Człowiek, który najlepiej pływał w mętnej wodzie. Mijają trzy lata od śmierci Janusza Wójcika

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Byłoby absolutnie banalne napisać, że "Wójcik z pewnością nie był święty". O nie, on był tak bardzo nieświęty jak to tylko możliwe. Stał się symbolem zła i zepsucia naszej piłki. Czy słusznie? W jakimś stopniu na pewno tak.

Król mętnej wody

Jeśli więc mówił o sobie jako o trybiku w machinie korupcyjnej, to było bardziej przekorne niż prawdziwe. Wójcik miał moc i doskonale wiedział, jak poruszać się w mętnej wodzie. Lepiej niż inni. Choć też nie był jedynym grzesznikiem wśród świętych.

Jeden z jego dawnych znajomych mówi: "Janusz miał sporo za uszami, jeśli chodzi o handel meczami. Ale też mam wrażenie, że sporo osób schowało się za jego plecami. On został twarzą procederu, a inni umoczeni lansowali się w telewizji i udawali sprawiedliwych". Dużo w tym racji. Wójcikowi prokuratura postawiła w sumie 17 zarzutów. Miał wręczyć lub obiecywać łapówki na łączną kwotę 1,6 mln złotych. Przyznał się w 2014 roku. Nikogo to nie zdziwiło. Wójcika zgubiło w jakimś sensie to, co zawsze go promowało. Wyrazistość, bezczelność.

Już w latach 90. podzielił polskie media. Ci, którzy chcieli być blisko niego, byli i mieli całkiem nieźle. "Biuro" miał w "Gospodzie pod Kogutem" na Rakowieckiej w Warszawie. Tu każdy mógł się najeść i napić do woli, a także podyskutować z selekcjonerem. Byli tu więc starzy wyjadacze, jak świętej pamięci Janusz Atlas czy Paweł Zarzeczny, którzy akurat styl "Wuja" cenili.

Opowieści o jego alkoholowych rekordach są legendarne. Zresztą krótki wyciąg z książki "Cwaniaczku nie podskakuj" Tomasza Jagodzińskiego powie nam wiele: "Karierę zaczynał właściwie jako ideolog szerzący marksistowską religię w jednym z oddziałów regionalnych Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Zdążył nawet awansować na instruktora komitetu dzielnicowego PZPR na stołecznym Mokotowie. Został wylany z pracy (ale nie z partii, której był wierny do ostatnich dni), a za co - każdy łatwo zgadnie. Poszukał zawodu, gdzie nikt nie robił problemu z zawartości alkoholu we krwi. W ten sposób polski futbol wzbogacił się o jeszcze jednego uzależnionego".

To pokazuje czasy i styl w jakim pracował. Alkohol lał się strumieniami, zaś najważniejsze były układy i gry zakulisowe. To nie była zabawa dla skautów, ale dla najostrzejszych cwaniaków, ludzi prawdziwych, złych, z krwi i kości. Zresztą w wyniku jednej z takich gier został trenerem drużyny olimpijskiej, co potem da mu wieczną chwałę.

A było tak: kadra juniorów (późniejsza olimpijska) wyjeżdżała na turniej do Izraela. Wójcik miał być wtajemniczony w to, że Mieczysław Broniszewski, trener zespołu, wywozi trochę monet na handel. "Bronek" został więc wezwany na kontrolę osobistą, co zdecydowanie nie było normą. Po powrocie szkoleniowiec został zwolniony, a jego miejsce zajął właśnie "Wujo".

I doprowadził nasz zespół do finału igrzysk w Barcelonie. Wymyślił potem hasło "zmieniamy szyld i jedziemy dalej", ale na stołek selekcjonera reprezentacji Polski wskoczył dopiero po 5 latach. W międzyczasie prowadził m.in. Legię Warszawa. Sięgnął nawet po tytuł mistrza Polski, ale po słynnym skandalu i wygranej wyjazdowej 6:0 z Wisłą w Krakowie w ostatniej kolejce, tytuł został odebrany.

Kadrę seniorów przejął pod koniec eliminacji do mistrzostw świata we Francji. Z drużyny opuszczonej przez selekcjonera Antoniego Piechniczka właściwie nie było co zbierać. Trzeba oczywiście oddać mu, że grupa z Włochami i Anglią była nie do przejścia. Piechniczek odpuścił, wskoczył Wójcik. Właściwie wybrał go naród, który opowiedział się, dzwoniąc do telewizji.

Na pewno o tym "selekcjonerze z audiotele" nie można napisać, że był złym wyborem. Eliminacje do EURO 2000 przegrał nieznacznie. Od Anglików mieliśmy gorszy stosunek bramek. - Ale też trzeba przyznać, że "Wujo" sprofesjonalizował tę kadrę. Zadbał o dobry sprzęt, premie, ulokował kadrę w dobrym pięciogwiazdkowym hotelu, załatwił kucharza. Wcześniej takich rzeczy nie było. I co ważne, piłkarze naprawdę chcieli dla niego grać - uważa Cezary Kowalski, dziennikarz "Polsatu".

Bo choć po latach pamiętamy Wójcika jako człowieka posługującego się językiem prostym, wręcz wulgarnym, to właśnie on najlepiej trafiał do piłkarzy, którzy w tamtych czasach, gdyby nawet przechodzili obok uniwersytetu, nie odnotowaliby tego. Lata 90. to triumf prostoty i "naturalizmu", ze względu na wszechobecną korupcję często traktowany jak wieki ciemne polskiej piłki.

Wójcik może nie był wielkim trenerem, ale miał swoich ludzi, dobrych zresztą, którzy się go bali, może nawet panicznie. Był tam Paweł Janas, był Edward Klejdinst i kierownik Krzysztof Dmoszyński, którego warto tu przypomnieć, bo jest autorem jednego ze słynniejszych powiedzeń przypisywanych Wójcikowi. "Kasa misiu, kasa" to słowa Dmoszyńskiego, który w ten sposób opisywał podejście trenera do życia. Po latach współpracy panowie wpadli w otwarty konflikt na łamach prasy.

- Wyciągnąłem go z rynsztoka, nakarmiłem, ubrałem, zrobiłem człowieka - opowiadał dziennikarzowi Wójcik.

- A on pokąsał tę rękę, która go karmiła - podpuszczał dziennikarz.

- Tak, to prawda. Ale drugą dostał w cymbał - odparł "Wujo".

I to cały on.

Jak w sporcie, tak w polityce

Karierę trenerską, tę poważną, zakończył właściwie w 2004 roku, gdy przegrał wyścig pod tytułem "kto da więcej". Jak się okazało, inni byli zdesperowani bardziej. Jego Świt Nowy Dwór spadł z ekstraklasy.

Futbol wypluł Wójcika, więc przygarnęła go polityka. Trudno mówić w jego przypadku o konkretnych poglądach. Pytany o kolory odpowiadał: "moje barwy są białe i czerwone". I dużo w tym racji, bo dogadać się mógł z każdym.

Jako poseł Samoobrony był nawet przewodniczącym sejmowej komisji kultury fizycznej i sportu, a mógł zostać ministrem sportu i turystyki, bo Samoobronie, jako koalicjantowi PiS, należał się jakiś ochłap. A tak politycy traktowali sport.

Kariera polityczna Wójcika skończyła się, gdy jechał samochodem po torach tramwajowych. Oczywiście będąc pod wpływem. Choć człowiek, który tego dnia z nim spożywał, zapewnia, że "Janusz był prawie trzeźwy, a na pewno nie tak pijany, jak często się zdarzało".

Pod koniec już nie pracował, ale żył z książek. I, tu trzeba przyznać, książek naprawdę nieźle napisanych, pełnych anegdot, zabawnych opowieści. Zresztą sprzedał kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy, co w prasie sportowej jest wydarzeniem.

Nawet nasz były kolega redakcyjny, Grzegorz Wysocki, krytyk literacki, był pod sporym wrażeniem książek Wójcika. - Wielu polskich pisarzy, zwłaszcza w ostatnich latach, pozuje na prawdziwych mężczyzn, antyintelektualnych twardzieli i hardych bokserów, którzy z pogardą zerkają na prozaików pozujących do zdjęć na tle swoich zawalonych książkami bibliotek. Nie skupiałbym się tutaj na wyliczaniu reprezentantów tego nurtu, bo polskiego Charlesa Bukowskiego mieliśmy tylko jednego, a na imię mu Janusz. Piłkę nożną mam w dość głębokim poważaniu, ale chamskie, wulgarne, seksistowskie i mitomańskie spowiedzi autobiograficzne Wójcika czytałem jednym tchem. Odszedł wielki talent, pierwszorzędny mistrz drugorzędnej samczej prozy - mówi.

Śmierć Wójcika była końcem pewnej epoki. Bo co tu dużo mówić, będziemy pamiętali te lata 90. jako czas korupcji, układów, podejrzanych typów spod ciemnej gwiazdy. A jak zostanie zapamiętany sam Wójcik? Może jednak ten srebrny medal przeważy?

ZOBACZ Włodzimierz Smolarek - prosty chłopak, który został legendą

ZOBACZ Najgorszy mecz w historii reprezentacji Polski

Jak zapamiętasz Janusza Wójcika?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×