- Początek to była jazda bez trzymanki. Już czwartego dnia przeżyłem historię jak z filmu - mówi Marcin Kupczak, gdy wspomina pierwszy wyjazd do Afryki. To był luty 2017 roku, a on z dwiema zaklejonymi folią walizkami i dwoma plecakami pełnymi sprzętu piłkarskiego poleciał do Ugandy.
O jego pierwszej wyprawie pisały lokalne media, a walizki i plecaki pomogły spakować Piast Gliwice, Pogoń Szczecin, Ruch Chorzów czy warszawska akademia FC Barcelona Escola Varsovia. Sam skontaktował się z klubami, zebrał pieniądze na wyjazd i wyruszył w pierwszą wyprawę, która o mały włos nie zakończyła się w areszcie. - To były pierwsze dni w Afryce, wszyscy pytali, jak tam jest, chcieli zdjęcia. Tyle że nie miałem czego im wysyłać. W żaden sposób nie da się porównać Ugandy do tego, co mamy w Europie - mówi. W końcu trafił na budynek banku. Wyciągnął telefon, zrobił dwa zdjęcia. A potem podeszło dwóch ochroniarzy z kałasznikowami.
- Posądzili mnie o planowanie zamachu terrorystycznego. Zabrali do środka i przez 40 minut pilnowali z tymi karabinami. Pozwolili jedynie zadzwonić do Zei, kobiety, u której miałem nocleg. Przyjechała, dogadali się i wyszło, że ochroniarze chcą ode mnie 100 dolarów. To była ćwiartka mojego budżetu na cały pobyt. Dogadaliśmy się, a Zea wpłaciła kasę - wspomina w emocjach.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: niesamowity pocisk! Bramkarz stał jak zamurowany
Sandały z opony
Marcin Kupczak ma 32 lata. Pochodzi z Chorzowa, a w Katowicach skończył Akademię Wychowania Fizycznego. Potem była Warszawa i praca w redakcji Orange Sport, którą zamknięto w 2016 roku. Wraz z miłością do sportu kwitła u niego miłość do podróży. Odwiedził ponad 40 krajów, prowadzi bloga "Hanys on tour". W 2017 roku postanowił odwiedzić ostatni nieodkryty kontynent ze swojej listy, Afrykę. Kierunek: Uganda.
- To miała być inna przygoda. Nie chciałem wyjechać na typowe wakacje na Zanzibar albo niezwykle popularne w Ugandzie i szalenie drogie (600 dolarów) spacery z gorylami. W Afryce chciałem wykorzystać pasję do sportu i zrobić coś dobrego - tłumaczy z uśmiechem.
Marzeniem było zbudowanie akademii piłkarskiej. Na start w Ugandzie chciał prowadzić zajęcia sportowe dla dzieci. Zaplanował wszystko przed wylotem, miejsce pobytu ustalił przez internet. Gdy wylądował, okazało się, że nie ma jego bagażu, a mężczyzna, który miał mieć akademię piłkarską, jest po prostu lokalnym celebrytą, a to, co robi, ma niewiele wspólnego ze szkółką. Myślał, że Polak znajdzie mu żyłę złota.
- Liczył, że przywiozę mu sponsorów i załatwię polskie drużyny, które będą chciały przyjechać do Kampali na sparingi. Przez dwa tygodnie zorganizowałem raptem cztery treningi dla dzieci. Wiedziałem, że nasza współpraca nie potrwa długo - przyznaje rozbawiony.
Kupczak szukał więc nowego miejsca za pośrednictwem facebookowej grupy "Polacy w Ugandzie". Odezwała się do niego Polka, dietetyczka, która organizowała projekty recyklingowe. Pokazywała miejscowym, jak z zużytej opony zrobić parę sandałów.
Za jej namową wyjechał na drugi koniec kraju, gdzie przez niemal trzy miesiące prowadził zajęcia w szkole i treningi.
- Frekwencja zawsze dopisywała. Kluby dosłały mi paczki ze sprzętem, dzieciaki miały w czym i czym grać. Tam najpopularniejsze są "piłki" z worków lub liści bambusa. Dzięki temu miały świetną technikę. Każdy bez problemu potrafił żonglować i kontrolować piłkę w trakcie gry. A przy okazji dzieci miały co robić poza lekcjami. Pozostałe rozrywki w afrykańskiej wsi to sprzątanie lub wypasanie krów - mówi.
Po trzech miesiącach w Ugandzie Marcin postanowił, że już nie wróci do Afryki. - Wiele ludzi oczekiwało, że będę rozdawał złoto na ulicy. Raz próbowali mnie aresztować, potem kierowca "bodaboda", czyli motocyklowej taksówki, chciał okraść. Byłem też w slumsach, gdzie zamiast prysznica z ciepłą wodą jest betonowa rura, po której doprowadzana jest woda z pobliskiej rzeki. Ludzie żyją tam w strasznej biedzie. To było wstrząsające - wspomina. To jeden z niewielu momentów, kiedy z jego twarzy schodzi serdeczny uśmiech
Pole, pole
W przekonaniu, że na dobre pożegnał się z Afryką, Kupczak wytrwał ledwo rok. Skontaktował się z poznanym podczas pierwszej wyprawy kenijskim misjonarzem. - Tu nie miałem się czego bać. Za 10 dolarów dziennie miałem nocleg i trzy posiłki dziennie. Do tego pozytywnie nastawieni ludzie. Przyzwyczaiłem się też do ich stylu życia. Tam żyją zgodnie z regułą "pole, pole" czyli "powoli, powoli" - mówi.
Miał też konkretny plan - zorganizować ligę dla dzieci. Do samolotu znów spakował sprzęt, jaki pozyskał od klubów a także PZPN-u i PKOL-u. W podstawówce i żeńskim liceum uformował rozgrywki, a każdy zespół ubrany był w stroje którejś z polskich drużyn. Tak w kenijskiej wiosce mieszkańcy mogli obejrzeć starcie Legii z Piastem czy Barcelony z MKS-em Kluczbork.
- Dla większości granie w butach i typową piłką było nowością. Do tego nauczyciele nie poświęcali im wiele czasu. Zwykle były to zajęcia "na macie", czyli macie piłkę i grajcie. Chciałem im to urozmaicić, robiliśmy rozgrzewkę, treningi z piłką i rywalizację w zespołach ubranych w stroje konkretnych drużyn - wspomina.
Pomysł Marcina się sprawdził. Dzieciaki zaangażowały się do gry i wciągały w to... magię. W Afryce nazywają ją "juju". I wiarę w nią wyrażają na różne sposoby nawet na boisku. W lidze zorganizowanej przez Kupczaka zdarzył się mecz, w którym obie drużyny rzuciły uroki. Pierwsi wrzucili do bramki monetę, a drudzy rozbili w niej jajka. W starciu bóstw bezbramkowy remis.
Pracy Polakowi starczało na cały dzień, który zaczynał się po szóstej wraz ze wschodem słońca. Zaczynało się od mszy ze śpiewami i tańcem. Do 13 zajęcia w podstawówce, od 15 w liceum, około 19 dzień się kończył, gdy zachodziło słońce, bo na ulicach nie ma latarni.
7,28 x 2,44
W Afryce pierwsze skojarzenie z polską piłką to Robert Lewandowski. Choć Marcin dziwił się, gdy po nim miejscowi wymieniali też Bartosza Kapustkę, który po Euro 2016 poleciał do Leicester, i Tomasza Kuszczaka, byłego bramkarza Manchesteru United. Zawdzięczają to grze w Premier League, najpopularniej lidze na kontynencie.
W kwietniu 2019 r., po trzech miesiącach w Kenii, Kupczak wrócił do Polski. Kolejny kierunek - tym razem na Tanzanię - obrał już w listopadzie. I chciał sprawdzić, czy uda się zorganizować akademię. Na miejscu był polski misjonarz, ksiądz Marek. Nadawali na tych samych falach, bo zanim poszedł do seminarium, próbował zostać piłkarzem. Bakcyl został, bo w środku buszu potrafił zatrzymać się i sprawdzać wyniki meczów w telefonie.
Zaczęli od budowania boisk. Za cel honoru przyjęli, żeby stworzyć co najmniej jedno pełnowymiarowe. Do tego bramki o wymiarach 7,28m szerokości i 2,44m wysokości. Pomógł im "fundi", czyli spawacz, a potem zostało im dzierganie siatek. Podobne zrobili przy pobliskiej szkole. A na koniec zorganizowali mniejszy plac przy parafii. Po kilku miesiącach przerwy wrócił do Tanzanii.
- Wszystko szło dobrze. Aż za dobrze. Do czasu. Minęły dwa tygodnie, odkąd znów byłem w Afryce. Po powrocie z targu wszedłem do pokoju. Z poddasza zaatakował mnie rój pszczół. Byłem cały opuchnięty, dwa dni próbowałem leczyć się w domu, potem przyjechał miejscowy lekarz, ale terapia zastrzykowa nie zadziałała. W najgorszym stanie była noga, do której wdarło się zakażenie. Pojechaliśmy do prywatnej kliniki w Dar es Salaam. I wtedy okazało się, że nie zdążę na lot powrotny. Musiałem przejść operację, a dopiero po trzech dniach byłem w stanie o własnych siłach wyjść z łóżka. W Wigilię wyszedłem ze szpitala, a w Polsce byłem 29 grudnia - mówi Kupczak.
W Katowicach lekarze przecierali oczy, oglądając papiery, które przywiózł od tanzańskich medyków. Aż w końcu dostał diagnozę: bez szans na powrót do uprawiania sportu. Po trzech miesiącach rehabilitacji wrócił do sprawności. Okazało się też, że jednak jest na siłach, by grać w piłkę.
Być jak prezydent Interu
Potem przyszła pandemia. Nie powiódł się wyjazd do pracy w barze na Cyprze, ale w maju znów wyleciał do Tanzanii, by kolejny raz spróbować zrealizować pomysł z akademią.
- Boiska już były, okolica znana, więc teraz chciałem sprawdzić, co uda mi się zrobić na miejscu. Pomysł związany z akademią cały czas tkwił mi w głowie. Jedynie Inter prowadzi ją bez przerwy w Kampali, Feyenoord wycofał się już z Ghany. Chciałem stworzyć coś podobnego, ale na mniejszą skalę - przyznaje z przejęciem.
Choć zorganizowanie sprzętu od klubów nie było większym problemem, to trudniej było z pieniędzmi. Nikt nie chciał zainwestować, Marcin organizował zrzutki. Z tego wystarczyło na remont dwóch sal w szkole, przy której wcześniej postawił boisko.
- Skończyliśmy to w ostatniej chwili, zanim skończyła mi się wiza. Każdy miał czas, było "pole, pole". Plan ze szkółką piłkarską nie wypalił, ale mimo to czuję się spełniony. Zdarza się, że w Polsce częściej rozmawiam ze znajomymi z Afryki niż z rodakami. Potrafią bez uprzedzenia zadzwonić, zapytać, jak spałem lub co słychać. I nadal żartują, że my, Europejczycy, mamy zegarki, a oni mają czas - mówi rozbawiony.
I dodaje: - Przez pięć lat zebrałem ogromne doświadczenie. Od podstaw sam organizowałem pobyt w Afryce, kontaktowałem się z klubami i gromadziłem sprzęt, który zabrałem ze sobą. A pamiętam, gdy przed pierwszym wylotem, zostałem zwolniony z Ruchu Chorzów, była redukcja etatów i jako powód usłyszałem, że to przez brak zaangażowania. I wtedy pomyślałem "to jeszcze zobaczymy".
W październiku Marcin Kupczak wrócił do Polski i zarzeka się, że skończył misję w Afryce. Raz już tak powiedział.