piłkę, to powrót do normalnego życia jest olbrzymim problemem. Wielu z nas, byłych zawodników, nie daje sobie rady i źle kończy.

W czasie choroby odnowił pan kontakty z byłą żoną?

Oczywiście zainteresowała się moim zdrowiem, ale kontakt mieliśmy zawsze i będziemy mieć, bo przecież mamy syna. Każde z nas już poukładało swoje życie, ja mam wokół siebie ludzi, którzy mnie kochają. Jestem szczęściarzem, że ich spotkałem na swojej drodze.

Polscy piłkarze przygotowują się do wyjazdu na mundial w Arłamowie. Wraca pan czasami do mistrzostw w Korei w 2002 roku?

Może zabrzmi to grubo, ale bardzo żałuję, że nie urodziłem się dwadzieścia lat później.

Bo zarobiłby pan więcej, bo jest inna otoczka wokół polskiej piłki?

Nie. Bo za moich czasów polska myśl szkoleniowa była katastrofalna. Moi trenerzy nie mogli mnie niczego nauczyć, bo sami niczego nie potrafili.

Grubo pan powiedział...

Oczywiście, nie mówię o wszystkich trenerach, ale dziesięć lat grałem w ekstraklasie i nawet nie chce mi się opowiadać, jakimi metodami i jacy ludzie mnie szkolili. Zajęcia bez żadnego planu, bez pojęcia. Jakbym zaczął mówić ze szczegółami, mogłoby to dotknąć wiele osób, więc powiem inaczej - ostatnio spędziłem kilka dni na zgrupowaniu reprezentacji młodzieżowej prowadzonej przez Czesława Michniewicza i porozmawiałem z młodymi ludźmi, dowiedziałem się wielu rzeczy. Teraz są inne czasy, trenerzy uczą się na stażach zagranicznych, chcą się doszkalać. To duża zmiana.

To jak z tak słabymi trenerami udało się panu coś osiągnąć?

Liczyły się umiejętności indywidualne i pracowitość. Poza tym mieliśmy do czynienia z innymi systemami gry. Drużyny grały w ustawieniu z obrońcą kryjącym, żeby coś zrobić, trzeba było się od niego najpierw uwolnić, to była podstawa. Dzisiaj jest przesuwanie całej linii, piłka jest dużo szybsza, inaczej wygląda. Gdy patrzę na dzisiejszego Gryfa Słupsk, jak pomyślę o tym, że ktoś z mojego klubu będzie grał w reprezentacji, wydaje mi się to nieprawdopodobne.

Dlaczego?

Byłem wychowany w innych czasach, dzisiaj wszystko przychodzi łatwiej. Doczekaliśmy się bardzo roszczeniowego pokolenia, które nic od siebie nie da, ale ma olbrzymie wymagania. Moje czasy kształtowały mocne charaktery, jak się czegoś chciało, trzeba było to wydrapać pazurami. Jurek Dudek, zanim zrobił wielką międzynarodową karierę, zjeżdżał na dół do kopalni, ja byłem w wojsku, jeździłem bojowymi wozami piechoty. Dziś młodzież często nie wie, co to ciężka praca. Mnie ukształtowały młodzieńcze lata, pochodziłem z normalnej rodziny i wiedziałem, że jeśli chcę się wybić, muszę poświęcić się temu całkowicie. Można popytać moich znajomych - kiedy inni balowali, chodziłem na treningi. Ostatnio jechałem z przyjacielem obejrzeć jednego młodego zawodnika. Jechaliśmy ze Słupska, a on opowiadał: "O, tu byłem na dyskotece", "O, tu też", "I tu". W końcu na mnie spojrzał i powiedział: "Wiesz co, jak ty tutaj nigdy nie byłeś, to już wiem, dlaczego to ty zrobiłeś karierę, a nie ja". Taka prosta rzecz - kochałem piłkę od małego, tak jak mój tata, mój wujek, mój kuzyn. Udało mi się przy odrobinie szczęścia, ciężkiej pracy i ludziom, którzy pomogli mi się wybić z tego małego grajdołka. Później już wszystko miałem we własnych rękach.

Wcześnie stracił pan tatę.

Zmarł dwa miesiące przed moimi osiemnastymi urodzinami, na nowotwór nerki. Później wychowywała nas tylko mama. Nie próbowałem wchodzić w buty ojca, nie musiałem, zawsze pomagaliśmy rodzicom. Byliśmy ostro wychowywani, od klapsa jeszcze nikt nie umarł. Bardzo szybko nauczono mnie odróżniać dobro od zła, co wolno od tego, czego nie wolno. Dzisiaj dzieci są wychowywane bezstresowo i mają problem z wartościami. Chcemy dzieciom dać więcej, niż sami mieliśmy, a to czasami jest złe, bo na pewne rzeczy trzeba po prostu zapracować samemu. Ja wychowywałem się obok stadionu, pamiętam jak stary gospodarz obiektu, pan Wacek, dawał nam drobne zadania. Musiałem poukładać korki, a w nagrodę dostawałem jakąś starą koszulkę. Napisy schodziły, ale herb klubu było widać. Chodziłem po mieście, jak dziś lanserzy po modnych klubach, z wysoko podniesioną głową. To było inne dzieciństwo.

Wielu pana kolegów z dzieciństwa źle skończyło.

Odwiedziłem kilku w więzieniach. Gdy grałem w Amice Wronki, miałem blisko. Każdy sam odpowiada za swój los, za decyzje, jakie podjął. Można przekonywać, namawiać, prosić, żeby nie robić głupstw, nie łamać prawa, ale czasami trzeba się poddać. Kiedy kończy się osiemnaście lat i bierze życie w swoje ręce, czasami po prostu brakuje dobrego wzoru. Pochodzę z trudnej dzielnicy, mówiliśmy na nią słupski londynek, nauczono mnie tam, co to lojalność czy solidarność i koleżeństwo, ale nie wszyscy moi koledzy potrafili odróżnić dobro od zła.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×