Legendarny trener grzmi. "Lewandowski? Żadna Barcelona!"

Piłka Nożna
Piłka Nożna
Młodzi trenerzy, nie licząc kursów w Szkole Trenerów PZPN, proszą nadal pana o rady?

Nie. Dziś świat tak szybko pędzi, jest tyle literatury, łatwo zdobyć wiedzę. Poza tym zasada jest prosta: wszystko albo nic. Nie można wziąć kawałka wiedzy od trenera i liczyć, że ten kawałek przeszczepiony na inny grunt zadziała tak samo. Ja miałem swoją metodologię pracy, którą stosowałem w określonej organizacji gry. Starałem się również rozwijać zawodników, bo miałem przygotowanie do zawodu. Patrzyłem na zawodników jak nauczyciel wychowania fizycznego, a dobry nauczyciel wychowania fizycznego może być ważniejszy dla wyborów człowieka niż rodzice. Rodzice to bezpieczeństwo, dach nad głową, byt. Ale otwieranie drogi na zewnątrz, wyłowienie talentu, to jest rola nauczyciela. Mnie się taka rola też marzyła. Nauczyłbym dzieciaki pływania, jeżdżenia na nartach, miłości do gór, radzenia sobie z trudnościami. Podobnie jest z piłkarzami, ja ich mogłem wszystkiego nauczyć - myślenia w grze, poprawić wyskok dosiężny, bo gdy zaczynałem pracę, niektórzy mieli mniej więcej taki, jak grubość ówczesnego sobotniego wydania "Trybuny Ludu". Cieniutki.

Dużo pan czerpał od innych?

Patrząc w przeszłość, widzę, że nie osiągnąłbym tyle bez ludzi spotkanych na drodze. Trafiłem na znakomitych nauczycieli, trenowałem pod okiem profesora Murgota, założyciela MKS Zryw Chorzów, klubu, który zdobył dwa razy mistrzostwo Polski juniorów i wychował kilku wspaniałych zawodników, choćby Zygfryda Szołtysika, Jana Banasia czy Józefa Jandudę. Najistotniejszą decyzją była jednak ta o podjęciu studiów na AWF w Warszawie, co wiązało się również z tym, że zostałem piłkarzem Legii. To był start do dorosłego życia, mam do tych lat niesłychany sentyment. Studiowałem z plejadą fantastycznych sportowców, rekordzistów świata, złotych medalistów olimpijskich, mieliśmy znakomitych wykładowców. A w Legii spotkałem Lucjana Brychczego, Bernarda Blauta, Jerzego Woźniaka, Andrzeja Zientarę - legendy polskiej piłki. Nie byłbym tym, kim zostałem, gdyby wtedy młody Antek ze Śląska wybrał inaczej.

Największy sukces w karierze trenerskiej osiągnął pan w wieku czterdziestu lat. Zakochał się pan w sobie z wzajemnością czy już był pan na tyle doświadczonym człowiekiem, by podejść do tego z dystansem?

Być może tak złośliwi mnie oceniali, ale bufonem się nie stałem. Nabrałem przekonania do własnych metod szkoleniowych i kiedy zdecydowałem się pójść na kompromis, nie wprowadziłem reprezentacji Polski do mundialu w 1998 roku. To był namacalny dowód, że popełniłem wtedy błąd.

To znaczy?

Nie znalazłem zrozumienia, a należało część zawodników wyrzucić z kadry - niech sobie dziennikarze zgrzytają zębami, a ja będę robił po swojemu. Drugą drogą było napisanie podania do prezesa PZPN o krótkiej treści: "dziękuję, dalej nie tańczę". Nie zrobiłem tego, bo miałem obawę, że zostanę odebrany właśnie jako bufon, człowiek zakochany w swoich sukcesach, obawiający się przewrócenia własnego pomnika.

Kiedy naszła pana chęć podania się do dymisji?

Już po pierwszym meczu z Rosją w Moskwie. Była wtedy w kadrze grupa "wiatrak", gdy w przerwie zdjąłem z boiska Andrzeja Juskowiaka i Tomka Iwana, a Wojtka Kowalczyka to jeszcze przed upływem pierwszej połowy, wiedziałem już, że to nie będzie moja reprezentacja. To był czas na rozmowę z ówczesnym prezesem PZPN, Marianem Dziurowiczem: albo robię po swojemu, albo dziękuję. Wnioskowałem, że trzeba tych zawodników zawiesić, usłyszałem: kolego, a kto nam będzie bramki zdobywał?
Druga kadencja Antoniego Piechniczka nie była udana / fot. GettyImages / Neal Simpson - EMPICS Druga kadencja Antoniego Piechniczka nie była udana / fot. GettyImages / Neal Simpson - EMPICS
Piłkarz musi mieć ambicję. W trakcie moich studiów na Akademii Wychowania Fizycznego, w tamtym czasie jedynej takiej placówce w kraju, do Legii przyszedł nowy trener, Rumun Virgil Popescu. Wyjechałem na obóz narciarski z uczelni. Koledzy po zajęciach szli do Strasznego Dworu, do knajpy, a ja zakładałem buty piłkarskie i biegałem po zaśnieżonej ulicy, by być przygotowanym do powrotu do Legii. Na treningu Popescu wziął mnie na bok: "synu, ustawisz się na szesnastym metrze, na ciebie będzie prowadził piłkę zawodnik, który ma za zadanie cię ograć i oddać strzał, ty masz mu przeszkodzić i współpracować z bramkarzem". Jedzie Apostel, jedzie Blaut, a ja im zabieram piłkę. Po jednym ćwiczeniu Popescu dojrzał do tego, żeby wystawić mnie na mecz o Puchar Polski z Odrą Opole. Indywidualna praca w Zieleńcu przyniosła efekt.

Tamten etap pana pracy w reprezentacji to również dobrze wspominany mecz na Wembley.

Nie było wyłącznie źle. Jacek Zieliński zapytał mnie: a po co mnie pan powołał, w aktualnej formie ja do niczego się nie nadaję. Ale po kilku treningach przyznał, że odżył. Po spotkaniu w Londynie zadzwonił do mnie Aleksander Kwaśniewski - pierwszy i jedyny prezydent, który ze mną rozmawiał. Osobiście pogratulował występu w Londynie i zapewnił, że w razie jakichkolwiek problemów drzwi jego gabinetu zawsze są dla mnie otwarte. Nigdy nie skorzystałem.

Szybko zakończył pan karierę trenerską, mając mniej więcej 60 lat.

Ale też i wcześnie ją zacząłem. Odrę Opole wprowadziłem do I ligi, na Łazienkowskiej wygraliśmy 5:3 - po raz pierwszy w historii Legia przed własną publicznością w polskiej lidze straciła 5 goli w 45 minut. Można zastanawiać się, jak potoczyłaby się moja droga po mundialu w 1982 roku, gdyby Polska Ludowa oferowała takie możliwości jak Europa Zachodnia. Serwuję panu nazwiska z rękawa - gdzie doszli Alex Ferguson, Louis van Gaal, Marcello Lippi?

Z drugiej strony, na kolejnym mundialu w Meksyku w 1986 roku również wyszliśmy z grupy. Od tamtej pory reprezentacja Polski nie powtórzyła awansu na mistrzostwach świata. Przez 36 lat! Byłem w Tunezji i Zjednoczonych Emiratach Arabskich, pięć razy grałem w eliminacjach mundialu, zdobywałem tytuły. Niesamowita przygoda, która, nie ukrywam, pozwoliła mi rozwiązać wiele kwestii ekonomicznych. Rano jeździliśmy na plażę, żona zbierała muszle, spacerowaliśmy, ja co sto kroków robiłem dwadzieścia pompek albo ćwiczeń na mięśnie brzucha. Obiad, drzemka, wieczorem trening. Nic mi wtedy więcej do szczęścia nie było potrzebne. Dziś też spokojnie żyję, nie patrzę na zegarek, mam czas.

Przychodzi taki moment, gdy człowiek chce odpocząć.

Skończyłem karierę trenerską wcześniej, bo byłem spełniony. Mógłbym prowadzić kluby, tłuc się przez pół Polski, by stracić gola w końcówce meczu po błędzie sędziego, gryźć się tym. Tylko po co? W dodatku musiałbym zostawić rodzinę, moją Wisłę, góry. Życie jest za krótkie, by poświęcić je w całości na pracę.

Jest coś, czego pan nie zrealizował w życiu zawodowym?

Nie zagrałem w piłkę w Anglii, a tamtejsza liga mnie rajcowała. Byłem sprawny fizycznie, skoczny, szybki, zwrotny, nie bałem się walki. Być może zarobiłbym niezłe pieniądze i w okresie transformacji ustrojowej stałbym się właścicielem klubu. Może Ruchu Chorzów, może byłbym w stanie poprowadzić Niebieskich drogą Sparty Praga? Nie mogę takiej wizji wykluczyć. Inna sprawa, że na brak zajęcia nigdy nie narzekałem. Byłem choćby pracownikiem naukowym AWF - tytuł doktora honoris causa nie przysługuje za bycie prezesem klubu.

Albo za zasiadanie w zarządzie PZPN, bo to też się panu przydarzyło.

Jak chcesz coś robić dobrze, musisz żyć tematem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Pełniąc funkcję wiceprezesa, nie mieszkałem w Warszawie. Przyznaję, traktowałem to trochę na pół gwizdka. Gdybym żył w stolicy, wprosiłbym się nawet dziś na kawę do prezesa Legii, poprosiłbym, aby zawołał trenera, zadałbym pytanie, czy nie uważają, że Legia Warszawa to jest w tej chwili bardziej legia cudzoziemska. Nie może być tak, że każdego młodego chłopaka, który potrafi dobrze kopnąć piłkę, sprzedaje się od razu za granicę za 2 miliony euro. Takich zawodników trzeba przytrzymać trzy, cztery lata i sprzedać za 10 milionów. I nie ja to wymyśliłem, nie ja jestem taki mądry. To mówił mi świętej pamięci Walerij Łobanowski. Choć kiedyś jednemu z prezesów Legii zwróciłem uwagę, że jego trener zamiast oglądać mecz, chodzi w tę i we w tę, od ławki rezerwowych do linii boiska, dyskutuje ze sztabem i w efekcie poważnych fragmentów meczów w ogóle nie ogląda.
Chodziło o Franciszka Smudę?

Nie, o obcokrajowca. Smudę mogę w tym względzie oceniać tylko za pracę w reprezentacji Polski. W kadrze nie był taki ura bura, nie biegał do linii, nie puszczał wiąch w kierunku zawodników. Bo by zaraz ktoś mu powiedział: panie, oglądaj i analizuj pan mecz! W każdym razie, jeśli któryś z prezesów przeczyta te słowa, niech zapamięta: gdy chcesz podnieść wartość klubu, musisz zatrudnić bardzo dobrego trenera. Nie musisz kupić Messiego czy Mbappe - żaden piłkarz nie jest najważniejszy w klubie, najważniejszy jest trener. Najważniejszy w Piaście Gliwice nie jest Wilczek, jest Fornalik, w Górniku Zabrze nie jest Podolski, jest Urban. A w reprezentacji Polski najważniejszy nie jest Lewandowski, najważniejszy jest Michniewicz.

Wszystkie mecze obejrzysz na TVP 1 w Pilocie WP (link sponsorowany)

Czy Antoni Piechniczek to najlepszy selekcjoner w historii reprezentacji Polski?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×