PKO Ekstraklasa. Aleksandar Vuković: Tak zżytej i zjednoczonej drużyny w Legii nie było nigdy [WYWIAD]

Drużyna na tamtym etapie nie potrzebowała ani zmiany trenera, ani takiej rewolucji personalnej. Takie uderzenie nie mogło dać dobrego skutku - mówi Aleksadar Vuković, były trener Legii, w pierwszym wywiadzie udzielonym po jego zwolnieniu z posady.

Dariusz Tuzimek
Dariusz Tuzimek
Aleksandar Vuković WP SportoweFakty / Mateusz Czarnecki / Na zdjęciu: Aleksandar Vuković
Dariusz Tuzimek: Co robił pan  przez ostatnie tygodnie? Aleksandar Vuković, były trener Legii Warszawa: Byłem w Turcji z rodziną, odpoczywałem.

Jak boli zwolnienie z pracy, która była czymś dużo więcej niż tylko pracą? Powiedziałbym, że Legia to pana wielka…

Stop! Nie używajmy wielkich słów. Pewnie tak jest, ale nie musimy wszystkiego łopatologicznie wyjaśniać. Ludzie znają Vukovicia. A zwolnienie oczywiście boli. Tym bardziej że było niespodziewane i - moim zdaniem - niezasłużone. Nie powinno się wydarzyć w tym momencie. Nie na trzy dni przed pucharowym meczem z Dritą i nie na półtora tygodnia przed spotkaniem z Karabachem.

Ale Legia grała słabo. Przegraliście wcześniej z Omonią Nikozja kwalifikacje do Ligi Mistrzów, była ligowa porażka przy Łazienkowskiej z Jagiellonią. A gdy Górnik Zabrze wygrał z wami 3:1, to nie przeczuwał pan, że zostanie zwolniony?

Nie, absolutnie nie. Mecz z Górnikiem był jedynie środkiem do celu. W tym meczu sprawdzałem, z których piłkarzy z zaplecza mogę skorzystać, jeśli bym musiał w spotkaniu z Dritą. Liga w tym czasie staje się poligonem, gdy chcesz sprawdzić w boju pewne rozwiązania, gdy szukasz odpowiedzi. I ja te odpowiedzi w meczu z Górnikiem dostałem. Wiedziałem, z kogo nie mogę skorzystać.

ZOBACZ WIDEO: PKO Ekstraklasa. Mecze mogłyby odbywać się z kibicami? Prezes ligi odpowiada

Zagrał wtedy William Remy, który wcześniej zawalił gola w meczu z Jagiellonią, a i z Górnikiem się nie popisał. Słabo wypadł także Paweł Stolarski. Warto było dla takich odpowiedzi poświęcić mecz z drużyną z Zabrza?

O konkretnych nazwiskach nie chcę mówić - to zostanie między mną a zawodnikami. Przy całym szacunku dla Górnika Zabrze, muszę patrzeć na sytuację w tabeli Lecha Poznań czy Piasta Gliwice, bo nie uważam, że to z Górnikiem będzie się walczyć o mistrzostwo. W dniu meczu z Górnikiem mieliśmy sześć punktów, a Lech zaledwie dwa. Dlatego mogłem sobie pozwolić na więcej. Najważniejszą informacją po meczu z Górnikiem było to, że w dobrym stylu wrócił do drużyny Paweł Wszołek. I że mogę go wystawić na Dritę. Wnioski wyciągnąłem i wiedziałem, że porażkę z Górnikiem wykorzystam do mobilizacji drużyny. Ona dobrze reagowała na takie bodźce. Byłem pewien, że następny mecz będzie zupełnie inny, bo już to wcześniej przerabialiśmy.

Kiedy tak było?

Gdy przegraliśmy z Cracovią w półfinale Pucharu Polski na początku lipca. Wtedy też odczułem w klubie taką niepewność, jak po meczu z Górnikiem. To był taki moment w końcówce minionego sezonu, kiedy zaczęliśmy się już trochę chwiać. Już nie dominowaliśmy na boisku jak wcześniej, przed przerwą w rozgrywkach spowodowanej pandemią. 7 lipca przegraliśmy z Cracovią w półfinale Pucharu Polski. To był wtorek, a w sobotę czekał nas kolejny mecz z Cracovią, już w ekstraklasie. Do końca sezonu zostały wtedy trzy kolejki ligowe i w gabinetach przy Łazienkowskiej pojawiła się niepewność, że my tego mistrzostwa nie zdobędziemy. Padały różne pomysły co do zmian w taktyce i w zestawieniu personalnym.

Ale ja wiedziałem, że ten zespół, w tym samym zestawieniu się podniesie. I się podniósł. Wystawiłem - na tę samą Cracovię - żelazny skład. Postawiłem na tych, którzy zapracowali, że w tym meczu graliśmy o mistrzostwo Polski. Trzeba było zachować zimną krew. Pekhart na 1:0, "Vako" Gwilia na 2:0, mecz pod kontrolą i zdobyty tytuł mistrzowski. I to wywalczyła drużyna, która kilka dni wcześniej wyglądała na kompletnie rozbitą. Wiedziałem, że będę umiał zespół podnieść i lepiej zmotywować do walki na takiej sportowej złości. Dla mnie to jest bliźniacza sytuacja do tej, która wydarzyła się po porażce  z Górnikiem. Ta przegrana też posłużyłaby do motywacji na mecz z Dritą i Karabachem. Zespół wiedział, że zawalił, że to wypadek przy pracy, że się zrehabilitują.

Co się działo w sobotę po meczu z Górnikiem? Był pan wezwany na dywanik do prezesa? Albo rozmawiał pan z dyrektorem sportowym Radosławem Kucharskim?

Nie, ani z prezesem, ani z dyrektorem nie rozmawiałem. Dopiero w niedzielę dostałem sygnał od dziennikarzy, że jest temat mojego zwolnienia. A gdy jeszcze dostałem z klubu telefon, że mam się stawić na Łazienkowskiej w poniedziałek rano, stało się dla mnie jasne, że jest już pozamiatane. Szybko poszło, wręcz błyskawicznie. Gdybym odpadł w meczach o Ligę Europy, nie miałbym prawa powiedzieć nawet słowa. Ale nie powinno być tak, że jeden mecz decyduje o ocenie twojej pracy przez kilkanaście miesięcy. Odbieram to jako niesprawiedliwe.

To co się musiało stać, że właściciel z dnia na dzień zaczął dzwonić - i do Czesława Michniewicza, i do Zbigniewa Bońka, żeby ten jako prezes PZPN wydał zgodę na pracę trenera kadry młodzieżowej z Legią?

Byłem przekonany, że prezes Mioduski ma większą wiarę we mnie. Uważam, że drużyna na tamtym etapie nie potrzebowała ani zmiany trenera, ani takiej rewolucji personalnej, jaka się dokonała w meczu z Karabachem. W moim przekonaniu takie uderzenie w drużynę, która jest ze sobą bardzo zżyta, nie mogło dać dobrego skutku.

W wywiadzie dla "Przeglądu Sportowego" dyrektor sportowy Legii Radosław Kucharski mówił, że musieli z właścicielem reagować, żeby osiągnąć cel, jakim był awans do Ligi Europy. Trzeba było dać drużynie nowy bodziec, bo zespół funkcjonował źle od początku rozgrywek.

Jak widać, ten bodziec nic nie dał, bo drużyna nie awansowała do Ligi Europy. Zespół się uformował już w poprzednim sezonie, mieliśmy dobrą atmosferę, mieliśmy jedność. Początek rozgrywek był rzeczywiście słabszy, ale w poprzednim sezonie też taki mieliśmy. Teraz też forma stopniowo szła do góry, do drużyny wracali zawodnicy po kontuzjach. To by za chwilę wszystko ruszyło, tylko nie trzeba było wykonywać nerwowych ruchów.

To dlaczego Dariusz Mioduski się na taki krok zdecydował? I to na trzy dni przed meczem pucharowym z Dritą?

Dariusz Mioduski to człowiek, który chce dobrze i robi wszystko, by tak było, ale wokół Legii często nagle wybucha histeria. Taka niekontrolowana i niemal z niczego. Potrafi powstać nawet po jednym tąpnięciu, nawet po jednej przegranej. I to ta histeria nie pozwala klarownie zobaczyć problemów klubu. Łatwo wtedy o błąd, o zagotowanie się, o podjęcie decyzji zupełnie niepotrzebnej. Kiedyś powiedziałem, że w Legii nigdy nie jest tak źle, jak się mówi, i nigdy nie jest tak dobrze, jak się mówi. Uważam, że zrobiono zbyt duża aferę, gdy odpadliśmy z Omonią, a po porażce z Górnikiem nakręcono histerię, która z małego problemu zrobiła jeszcze większy. Skończyło się to wszystko brakiem awansu do Ligi Europy, a trzeba było tylko być konsekwentnym i pozwolić drużynie bez wstrząsów przygotować się do najważniejszych meczów z Dritą i Karabachem. Mówię z całym przekonaniem, że nie byliśmy na straconej pozycji, mogliśmy awansować. Ale emocjonalny rollercoaster, jaki niespodziewanie zafundowano drużynie, musiał się na niej negatywnie odbić.

Dariusz Mioduski dał się komuś przekonać, że zmiana trenera jest konieczna?

Wiem, że w klubie była forowana taka narracja, że drużyna potrzebuje - tu i teraz - zmian taktycznych i personalnych w składzie. Między innymi wystawienia większej liczby nowych, dopiero co sprowadzonych do klubu zawodników. Zresztą widać było - na podstawie decyzji o składzie, jakie podjął w meczu z Karabachem nowy trener - jak mocno była lansowana ta opinia. A nowy trener nie dostał tej sugestii ani ode mnie, ani od nikogo ze starego sztabu, bo do meczu z Karabachem z nikim ze sztabu nie rozmawiał, nie radził się. W mojej opinii bardzo nietrafnie oceniono wtedy zarówno stan jak i potrzeby zespołu.

Czy na spotkaniu, w czasie którego został pan zwolniony, usłyszał pan jakieś konkretne zarzuty?

Ta rozmowa trwała nie więcej niż minutę. Nie ma czasu na analizy, gdy w pokoju obok siedzi już nowy trener.

Ale jak to się stało, że prezes, który przecież siedzi w futbolu już wiele lat, dał się przekonać i zwolnił w minutę trenera, który jest - było nie było - legendą klubu?

Ja się nie starałem dotrzeć do prezesa po każdym meczu. Nie robiłem takiej wewnętrznej polityki, że chodzisz do prezesa, zabiegasz, przekonujesz i tak dalej. Robiłem swoją robotę, nie korzystałem z takiego wewnętrznego PR-u.

Może to błąd?

Wierzyłem, że prezes ma do mnie zaufanie, choć wiedziałem, że cały czas dostaje również negatywne podpowiedzi na mój temat. Tak, przegrałem z Omonią, ale cel - awans do fazy grupowej Ligi Europy - był nadal przede mną. Nie byłem od tego celu dalej niż na przykład trener Dariusz Żuraw z Lecha.

Akurat Lech jest ostatnio chwalony, zagra w Lidze Europy, wychowuje reprezentantów, transferuje zawodników bardzo drogo.

Szacunek dla Lecha, ale to nadal Legia jest najsilniejszym zespołem w kraju. Legię ocenia się na podstawie wysoko przegranego meczu z Karabachem. Ale gdyby Lech wyszedł na spotkanie z belgijskim Charleroi w ustawieniu na przykład 3-5-2 i wyjąłbyś im ze składu np. Tibę, Modera i Puchacza, też by nie wygrał. Dziś wszyscy chwalą drużynę z Poznania i chwała im za awans, ale zauważmy, że Lech zbiera owoce za zachowanie spokoju w klubie. Teraz dają popracować Dariuszowi Żurawiowi, mimo że nie zdobył ani Pucharu Polski, ani mistrzostwa w poprzednim sezonie. Ale dajmy spokój, nie chce porównywać Legii i Lecha, to dwie różne organizacje.

Wydawało się, że Dariusz Mioduski wyciągnął wnioski ze zwolnienia Jacka Magiery, o czym sam mówił, że to był błąd. Że nauczył się nie podejmować impulsywnych decyzji w wielkich emocjach. W lipcu przedłużono z panem  kontrakt o kolejne dwa lata, a dwa miesiące później zwolniono. Nie obroniło trenera ani zdobycie mistrzostwa Polski, ani uporządkowanie relacji w wewnątrz drużyny.

Uważałem, że moją robotę w szatni to prezes musi docenić. Wszyscy razem - bo nie ja sam - zrobiliśmy kawał dobrej roboty przez te ostatnie 1,5 roku. I nie można o tym, przez jeden nieudany mecz z Omonią, zapomnieć. Liczy się cała praca w klubie. Stosunki w drużynie to jest coś, czego kibic może nie widzieć, ale dla ludzi w klubie są zauważalne. To był fundament, na którego bazie można budować silny, mocno zjednoczony zespół. I my taką drużynę zbudowaliśmy. Przed przerwą wywołaną pojawieniem się pandemii graliśmy widowiskowo, odważnie i skuteczne. Potem wpadliśmy w turbulencje, ale przecież mistrzostwo zdobyliśmy bardzo pewnie.

Tytuł wywiadu dyrektora Radosława Kucharskiego dla "PS" brzmiał: "Piłkarze byli, brakowało drużyny".

Ja osobiście byłem częścią różnych drużyn w Legii, w różnych okresach. Zarówno jako zawodnik jak i trener. I tak zżytej i zjednoczonej drużyny jak teraz w Legii nigdy nie było. I myślę, że Radosław Kucharski doskonale o tym wie. W dniu, kiedy chciał przedstawić zespołowi nowego trenera, też się przekonał, że w tej drużynie nie brakowało jedności.

Wiem, że drużyna stała murem za trenerem i gdy pojechał pan się z nimi pożegnać do ośrodka treningowego, to zaraz potem ponad trzydziestu zawodników rozjechało się do domów, nie czekając na przyjazd prezesa i dyrektora sportowego z nowym szkoleniowcem. Trzeba było ich ponownie ściągać do ośrodka. Nie było to gorące powitanie nowego szkoleniowca.

To są pana informacje. Ja się nie chce na ten temat wypowiadać, ale faktycznie nie zwolniła mnie szatnia ani grupa zawodników. A różnie z tym wcześniej w Legii bywało. Teraz zespół był w tym całym zamieszaniu razem.

Dostał pan w okienku transferowym tych piłkarzy, których chciał? Bo przecież zgodził się pan na sprowadzenie nowych zawodników, prawda?

Tak, też chciałem Mladenovicia i Boruca, na Kapustkę i Juranovicia się zgodziłem. Także na Rafela Lopesa. To są ludzie, którzy jeszcze będą grać w Legii. Była rozbieżność co do tego, jak szybko ci wszyscy nowi muszą wskoczyć do składu. Byłem przekonany, że nie od razu. Ale gdy mnie już nie było, widziałem, że zaczęli grać wcześniej, niż uważałem. Jedyna rzecz, z jaką się nie zgadzałem, to brak nowej umowy dla Antolicia. Mieliśmy to zrobić jeszcze przed sezonem, ale tak się nie stało. Miał dostać nową umowę tak jak Jędrzejczyk, ale z Domagojem nie podpisano już kontraktu.

Jakie były pana priorytety przed sezonem?

Mieliśmy już zakontraktowanego Mladenovicia, więc dla mnie najważniejsze były dwie pozycje: bramkarz i skrzydłowy. Potrzebowałem kogoś z takim potencjałem jak Paweł Wszołek, bo Novikovas był kontuzjowany, a później odszedł z klubu. A ja miałem swego czasu inny, bardzo odważny pomysł. Chciałem, żeby do Legii przyszedł Kamil Grosicki!

Teraz? Tego lata?

Tak. On już wtedy był niezadowolony ze swojej sytuacji w WBA i szukał dla siebie rozwiązań. Takich, które zwiększałyby jego szanse na regularną grę, bo tylko tak może wzmocnić pozycję w reprezentacji Polski. Kamil przychylnie patrzył na ten pomysł. Wiem, bo sam z nim rozmawiałem. Prosił, byśmy dali znać, czy naprawdę jesteśmy tym na poważnie zainteresowani. Legia potrzebuje kogoś, kto robi różnicę. Nie tylko w lidze, ale także na poziomie międzynarodowym. Uważam, że myślenie o Grosickim było uprawnione. Pewnie odbyło by się ono kosztem transferów, ale warto było się nad tym pochylić. Bo Legii jest potrzebna jakość.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×