Rozmawiali Zbigniew Mucha i Przemysław Pawlak
Chodzi o to, by wiedzieć: kiedy
Nie boi się odważnych decyzji, bez wahania powierzył w Wiśle Płock kapitańską opaskę Damianowi Szymańskiemu, ale jak mogło być inaczej, skoro sam, mając 20 lat, został kapitanem Olimpii Poznań, naszpikowanej ligowymi wyjadaczami.
(...)
Mając dziś 20 lat, zrobiłby pan coś inaczej, odmiennie pokierował karierą?
Pamiętajmy, że kiedy zaczynałem grać w lidze, miałem 17 lat i był 1988 rok. Zaraz potem w naszym kraju doszło do rewolucji w systemie polityczno-gospodarczym. To odbijało się na piłce. Mieliśmy szczęście z moimi rówieśnikami, że znaleźliśmy się w reprezentacji młodzieżowo-olimpijskiej, która była perfekcyjnie zorganizowana. Jej sukces otworzył nam, każdemu z osobna, drogę do Europy. Natomiast nie ma co ukrywać, że zespołowo, jako pokolenie, później w dorosłej piłce nic nie osiągnęliśmy. Ale to nie była tylko nasza wina. To była kwestia organizacji, tego, co działo się w PZPN. Nie dochowano umów, jakie zawarto przed igrzyskami w Barcelonie między federacją a prezesem fundacji Zbigniewem Niemczyckim, a on miał wizję stworzenia futbolu na innych, profesjonalnych zasadach. W efekcie, w moim odczuciu, nie osiągnęliśmy tyle, ile powinniśmy.
To jak wyglądały kulisy ówczesnej, niespełnionej reprezentacji Polski?
Długo by opowiadać. Pamiętam, jak pojechaliśmy na mecz do Chorzowa z Anglią… Nie wyszliśmy na trening przedmeczowy, bo nie było sprzętu. Przez noc sprzęt się co prawda znalazł, ale został przywieziony z Hamburga i pod naszytymi orzełkami były emblematy HSV. Mówić więcej? Organizacyjnie byliśmy strasznie słabi. To była przepaść w porównaniu z tym, czego doświadczyliśmy w kadrze olimpijskiej. Jadąc na mecz do krajów tak zwanych demoludów, braliśmy ze sobą kosze jedzenia. Tymczasem w pierwszej reprezentacji przyjeżdżali na zgrupowania stranieri z zagranicy i na stołach mieli pusto. To rodziło konflikty, ponieważ myśleli, że PZPN robi coś dla olimpijskiej, odejmując od ust pierwszej. Nie mieli do końca świadomości, że to nasza fundacja zabezpieczała tak naprawdę wszystko.
Dlaczego zaraz po igrzyskach nie wyjechał pan za granicę?
Nie miałem szczęścia. Kiedy byłem zawodnikiem Olimpii, trafiłem w środek zamieszania. Sprzedawanie klubu, słynny pan Ryszard Górka, połączenia, z czterech klubów wielkopolskich chciano zrobić dwa. My z Mielcarem tkwiliśmy w środku tego wszystkiego. Po igrzyskach w Barcelonie pojawiła się oferta z Udinese, które gotowe było zapłacić 800 tysięcy dolarów. Włosi przyjechali na rozmowy do Poznania, ale nie puszczono mnie. Grałem w Lechu, lecz byłem wypożyczony z Olimpii. Lech, choć na tamte czasy był klubem najlepiej w Polsce funkcjonującym, nie wykupił mnie, nie dogadał się z Olimpią. Bolesław Krzyżostaniak za to dogadał się z Władysławem Kozubalem i tak trafiłem do Górnika. Dwa tygodnie po tym, jak zjawiłem się w Zabrzu, pojawił się temat Osasuny. Grał tam Romek Kosecki, a ponieważ Hiszpanie szukali środkowego pomocnika, Roman polecił mnie. Przyjechali więc do Zabrza na mecz i potwierdzili zainteresowanie. Działacze Górnika oświadczyli im jednak, że jestem akurat nie na sprzedaż, lecz jeśli bardzo chcą, to mogą kupić sobie Rysia Stańka. No i Rysio wyjechał do Pampeluny. No i OK.
(...)
Od początku wiedział pan, że pójdzie w trenerkę?
W Zabrzu, kiedy zwolniono Ryszarda Wieczorka, była nawet propozycja, bym został grającym trenerem Górnika i pomagał Markowi Piotrowiczowi. Nie zgodziłem się i dobrze, bo to by nie przeszło. Wspierałem natomiast w Polonii Bytom Marka Motykę, świetnego człowieka. Zresztą, jeszcze grając zawodowo w Austrii, udzielałem się jako szkoleniowiec, pomagałem trenerom grup młodzieżowych.
(...)
Cały artykuł do przeczytania w najnowszym numerze tygodnika "Piłka Nożna".
ZOBACZ WIDEO MŚ 2018. Jakub Błaszczykowski dla WP SportoweFakty: Nie mogłem wstać z łóżka bez tabletek. Nie myślałem nawet o treningu