Marcin Żewłakow: Marzyć mogę szerzej

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk

Długo się zastanawialiście?

Nie. Podjęliśmy wyzwanie i myślę, że właśnie pomogło nam to, że byliśmy razem. Nie wiem, jak by to wyglądało gdybyśmy wyjeżdżali bez siebie. Mieliśmy przewagę w porównaniu z tymi chłopakami, którzy na pierwszy zagraniczny transfer jechali bez wsparcia. Mieliśmy z Michałem silną więź, staliśmy za sobą murem. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie jeden z kolegów z Polski, kiedy po czterech meczach w Beveren miałem na koncie cztery gole i śmiał się, że to więcej niż przez dwa lata w kraju.

Zderzyliście się z Zachodem?

Trochę śmiali się z moich ubrań. Ktoś do mnie przyszedł i powiedział: "Marcin, to tak trochę głupio wygląda, że masz jedną rzecz Pumy, drugą Adidasa, a trzecią Nike". Mnie wydawało się, że wszystko jest w porządku, bo przecież wszystko na sportowo, ale w Belgii podejście do pewnych spraw było jednak inne. Długo jednak nie musieliśmy się przystosowywać, bardzo szybko zrozumieliśmy tamtejszy porządek.

Niektórzy przechodzili przez całą karierę z mottem: "byle było bez wstydu".

Miałem takie myśli dotyczące reakcji moich rodziców. Chciałem, by moje zachowanie nigdy nie wbiło ich w zażenowanie, ale żeby poczuli się niekomfortowo. W sporcie miałem inną taktykę - chciałem załapać się do grupy, zaistnieć, wybić się. Stosowałem metodę małych kroków, to dawało mi poczucie bezpieczeństwa i budowało pewność siebie. Kiedy konsekwentnie realizuje się małe cele, w końcu dochodzi się też do tego dużego. Ja się nigdzie nie spieszyłem, a to, że trafiliśmy do ligi belgijskiej, czyli takiej drugiej ligi europejskiej, też było dla nas idealne. Przeskok w porównaniu z Polską nie był drastyczny, uwzględniał stare przyzwyczajenia, dawał też możliwości korekty, kiedy coś na początku nie wyszło. W pięciu najlepszych ligach europejskich takiej tolerancji i pola manewru nie było. Zderzenie ze ścianą mogłoby spowodować zaburzenie poczucia własnej wartości, wiary w to, że jak się chce, to można. Trzeba oddać Włodzimierzowi Lubańskiemu i trochę Stanisławowi Gzilowi, że dobrze pewne schematy przemyśleli i zostaliśmy dobrze pokierowani.

Jak to jest, że niektórzy piłkarze z kariery nie wynoszą nic poza piłką, a panu się udało dużo więcej - choćby obce języki czy znajomość innych kultur?

Chodzi o postrzeganie czasu i świadomość, ile będziesz grał w piłkę. Dla mnie jako napastnika była to zawsze granica 35 lat. Po karierze życie toczy się dalej i musisz się na to przygotować. Im wcześniej, tym lepiej. Wyjazd za granicę daje kilka rzeczy więcej niż te, które są zagwarantowane w kontrakcie. Musisz mieć tylko ochotę i trochę samozaparcia, by po nie sięgnąć. Język, znajomości i pozostawienie odpowiedniego wrażenia nie tylko jako piłkarz ale i człowiek pozwalają niekiedy czerpać nawet po karierze. W oczekiwaniu choćby na trening, na zgrupowaniach, czy obozach piłkarskich miałem dużo czasu, by o te rzeczy dbać.

Mam takie wrażenie, że średnio z Michałem do piłkarskiej szatni pasowaliście.

Nie, dlaczego? Wbrew pozorom - szatnia piłkarska uwzględnia inność. Nie ma jednego regulaminu i kodu postępowania. Jeśli jesteś elastyczny, odnajdziesz się wszędzie. Myślę, że i ja i Michał mamy w sobie to, co pozwala odnaleźć się w wielu sytuacjach czy towarzystwach. Potrafiliśmy pogadać o sprawach błahych, "branżowych" jak i tych wykraczających poza piłkę. Nigdy nie rządziliśmy szatnią, ale odpowiednio ją tworzyliśmy. Prawdą jest to, że wielu piłkarzom po karierze szatni brakuje. Mi nie, pod koniec lekko nudziło mnie wysłuchiwanie tych samych historii po raz kolejny i obowiązek ponad godzinnej obecności przed treningiem. Brakuje mi momentu dla duszy i ciała, kiedy zmęczony, spełniony mniej lub bardziej po treningu wchodziłem pod prysznic i mogłem pod nim stać, ile chciałem.

Nachalność w życiu nie popłaca, a w sporcie to bardzo pożądana cecha. Trzeba walczyć o kolejną zdobycz, pobicie swoich słabości, wygranie z przeciwnościami losu.


Futbol na wysokim poziomie zagwarantowany jest dla inteligentnych?

Inteligencja potrzebna jest do tego, by uzmysłowić, co cię czeka, co zrobić, żeby wypłynąć na szerokie morze. Trochę przeszkadza, bo pozwala uświadomić sobie konsekwencje nieudanego startu lub występu. To czasem blokuje, budzi powątpiewanie przed każdym dużym krokiem. Czasami ma się więcej do stracenia niż zyskania. Dbasz o status, na który pracowałeś przez kilkanaście lat, a tutaj jeden mecz, jeden niestrzelony karny może wszystko podważyć. Rozbieranie wszystkiego na czynniki pierwsze nie pomaga. Żeby odpowiedzieć na to pytanie, powołam się na przykład na Bartka Bereszyńskiego, który w naszej lidze miał lepsze i gorsze momenty. Teraz gra dla reprezentacji i to, jak się wypowiada, jak reprezentuje piłkarskie środowisko, jak buduje swoją karierę, to dla mnie żywy dowód, że inteligencja na pewno w sporcie nie jest przeszkodą.

Za pana czasów nie było takiego zrozumienia?

Kiedy zaczynałem grać, trzygodzinny trening był jedyną piłkarską aktywnością dnia, później można było się z tego wyłączyć i żyć normalnie. Czasami dodatkowym zajęciem służbowym było obejrzenie wieczorem jednego meczu w telewizji. Dzisiaj piłkarze dbają o dietę, mają swoich coachów mentalnych, chodzą na jogę. Mam wrażenie, że dzisiaj nie trenuje się już tylko nóg, ale także głowę i to jest przewaga, jaką współcześni piłkarze mają nad Żewłakowami, którzy jako 18-latkowie zaczynali karierę w ekstraklasie.

Zaistnienie w grupie, o czym pan wspominał, czasami dużo kosztowało?

Życie w grupie to działanie na kilku obszarach, nie tylko na boisku. Nigdy nie było tak, że oddawałem się grupie w stu procentach. Wiele zależy, na jaki charakter zawodników się trafiło - jak była lekka patologia, walnąć banię czy karniaka też trzeba było zaliczyć, jak grupa świętobliwa to zaliczyć wspólną mszę, a jak rozrywkowa czasem narazić się żonie i wrócić do domu spóźnionym. "ĄĘ" i sterylność maseczki chirurga nie da akceptacji grupy. W sporcie zespołowym docenia się ludzi, którzy potrafią coś stracić po to, żeby grupa zyskała. Czasem nawet postawić się trenerowi, przedstawić głośno swoje zdanie kosztem tego, że indywidualne konsekwencje mogą być później bolesne.

Zgodzi się pan, że ludziom z mniejszych miejscowości łatwiej zrobić karierę w sporcie?

Tak. Czasami są to też ludzie z miast, ale dotknięci palcem mniejszej bądź większej patologii. Ktoś za młodu zobaczył coś, czego nie powinien, był świadkiem rzeczy, na które nie był gotowy. Oba przypadki to ucieczka od czegoś, co uwiera albo nie daje możliwości. Sport dla nich to często jedyny sposób na poprawę położenia - więc i motywacja nie podlegająca przeterminowaniu.

To jak pan, z Warszawy, bez patologii zrobił karierę?

U mnie to był wyścig za marzeniami plus półświadoma rywalizacja braterska. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy jako piłkarz poczułem satysfakcję, zadowolenie, dumę. Widziałem, jak dobrze poczuli się wtedy moi rodzice i to było trochę jak opium dla mojego organizmu. Poczułem uzależnienie od takich chwil, chciałem, żeby rodzice też przeżywali takie momenty regularnie. Chciałem im tak dziękować za to, co mi dali, że zagwarantowali mi wychowanie i trochę czasu na pasję. Chciałem uzbroić świat naszej rodziny w jakiś dodatkowy wymiar, z którego skorzystają wszyscy. Zawsze wydawało mi się niezwykłe, kiedy kolejne pokolenie w rodzinie wnosiło coś nowego, oferowało coś ciekawego, wzbogacało. Wiedziałem, że nasz sukces dowartościuje rodziców. Po latach wiem, że i przełożył się na siostrę. Duch rywalizacji dotknął i ją, chociaż realizowała się na innym polu. Brawo Kasia!

Jakie miał pan dzieciństwo?

Miałem wszystko, czego potrzebowałem. Miałem gdzie się uczyć, spać, do kogo się przytulić i od kogo usłyszeć, że ludzi trzeba szanować. Miałem brata bliźniaka, który był przyjacielem, kolegą, rywalem, czasem tarczą, żeby trochę się wyżyć, a przede wszystkim osobę, która pójdzie za mnie w ogień. Chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak to było istotne - takie uczucie w podświadomości, przekonanie, że nie jest się samemu sprawiało, że do pewnych zadań w życiu podchodziliśmy bez wahania.

Byliście z Michałem synami ojca? Bo mało mówiliście o mamie.

Byliśmy związani z tatą, ale to mama budzi słodsze skojarzenia. U nas był prosty podział. Tata był od sportu, mama od szkoły. Mama przekazywała uczucia, a ojciec uczył szacunku do ludzi. Mama przytulała, tata traktował nas po żołniersku - ale dzięki niemu wiedziałem, że ludzi szanuje się bez względu na wiek czy stan posiadania, w autobusie ustępuje miejsca. Wiedziałem też, że na pewne rzeczy, takie jak szacunek, trzeba sobie zapracować. To były bardzo ważne przekazy - wartości, o których staram się pamiętać każdego dnia.

Są takie chwile, kiedy taty brakuje panu wyjątkowo?

Długo panowała miedzy nami hierarchia, później zaczęło się to zacierać. Dziś moglibyśmy wymienić swoje doświadczenia jako partnerzy - tego mi brakuje. Pamiętajmy, że zagranica zabrała nam dużo czasu z rodzicami, niby przyjeżdżali w odwiedziny, ale było to takie chwilowe. Pewnie, że brakuje mi taty, trochę pogodziłem się z jego śmiercią. Kiedy ojciec chorował, zastanawiałem się, czy może być zadowolony z tego, co przeżył. Chyba miał dobre życie. Przeżył je u boku jednej kobiety, doczekał wnuków ze strony synów i córki. Przeżył coś sportowego, bo przecież on się piłce i naszym karierom oddał w stu procentach. Graliśmy dla niego w reprezentacji, udało się w Lidze Mistrzów, na pewno był szczęśliwy. Chyba jako ojciec też chciałbym poczuć to, co mój tata. Spełnienie na wielu obszarach. Żałuję, że nie dane mu było doglądać przygody z piłką jego wnuków. Pewnie tu byłby jeszcze lepszy.

Próbowaliście go zastąpić najbliższym? Pomóc mamie?

Mama ma dwóch synów oraz córkę i to się wszystko ładnie między nas rozłożyło. Na Kasi była duża odpowiedzialność, bo mieszkała cały czas w Warszawie i była blisko mamy. Mama była bardzo dzielna, nie zauważyłem okresów jakiejś ogromnej słabości. Nie wiem, czy potrafiła się odpowiednio przygotować na odejście taty czy po prostu była tak silna, by nie obciążać nas dodatkowymi emocjami i przeżywała je po cichu. Staraliśmy się być przy niej, pomóc znaleźć coś, co zajęłoby jej myśli. Na pewno spadła jej intensywność życia, ale nie stało się tak, że wszystko zostało wywrócone do góry nogami.

Chciałby pan powtórzyć wychowanie, jakie pan otrzymał? Dać to samo swoim dzieciom?

Mnie ojciec przytulał rzadko, więc ja dzieci przytulam bardzo często. O to wzbogaciłem model, który sam przeszedłem. Ale siłą rzeczy przekazujemy swoim dzieciom to samo, co dostaliśmy, pewnie trochę tych krzywych rzeczy także. Często zastanawiałem nad tym, jak wychowywać swoje dzieci. W dużej mierze opieram się na tym, co dostałem od rodziców, ale również na tym jak wychowało mnie życie. Czy robiłem to skutecznie, zapewne okaże się dopiero za kilkanaście lat.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×