Ironia to w literaturze broń atomowa. Żartem, szyderstwem, a nawet małą złośliwością, można "zgasić" każdego rywala. Jest wielu mistrzów tego gatunku. Ale już "gra" w autoironię, to wyzwanie dla największych. Do nich zaliczam moich ulubionych pisarzy: Janusza Głowackiego i Pilcha właśnie.
Nieraz łapałem się na tym, że śmieję się w głos z tego, jak zaśmiał się sam z siebie autor m.in. "Miasta utrapienia". Czytając te autoironiczne żarty o życiowym upadaniu mistrza, łapałem się na refleksji, że moje własne upadki nie są niczym wyjątkowym, że trzeba mieć do porażek i do siebie dystans.
Zresztą uczenie się akceptowania porażek to trudna lekcja. Często bolesna. Ale jeśli ktoś był przez całe lata kibicem Cracovii, gdy ta tułała się po niższych ligach, to musiał się tego nauczyć. Zresztą podobnie było z "siłą" reprezentacji Polski, której Pilch też oddał serce. Ta stała u niego tęsknota za pokoleniem Lubańskiego i naszej kadry z lat 70. była konsekwencją życia w epoce mroków, jaka na długie lata ogarnęła drużynę Biało-Czerwonych (gdzieś tak od drugiej połowy lat 80. aż po objawienie się Roberta Lewandowskiego). W tamtym okresie piłkarskiej smuty mieliśmy wybitne jednostki, ale nie mieliśmy drużyny. Kibic musiał się cieszyć, że któryś z Polaków zagrał np. kwadrans w Bundeslidze, bo większych powodów do radości nie było. Mieliśmy wybitnych bramkarzy i to tyle. Z tym że bramkarzowi trudno się kibicuje, prawda?
ZOBACZ WIDEO: Znany specjalista ostro o powrocie kibiców na stadiony. "Może nas czekać ogromny wzrost zachorowań"
Młodsi kibice, wychowani na Lewandowskim i kadrze Nawałki, tego nie pamiętają. Ale Pilchu - jak mawiał o nim mój przyjaciel z Krakowa - pamiętał. Do porażki musiał się przyzwyczaić i pewnie dlatego z narzędziem autoironii obchodził się tak sprawnie.
Dzisiaj Cracovia stała się czołowym klubem Ekstraklasy, choć tej wymarzonej świetności "Pasów" Jerzy Pilch nie doczekał. Ale klub z ulicy Kałuży nie jest już tym, o którym mówił z humorem, że jest skazany na fatalizm: "Kocham ten klub od przeszło pół wieku, ale pisałem prawdę. Jak ona ma dowieźć remis do końca, to nie dowiezie. Jak ma stracić rozstrzygającą bramkę, to straci. Ma strzelić? Nie strzeli. To pewnego rodzaju fatum" - mówił pisarz w jednym z wywiadów.
Ten swoisty masochizm, to skazanie na trudną miłość, miało swój urok. Czytelnik był w stanie odczuwać rozgoryczenie autora kolejnym niepowodzeniem, rozumieć jego łzy i cierpienie, nawet jeśli kibicował zupełnie innej drużynie. Taki swoisty, unikalny pesymizm kibica był uroczy.
Myślę, że dla środowiska piłkarskiego to ważna spuścizna po Jerzym Pilchu. Pokazał jak godzić się z porażką, jak nauczyć się ją akceptować, jak się z nią nawet... zaprzyjaźnić. To ważna lekcja od mistrza Pilcha. Tym bardziej potrzebna, że żyjemy w świecie, który wmawia nam na co dzień, że liczą się tylko zwycięzcy. A to nieprawda. I czytelnicy książek Pilcha to wiedzą.
Spotkałem go prywatnie tylko raz. W grudniu 2005 roku. Robiliśmy z Markiem Halberdą wywiad z pisarzem, do cotygodniowego magazynu, dodatku do "Przeglądu Sportowego". Marek znał się z Pilchem i dzięki temu mistrz zrobił nam grzeczność, udzielając wywiadu.
Pamiętam, że ujął mnie wtedy swoją bezpośredniością. Spotkaliśmy się w knajpie rybnej, na Placu Zbawiciela, w czasach gdy to miejsce nie było jeszcze wówczas mekką hipsterów, bo hipsterów jeszcze nie było. Lokal gastronomiczny drugiej kategorii, atmosfera jak w porcie. Idealne miejsce dla takich, co to zbłądzili na delegacji do stolicy i jakoś im się nie śpieszy do domu. Staromodna szatniarka przy wejściu, wykładziny podłogowe, czerwony dywan na schodach. Klimat późnego PRL-u. Tu wpada się na sznapsa, zagryza śledziem w occie, albo czymś, co jest wystawione za szybą garmażerki. Pamiętam, że w czasie tego wywiadu Marek z Pilchem wypalili tony papierosów. Co piliśmy, niestety nie pamiętam.
Z dzisiejszej perspektywy nawet nie jestem pewien, czy to był wywiad. Chyba bardziej jakaś legenda, opowieść o futbolu. I o niczym więcej. Taki był warunek pisarza. Ani o literaturze, ani o kobietach, czego do teraz mocno żałuję. Ale to gadanie o piłce było pełne pasji, taka opowieść frustrata i miłośnika futbolu w jednym.
Po tamtym spotkaniu napisałem felieton, który otwierał numer magazynu, gdzie była ta rozmowa z Pilchem. Napisałem tam m.in. tak: "Pilch jest nie tylko kibicem Cracovii, ale uwielbia futbol w ogóle. Przyjemnie było popatrzeć jak poważny pisarz, laureat wielu nagród literackich, człowiek z ugruntowaną pozycją, nagle zamienia się w chłopca w krótkich spodenkach. Wstaje od stolika, bierze przygotowane przez nas piłki, gładzi ich powierzchnię, zaczyna żonglować na środku rybnej knajpy i widać, że przenosi się w wyobraźni wprost z Placu Zbawiciela na łąki i boiska rodzinnej Wisły. I wcale w tej podróży nie jest śmieszny. A skoro on nie, to i my z całym tym sportem, też nie jesteśmy śmieszni".
Pochwalę się. Kilka dni później zadzwonił Pilch i powiedział, że bardzo mu się ten mój felieton podobał. Nie będę udawał, schlebiało mi to jak cholera. Zrobiło mi się nawet gorąco.
Dziękuje mistrzu za tamte słowa. Dziękuję za ważną lekcję akceptowania porażki, za naukę dystansu do siebie i świata. Za wiedzę, że po osobistym upadku, najważniejsze jest wstawanie z kolan.
Do zobaczenia. Choć już nie po drugiej stronie krakowskich Błoń. Po prostu po drugiej stronie.
Dariusz Tuzimek
Czytaj też:
Minuta ciszy dla Jerzego Pilcha
Wspomnienie Probierza o Pilchu