Tomasz Łapiński: Cisza jest mi niezbędna do życia

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Film pojawił się w pana życiu po fotografii?

To ciągłość - fotografia, kapitalna szkoła Mariana Szmidta, wyjątkowego człowieka i pedagoga, a dalej książka, scenariusz i film. To wszystko jest powiązane. Dobre zdjęcie opowiada historię, tak jak literatura i kino. Żeby coś było dobre, trzeba sprawdzić z jakich składa się elementów i zrezygnować ze zbędnych rzeczy. To samo jest z kompozycją kadru - dobre zdjęcie to nic innego, jak usunięcie rzeczy zbędnych, które rozpraszają uwagę. W książce są trochę inne możliwości, inne narzędzia, ale również nie można zapomnieć, o czym się mówi, starać się niepotrzebnie nie zaburzać narracji.

Fotografował pan jeszcze w trakcie kariery piłkarskiej?

Nie, dopiero kiedy skończyłem grać i nie wiedziałem do końca co chcę ze sobą zrobić. Literatura była dużo wcześniej, czytałem od dziecka - mnóstwo i wszystko. Od klasyki przez fantastykę, w szerokim pojęciu. "Wiedźmina" Andrzeja Sapkowskiego poznałem bardzo szybko, poszedłem dalej do Stanisława Lema, chociaż on pewnie by się obraził, gdyby nazwać jego książki fantastyką. Genialny pisarz, po latach wróciłem i do "Śledztwa", i do "Solaris" znowu odnajdując w nich coś innego, co wcześniej odrzuciłem. Był też Fiodor Dostojewski, Michaił Bułhakow, przeszedłem przez okres zachłyśnięcia się Waldemarem Łysiakiem, przeczytałem wszystko Williama Whartona. Później pojawił się mój ukochany Wiesław Myśliwski, ostatnio przebiłem się przez wszystko Cormaca McCarthy’ego.

Książką rozliczał się pan z własną przeszłością?

O co pan pyta?

Pana syn to książkowy Emil? Próbował się do pana zbliżyć grając w piłkę na komputerze?

Akurat przez gry kontaktu nie szukaliśmy. Książka będzie żyła swoim życiem, będą różne interpretacje, ale ja poza swoimi dewiacjami nie mam nic do ukrycia. Autor zawsze się trochę uzewnętrznia, mam świadomość, że w wielu kwestiach się odsłaniam, mimo że postaci są wymyślone.

W rzeczywistości pogodził pan życie piłkarza z życiem ojca i męża?

Też miałem z tym duży problem. Życie piłkarza, bez wielkich usprawiedliwień, toczy się poza domem. Liga, reprezentacja, europejskie puchary, w domu tak naprawdę jest się gościem. Na tej płaszczyźnie poległem.

Jest pan domatorem czy kimś, kto ciągle szuka wrażeń?

Trudno mi się zdefiniować. Kontakt z dziećmi jest dla mnie zawsze wydarzeniem, zwłaszcza od kiedy mam na to czas w takim stopniu, w jakim chciałem, czyli od zakończenia kariery. Teraz to już dorośli ludzie, syn ma 20 lat, córka 24. Trudno kogoś po rozwodzie nazywać rodzinnym facetem, bo jednak rodzina mi się rozpadła, jednak z dziećmi zawsze mieliśmy mnóstwo wspólnych wypraw, wyjazdów i trzymaliśmy dobry kontakt. Nigdy nie czułem, że to mój obowiązek, zawsze wspólny czas traktowałem w kategoriach przyjemności, wielkiej frajdy. Oczywiście dziś mamy inną relację, także ze względu na ich wiek. Miałem w życiu różne okresy - ciekawi mnie świat i radzę sobie z jego poznawaniem mimo, że nie latam samolotami. Wiele interesujących mnie rzeczy znajduje się w zasięgu samochodu. Ale potrzebuję także domu - ciszy i spokoju. Nie mogę żyć w wiecznym zgiełku i gwarze, przy ciągle grającym radiu, nawet jeśli to muzyka, którą uwielbiam. Cisza jest mi niezbędna do życia.

Potrafi pan kochać?

To jest bardzo trudne pytanie, bo jest wiele definicji miłości.

Dużo pan myśli...

No i właśnie miłość jest na przeciwnym biegunie do analizy i chłodnego rozumu. To są emocje. Ale z drugiej strony można miłość rozumieć zupełnie inaczej. Traktować ją, jako wybór, świadomą decyzję o byciu z kimś - wtedy to jest kwestia intelektualna. Mogę wybrać życie z kobietą bez względu na to czy będzie dobrze, czy będzie więcej chwil trudnych czy łatwych. Miłość mylona jest z uniesieniem erotyczno-emocjonalnym, ale to tylko zauroczenie. Oglądał pan "Miłość" Michaela Haneke? To jest miłość - kiedy człowiek podejmuje wybór, by być z ciężko chorą żoną.

Nie odpowiedział pan na pytanie, czy pan potrafi kochać.

Bo nie wiem.

A piłkę pan kochał?

Jako dyscyplinę tak, a jako sposób na życie - nienawidziłem. Boisko, dziesięciu kolegów, jedenastu przeciwników, sędzia, rywalizacja - to kochałem bezwarunkowo, tak samo po zwycięstwie, jak po porażce. Mam za dużo wątpliwości, żeby jednoznacznie określić swoje stanowisko w wielu sprawach, także miłości. Ale może nie jest to takie złe w świecie, w którym ludziom wątpliwości akurat często brakuje.

Pieniądze nakręcały pana do treningów?

W ogóle. Gdyby były dla mnie takie ważne, to siedziałbym w Liverpoolu, albo w West Hamie, a do fobii lotniczej przyznał się dopiero po podpisaniu kontraktu.

Powiedział pan kiedyś, że 3/4 pana życia to poślizgi w wypłatach. Dorobił się pan chociaż?

Tak, jestem zadowolony z tego, co mam. Oczywiście najważniejszym czasem była Liga Mistrzów. Pojawiły się zaległości finansowe, długo się naczekaliśmy, część poszła w diabły, ale trochę zostało. Nie potrzebuję luksusów. Lubię podróżować, ale nie znoszę drogich ośrodków, nie chcę marmurów i służącego. Dla mnie to głupie i niedorzeczne. Nie czułbym się szczęśliwy, gdybym miał pięciusetmetrową willę na pięciohektarowej działce nad własnym jeziorem. Mam mniejsze wymagania.

Kiedyś marzył pan o telewizorze "Neptun" i radiu "Zodiak".

Polowałem na te sprzęty. Takie były czasy, że niczego w sklepach nie było. Z wymarzonym dwukasetowym magnetofonem za dobrze nie trafiłem. W łódzkim Centralu rzucili ze dwadzieścia i akurat trafiłem na egzemplarz, który nie działał. Nie wiem, może wszystkie miały wady.

Jest pan audiofilem?

Muzyka mnie fascynuje, według mnie w sposób najbardziej pierwotny wpływa na emocje. To jest coś genialnego, dla mnie kompozytor to największy geniusz. Marian Szmidt, o którym wspomniałem, szedł w kierunku stworzenia dźwięku idealnego. Przyznam, że mam trochę drewniane ucho i średnio dostrzegałem różnicę, ale on przekonywał, że po dźwięku jest w stanie ocenić nawet jakość prądu. Nie wierzyliśmy mu, ale może to jest tak, że im bardziej w coś się zagłębiasz, tym więcej czujesz.

Motocross i snowboard to dla pana szukanie adrenaliny, której brakuje po zakończeniu kariery sportowca?

Adrenaliny nie szukam. Szukam przyjemności, a nie poczucia strachu i niepewności. Zagrożenie nie jest mi do niczego potrzebne. Jeździłem na motorze nie dlatego, że to groziło upadkiem. To była aktywność fizyczna, chciałem popracować, pobawić się. Motocykl został jednak wyparty przez inne hobby, nie mogłem pogodzić fotografii i szkoły filmowej z jazdą. Przestałem też jeździć ze strachu i w poczuciu odpowiedzialności. Wiedziałem, że o wypadek jest bardzo łatwo. A snowboard pojawił się, jako zagospodarowanie długiej zimy. Nauczyłem się po zakończeniu kariery - założyłem dechę i na dzień dobry nieomal się zabiłem na czarnej trasie w Livigno. Teraz eksperymentuję też trochę z kite'em, tyle że u nas słabo z wiatrem jest. Siedziałem dwa tygodnie, może trzy dni dobre mi się trafiły, ale nauczyłem się chociaż wstawać na desce. A jak zaczęło być fajnie, to trzeba było wracać.

Pan ciągle czegoś szuka.

To nie jest przypadek, że skaczę z jednej rzeczy na drugą. Mam świadomość, że wszystko co robię, poszerza moją wiedzę, spojrzenie na świat, postrzeganie tego, co dzieje się wokół. Zawsze izolowałem się od nowości, teraz wszystkiego dotykam.

Adrenaliny nie szukam. Szukam przyjemności, a nie poczucia strachu i niepewności. Zagrożenie nie jest mi do niczego potrzebne


Nowe życie zaczął pan od zgolenia wąsów?

Zgoliłem z przypadku. Ręka mi się omsknęła przy goleniu głowy. Kręciłem wąsa przez całą karierę, ale to były moje pierwsze wąsy, hodowane od dzieciaka. Może jakbym je chociaż raz zgolił, to byłyby gęściejsze.

Jest pan ekspertem Polsatu. Piłka nożna mieści się wciąż u pana w kategoriach hobby?

Oglądam mecze, ale mocno je selekcjonuję. Wybieram te, które muszę zobaczyć ze względu na komentarz, a tego i tak jest dużo. Właśnie skończyło grać Podbeskidzie i jak wrócę do domu, trzeba znaleźć dwie godziny na powtórkę. Piłka sprawia mi radość, ale trzeba ją dozować, bo oglądając wszystko można zohydzić sobie ulubioną dyscyplinę.

Srebrny medal na igrzyskach w Barcelonie to najmilsze wspomnienie w pana karierze?

Moment po meczu był dziwny, nie było radości w szatni. Przegraliśmy z Hiszpanią 2:3 po golu w ostatniej akcji, czuliśmy, że mogliśmy wygrać. Zdawaliśmy sobie sprawę, że drugie miejsce to też sukces, ale śpiewów i tańców nie było. Był smutek połączony ze spokojem. Po dekoracji dotarło do nas, że dokonaliśmy czegoś wielkiego, ale barcelońskiego ołtarzyka w domu nie mam. Medal jest gdzieś w szufladzie.

Czy Tomasz Łapiński zrobiłby większą karierę, gdyby nie strach przed samolotami?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×