Sebastian Mila: Legii trzeba się bać

- Złapałem kilka kilogramów nadbagażu - śmieje się Sebastian Mila. Były reprezentant Polski zakończył karierę i dziś pracuje w telewizji oraz zajmuje się biznesem. - Bycie w centrum wydarzeń wciąż daje mi tlen - mówi.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Sebastian Mila WP SportoweFakty / Agnieszka Skórowska / Na zdjęciu: Sebastian Mila
Paweł Kapusta, WP SportoweFakty: Jak się panu żyje na emeryturze? Sebastian Mila, były piłkarz reprezentacji Polski: Dobrze. Czasem brakuje mi adrenaliny, która była nieodłączną częścią piłkarskiej kariery, ale z drugiej strony nie ciągnie mnie już do piłki w czynnym wydaniu. To chyba dowód na to, że byłem zmęczony, wypalony. Nie tęsknię za życiem w reżimie zawodowego sportowca. Może tęsknota mnie jeszcze dopadnie, ale na pewno nie teraz. Dziś staram się żyć spokojniej. Zobaczyłem, że można funkcjonować inaczej.

Niektórzy piłkarze po zakończeniu kariery nie mają pojęcia, co ze sobą zrobić. Wpadają w pustkę, myślą o wznowieniu kariery, czasem nawet pojawiają się epizody depresyjne.

Nie miałem i nie mam takich kłopotów. Powiem więcej: teraz wszystko mnie ciekawi, otworzyłem się na nowe okoliczności, których wcześniej nawet nie dostrzegałem. Mam więcej czasu, mogę sobie pozwolić na rzeczy, na które nie było szans, gdy grałem w piłkę.

W przypadku Marco Paixao trener nie mógł postąpić inaczej. To, co wydarzyło się później - wymiana pokoleniowa, odsunięcie od składu na przykład Sławka Peszki - też się na dzisiaj broni. Trener Stokowiec postawił na swoim, uniósł presję, pokazał że można działać odważnie i skutecznie. Wziął przy tym na siebie wielką odpowiedzialność.


A brzuch rośnie, chciałoby się złośliwie powiedzieć.

No tak, kilka kilogramów nadbagażu rzeczywiście złapałem. To właśnie efekt wyjścia poza reżim zawodowego sportowca. Gdy kiedyś szedłem do restauracji, najpierw dokładnie studiowałem, co znajduje się w menu i nadaje do spożycia dla zawodowego piłkarza. Nie mogłem sobie pozwolić na wszystko. A dziś wybieram to, na co mam ochotę. I tak samo jest w domu. Zdarza się nalać do szklanki napoju gazowanego. Czasem, ukradkiem, z wieczora, nachodzi też ochota pochłonięcia całej tabliczki czekolady. Poziom samokontroli mi spadł, nie ma co ukrywać. Na szczęście doskonale zdaję sobie sprawę, że okres luzu po zakończeniu kariery się powoli kończy i za moment będę musiał nad sobą popracować. Dałem sobie pół roku na powrót do formy, ale ostatnio wpadłem na genialny pomysł: nie ma co biegać zimą, można poczekać na cieplejsze dni! No i przesunąłem granicę na marzec. Obym tylko w marcu znów nie szukał wymówek.

Czytaj też: "Nie żałuję sprzedaży Piątka"

Od dłuższego czasu współpracuje pan z TVP jako ekspert. Wiąże pan swoją przyszłość z telewizją?

Mam swoje biznesy, pilnuję ich, doglądam. Telewizja jest z kolei czymś, co zbliża mnie do sportu, do piłki. Było dla mnie ważne, by diametralnie nie zmieniać swojego życia, by totalnie nie odcinać się od środowiska. Telewizja trzyma mnie blisko futbolu, pozwala jeździć za reprezentacją na wyjazdy, regularnie widywać kadrowiczów i z nimi rozmawiać. Z wieloma z nich jeszcze niedawno grałem przecież w jednej drużynie. Bycie w centrum wydarzeń, ale już jako obserwator, wciąż daje mi tlen. Po prostu to lubię, sprawia mi to wielką przyjemność. A o sporcie mogę rozmawiać cały czas.

ZOBACZ WIDEO Fabiański przerwał hegemonię Lewandowskiego. "Wynik rozczarowania. To był fatalny rok"

Jako współpracownik telewizji mógł pan w końcu poczuć, na czym polega ta zabawa od drugiej strony. Czyli zrozumieć to, czego piłkarze często nie rozumieją. Na co się irytują.

Perspektywa piłkarza będącego w samym środku zgiełku, biegającego po boisku, jest zupełnie inna. Widzę to dopiero teraz. Lubię się na przykład wybrać na konferencję prasową, obserwować te dwa światy. Dziś, rozumiejąc już dwie strony, mogę powiedzieć, że nie da się tych światów połączyć. Różnice objawiają się też w najbardziej przyziemnych aspektach. Jako dziennikarz nie masz niczego podsuniętego pod nos. Przykłady są banalne, choćby podróżowanie. Piłkarz po meczu zawieziony jest na lotnisko, dwie godzinki czarterem i jest w domu. A dziennikarz? Albo długie czekanie do rana, albo 10-godzinna jazda samochodem. To detal, na który wcześniej nie zwracałem uwagi. Wiele jest takich spraw. Choćby składanie zdań, mówienie. Telewizja sprawiła, że pilnuję się, uważam na to.

Niedawno można było widzieć pana także jako eksperta od skoków narciarskich. Sam pan nawet próbował skakać.

Ekspertem w tej dziedzinie oczywiście nie jestem, absolutnie się na tym nie znam. Po prostu pewnego dnia narodził się pomysł, by pojechać do Zakopanego i spojrzeć na to od drugiej strony, z innej perspektywy. No i żeby z innej perspektywy pokazać to telewidzom, którzy na co dzień nie mają okazji zaglądać za kulisy. Cały czas byliśmy blisko skoczków - na górze, gdzie czekają na skok, na progu, nawet w szatni, gdzie się przebierają. Bardzo mnie to zawsze ciekawiło i właśnie to pokazaliśmy w reportażu.

Rozumiem, że z nartami przypiętymi do nóg na belce by pan nie usiadł?

W życiu. Ja przecież miałem problem, by z malutkiej góreczki zjechać, a co dopiero duża skocznia. Przecież ja nawet nigdy wcześniej na nartach nie jeździłem. Gdy byłem piłkarzem, nie mogłem uprawiać takich dyscyplin sportu. Nawet rekreacyjnie, podczas urlopu.

W najbliższy weekend wraca polska liga. Tęsknił pan trochę?

Bardzo, bo emocje związane z polską piłką uwielbiam. Lubię analizować, sprawdzać pary z najbliższych kolejek. Kto gra u siebie, kto na wyjeździe, kto ma jaką stratę do rywali. Całe życie tak funkcjonowałem. Całe życie spoglądało się na tych, którzy gonili cię w tabeli oraz na tych nad sobą. Lubię ligę angielską, hiszpańską czy włoską, ale nasza ekstraklasa jest mi najbliższa. Jesteśmy tuż przed startem wiosny, a ja już teraz wiem, jak pewne rzeczy będą wyglądały. Przed pierwszą kolejką wszyscy będą mówić, że są dobrze przygotowani. Później, po pierwszych porażkach, eksperci i dziennikarze będą wyciągać, że te na pewno są wynikiem błędów popełnionych podczas zimowych przygotowań. Zawsze pojawia się wtedy uśmiech na mojej twarzy.

Po jesieni czołówka wygląda następująco: Lechia 42 punkty, Legia 39, Lech i Jagiellonia po 33. Myśli pan, że taka kolejność utrzyma się do końca sezonu?

Kibicuję Lechii. To byłoby coś niesamowitego, gdyby gdańszczanom udało się wywalczyć mistrzostwo. Ale mówiąc delikatnie - nie mam pewności, że może się to udać. Legia bardzo mocno napiera, otrząsnęła się po turbulencjach z początku sezonu. Lechia takiego kryzysu jeszcze nie przechodziła. Lech przechodził, Jagiellonia też. Z doświadczenia wiem, że każda drużyna w sezonie ma jakieś problemy. Podstawowe pytanie brzmi wtedy: jak długo trwają, jak szybko udaje się opanować sytuację. Jeśli w przypadku Lechii problemy potrwają mecz lub dwa, wtedy na pewno będą mieli szanse na mistrzostwo. Jeśli dłużej - będzie o to trudno. Mówimy o Lechii i Legii, ale nie można zapominać o Lechu Poznań i Jagiellonii Białystok. Nie można ich skreślać nawet mimo faktu, że teraz do lidera tracą dziewięć punktów.

Trzeba uczciwie przyznać, że pod wodzą Piotra Stokowca Lechia przeszła sporą przemianę.

Zaczynając od miejsca w tabeli i liczby punktów, na zmianach w kadrze skończywszy - Lechia ma za sobą bardzo długą drogę. I co najważniejsze: zmiany, o których mówię, były bardzo odważne. W przypadku Marco Paixao trener nie mógł postąpić inaczej. To, co wydarzyło się później - wymiana pokoleniowa, odsunięcie od składu na przykład Sławka Peszki - też się na dzisiaj broni. Trener Stokowiec postawił na swoim, uniósł presję, pokazał że można działać odważnie i skutecznie. Wziął przy tym na siebie wielką odpowiedzialność. Pytanie brzmi teraz, czy Lechia będzie w stanie pokazać cechy, które ma Legia: odporność i skuteczność w decydujących momentach. Wtedy będzie potrzebny kozak w drużynie, który wie, z czym się to je.

Czytaj też: Kibice Widzewa znów zachwycili!

Faworytem ligi jest Legia?

Legia świetnie daje sobie radę w decydujących momentach. Pokazywali to w ostatnich latach. Właśnie w kluczowych chwilach sezonu byli najmocniejsi i najgroźniejsi. To powoduje, że trzeba się ich bać.

Okazuje się, że metoda silnej ręka Ricardo Sa Pinto przynosi dobre efekty.

Każdy potrzebuje szefa. Takim szefem jest ktoś, kto potrafi wziąć na siebie odpowiedzialność, podejmować trudne decyzje. Jeśli drużyna czuje, że ich przełożonym jest twarda osoba, automatycznie mocniej wierzy w siebie. Przytoczone przykłady trenerów Stokowca czy Sa Pinto to jedno, ale są przecież także inni. Choćby Adam Nawałka w Lechu Poznań.

Lech Adama Nawałki, już po przepracowaniu pełnego okresu przygotowawczego to zespół, na który najbardziej pan czeka?

Najbardziej jestem ciekawy postawy trzech drużyn. Po pierwsze - Lecha Poznań i tego, jak były selekcjoner przełoży swoje doświadczenia z pracy z kadrą na ligowy zespół. Po drugie - Jagiellonii Białystok, bo klub przeprowadził bardzo ciekawe, rozsądne transfery, które mogą dać im sporo punktów. Po trzecie - Wisły Kraków, czyli klubu, który w ostatnich tygodniach był na ustach wszystkich kibiców i dziennikarzy. Pytanie, jak to wszystko będzie funkcjonowało i jak drużyna poradzi sobie sportowo. Mógłbym wymieniać dłużej. Na przykład Śląsk Wrocław, któremu brakuje punktów do bezpiecznej pozycji. Wzięli Krzysia Mączyńskiego, według mnie ten transfer spowoduje, że drużyna wejdzie na inny poziom.

Czy jako czynny zawodnik odczuwał pan na boisku, że nasza liga jest słabsza niż jeszcze kilka sezonów temu?

Naszej lidze przede wszystkim brakuje stabilności - formy piłkarzy, ale także ogólnie - całych drużyn. Są mecze, które oglądam i myślę, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Wysoka intensywność, dobra jakość piłkarska, ładne akcje, piękne gole. Chwilę później widzimy jednak mecze o wiele słabsze. Nie tylko pod względem intensywności, ale po prostu: jakości. Gdy grałem w piłkę, zawsze borykałem się z tym samym problemem: byłem zbyt wolny, nie biegam szybko. Pamiętam, jak w lidze zaczynały panować pewne trendy. Na przykład: kluby brały tylko szybkich. Bo Europa gra szybko. Jak nie jesteś szybki, to nie trafisz do żadnego klubu w Ekstraklasie. Później była zmiana, zapanował trend: tylko doświadczeni! Bierzemy tylko doświadczonych! Jeszcze później: odmładzamy! I wszyscy brali tylko młodych. Zmierzam do tego, że przez takie praktyki nie ma zachowanych proporcji, liga jest niestabilna. Najlepsze drużyny na świecie w swoich ligach tacą mało punktów. U nas jest inaczej. Skaleczenie zespołów z czołówki jest w Polsce o wiele łatwiejsze, niż na przykład w Anglii czy Hiszpanii.

Kto do spadku? Na tę chwilę faworytem wydaje się być Zagłębie Sosnowiec. Kto drugi w kolejce?

Szczerze: nie wiem. Często przed ligą wytypowany jest murowany kandydat do opuszczenia ligi, drugiego dopiero się szuka. Ale jakby Sosnowiec zaczął teraz punktować, wskazanie dwóch zespołów do spadku z pominięciem Zagłębia to już zadanie niezwykle trudne. Sosnowca bym nie skreślał. Nawet mimo faktu, że ich sytuacja jest mocno nieciekawa tym bardziej, że odszedł Konrad Wrzesiński - obok Szymona Pawłowskiego najlepszy zawodnikiem zespołu. Dużo innych ekip wciąż zamieszanych jest w walkę o życie. Górnik Zabrze, Śląsk Wrocław, Miedź Legnica... Ciekawie będzie do ostatniej kolejki.

Kto w sezonie 2018-19 zostanie mistrzem Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×