WP SportoweFakty / Archiwum prywatne / Ryszard Staniek, były piłkarz, wicemistrz olimpijski

Ryszard Staniek. Mój kochany pokój

WP SportoweFakty / Archiwum prywatne / Ryszard Staniek, były piłkarz, wicemistrz olimpijski

- Nawet nie myślę, co będzie, jak już nic nie zobaczę. Bo to by trzeba umierać - mówi Ryszard Staniek, były reprezentant Polski, srebrny medalista z igrzysk w Barcelonie. Niedawno lekarze już go żegnali.

Otwiera oczy, patrzy przed siebie. Światło z podwórka wpada do środka pokoju, ale dalej jest ciemno. Musi czekać. Codziennie mniej więcej tyle samo: około trzydziestu minut. Mówi, że czuje się, jakby mu ktoś czarną kartkę przykleił do twarzy. Jakby zasłonił buzię rękoma.

Mógłby wstać z łóżka i choćby podejść do ubikacji. To tylko dwa kroki. Ale woli poczekać. Pół godziny to w sumie nie tak długo, zleci szybko. Ryszard Staniek już się do tego przyzwyczaił.

Centrum dowodzenia 

Dwie duże poduszki, jasiek pod głową. Dwuosobowe łóżko jest całe dla niego. Stanowi centrum dowodzenia. Były piłkarz może poczuć się jak w czasach kariery. W środku boiska miał przed sobą pełen obraz. Odwrócił głowę w lewo, w prawo i widział wybiegających skrzydłowych. Na wprost miał napastników i bramkę rywali. Sam wiele razy brał piłkę i biegł z nią do przodu, pod pole karne. I uderzał, jak w Lidze Mistrzów z Rosenborgiem przy Łazienkowskiej, gdy piłka przełamała ręce bramkarza i wpadła pod poprzeczkę.

Ponad trzy dekady później, po występach w Champions League i wicemistrzostwie olimpijskim w Barcelonie, 54-letni Ryszard Staniek znowu zajmuje miejsce w centrum, ale nie wydarzeń, a pokoju. Na prawym skrzydle ma okno z widokiem na góry. Z lewej strony od łóżka jest przejście do małej toaletki. Bramkę zastąpił telewizor. Stoi na wprost. Wysoko, na komodzie, by z trzech metrów dało się cokolwiek dostrzec.
 
Pokój na pierwszym piętrze domu rodzinnego w Brennej był kiedyś sypialnią małżeńską. Został przekształcony w małe mieszkanie. Staniek na kilku metrach kwadratowych ma wszystko, czego potrzebuje. W jednym miejscu śpi, je, załatwia potrzeby, ogląda ulubione seriale.

Z dołu słychać biegające dzieci, w kuchni gotuje się woda w czajniku. To znak, że rozpoczął się dzień. Rodzina już krząta się po domu.

OK, udało się. Pojawił się obraz. Przez mrok przebiło się światło. Jak z zegarkiem w ręku, minęło mniej więcej trzydzieści minut. Staniek widzi jak zza mgły. Dostrzega mocne kolory: ciemny, jasny. Reszta nachodzi na siebie. Na lewe oko nie widzi wcale. Z prawym jest coraz gorzej.

Na ogół przez szyby w drzwiach pokoju piłkarza próżno szukać oznak życia. Ryszard rzadko kiedy wstaje z łóżka. Jak już, to do toalety. Nachodzi się Julita Staniek, wieloletnia żona zawodnika. Są tygodnie, w których kobieta jedynie wymienia porcje jedzenia na talerzu, a Ryszard nie pamięta, czy zupę jadł w poniedziałek, a może jednak w środę. Śniadanie, obiad i kolacja zlewają mu się w jeden posiłek.

Ale dziś będzie inaczej. Staniek podrywa zieloną kołdrę, odsuwa ją na bok. Opuszcza nogi na podłogę. Dobrze mu było, w łóżku najlepiej, musi jednak wstać. Ma gości.

Litania chorób

W latach 80. i 90. potrafił utrzymać piłkę mimo ataku nawet dwóch rywali, ścigał się z włoskimi obrońcami lub podrzucał piłkę nad hiszpańskim bramkarzem. A po chwili gnał sprintem pod trybuny, wymachując rękoma z radości po golu. Był nie do złapania. W Górniku Zabrze i Legii jest wspominany z wielkim szacunkiem. Z reprezentacją olimpijską jako szef pomocy przeszedł do historii. Od igrzysk w Barcelonie i srebra kadry Janusza Wójcika żadna piłkarska drużyna nawet nie zakwalifikowała się na olimpiadę.

Teraz zawodnika trzeba chwycić pod pachę, by przeszedł kilka metrów.

Staniek porusza się w stopniu minimalnym. Chodzi lekko pochylony, nogi w rozkroku, pupa do tyłu, ręce rozłożone, jakby szukał faulu taktycznego lub przemieszczał się w płaskim obuwiu po lodzie. Rękoma szuka zabezpieczenia, mebli, ścian, by utrzymać równowagę.

Idzie wolno, nie odrywa stóp od parkietu. Nogi, które całe życie wyrażały jego siłę, dziś jedynie pozorują swoją przydatność. Są, ale nie uczestniczą w grze. Były piłkarz nie ma czucia poniżej kostek. Cukrzyca zrujnowała jego organizm.

Staniek wymaga opieki i wsparcia osób trzecich przy wszystkich czynnościach życiowych. Schorzeń jest cała masa. - Nadciśnienie, miażdżyca, nerki chore, serce miał operowane, a w stopy to można Rysiowi igły wbijać i nic nie czuje - opowiada Julita Staniek. - Czasem idzie i się potyka, bo mu błędnik szaleje, czuje się jak po karuzeli. Do tego jeszcze retinopatia cukrzycowa, neuropatia. Ma litanię chorób. Nie wiadomo, z której strony go walnie - tłumaczy kobieta wymieniając kolejne przypadłości jednym tchem.

Julita nie wie nawet, kiedy i gdzie zleciały ostatnie dwa lata. Wtedy właśnie "zjechała" do Polski. Powinna dawno wracać i zbierać miesiące do emerytury, ale została w Brennej.

Dziś prześmiewczo nazywa się "panią piłkarzową", która zamiast robić paznokcie i chodzić do fryzjera, dziesięć lat zasuwała fizycznie u Niemców: w pralni. Pokazuje dłonie stęsknione za kosmetyczką. Ciężka praca mocno ją zahartowała, być może tylko z tego powodu bateria kobiety jeszcze się nie wyczerpała. Pozostaje mobilna, gotowa do działania, nie chce narzekać. Jest ubrana w polar, ma włosy do szyi i okulary, zza których widać cierpliwe spojrzenie. Bez niej ten dom znowu zamieniłby się w budynek mieszkalny.

W Hamburgu szukała lepszego zarobku. Pojechała do kuzyna męża. Musiała wyjechać po tym, gdy straciła etat w pomocy społecznej przy opiece nad osobami starszymi. Z mężem nie mieli pracy, a córka Nikoleta potrzebowała wsparcia na studiach w Krakowie.

Staniek po karierze trenował kilka miejscowych drużyn z niższych klas rozgrywkowych, a przez pięć lat był kierownikiem obiektu w lokalnym Beskidzie Skoczków. Z tego miał jednak grosze. Nie chciał się prosić i dzwonić do dawnych kolegów z pytaniem o posadę. Taki był zawsze: nie szukał kamer, nie przechwalał się, a zwłaszcza nie lubił się narzucać. Jak twierdzi: "numer ma ten sam, jak ktoś uzna, to zadzwoni".

Rodzina utrzymuje się z emerytury olimpijskiej zawodnika (około 5 tysięcy złotych miesięcznie) i datków. Niemal wszystko albo i więcej pożerają drogie leki dla byłego reprezentanta kraju. Po latach Julita przełamała barierę, przemogła się i wyszła z problemem na zewnątrz, bo nie mieli z czego żyć. Zaczęła prosić o pomoc, by ratować życie dawnego gwiazdora.

Staniek nie był nigdy mistrzem organizacji. Od spraw urzędowych trzymał się z daleka. Kwestie bieżące pozostawiał na głowie żony, nawet wybór auta. On chciał w piłkę grać, rolę lidera przejmował na murawie. Po powrocie Julity z Niemiec trzeba było wykonać szereg prac: odgruzować dom, trzysta metrów kwadratowych. Wyremontować dach, bo przeciekał. Nagrzać w środku, przegonić myszy, przygotować drewno na opał i na nowo oporządzić ogródek.

Julita się poświęciła. Od dwóch lat pozostaje bez pracy, jej czas zajmuję opieka nad mężem. Ryszard wymaga stałego nadzoru: przyjmuje szereg leków o konkretnych porach dnia, trzeba go zawieźć do lekarza, ubrać, przebrać, umyć, zmienić pampersa, nakarmić, przygotować posiłek.

Ryszard Staniek w barwach Legii Warszawa
Ryszard Staniek w barwach Legii Warszawa


Lekarze już go żegnali

Po dłuższym czasie Julita namówiła mężczyznę do wyjścia z pokoju. - Chciałam go trochę zaktywizować, by z kimś porozmawiał, żeby głowa popracowała - uśmiecha się. W salonie na dole przygotowała ciasto. W kuchni zalewa filiżanki wrzątkiem.

Ryszard siedzi w fotelu, ręce ułożył na oparciach. Ma na sobie sportowe dresowe spodnie i białą koszulkę z krótkim rękawkiem wpuszczoną w spodnie. Wygląda schludnie, wyszykował się.

- Dobrze wyglądasz - Julita podtrzymuje go na duchu.

Staniek mówi, że schudł dwadzieścia kilogramów, co widać zwłaszcza po wątłych rękach. Trudno dostrzec, że coś mu dolega do momentu, gdy zaczyna formułować myśli. Zdania składa dzieląc wyrazy na sylaby, wolno, długo, ale precyzyjnie i - co najważniejsze - zrozumiale.

- Cho-ro-ba trwa już pięć lat, z cze-go trzy i pół prze-sie-dzia-łem w szpi-ta-lach - przekazuje. Jest sprawny intelektualnie, zachował refleks.
- Wprowadziliśmy się tu w 1998 roku - mówi Julita.
- W 1996 - od razu poprawia Ryszard. Nie wyłącza się z dyskusji. Zachowuje się jak pełnoprawny gość przy stole. Słucha, a kiedy nadarza się sposobność, dodaje trochę humoru.

Na przykład, gdy opowiada, jak ogląda mecze. - Muszę się skupić, żeby zobaczyć piłkę - tłumaczy. - Za Probierza w reprezentacji akurat widziałem, bo wolno chodziła - śmieje się. - Przepraszam, ona w ogóle nie chodziła! - dopowiada.

Sięga po ciasto. Samodzielnie łamie łyżką kawałek na talerzu. - Dobrze, Rysiu, jedz, jedz - Julita docenia małe sukcesy. - Sami nie rozumiemy, o co chodzi z tym wzrokiem. Raz Rysio widzi słabo, innym razem lepiej i to przez trzy dni, a zdarza się, że przez kilka godziny nic nie widzi - tłumaczy kobieta.

- Przeczytać nawet w okularach nie umiem. Nie łapię ostrości - uzupełnia Ryszard.

Zdrowie byłego piłkarza załamało się w 2022 roku. - Siedzieli z córką na tarasie. Rysio mówił i nagle przestał, szczękę mu zablokowało. Córka chciała dzwonić po karetkę, a Rysiek uparty, nie zgodził się. Mówił, że to "rozchodzi". Po czasie okazało się, że miał udar - opowiada Julita.

- Rok później trafił do szpitala na zabieg oka i znowu przestał mówić - relacjonuje kobieta.
- Bo mnie doktorka zdenerwowała - wtrąca Ryszard.
- Umiał powiedzieć tylko jedno słowo - dodaje Julita.
- K***a - uśmiecha się Ryszard.
- Nawet pielęgniarka nas pocieszała. Mówiła: "Panie Rysiu, podstawy pan potrafi, będzie dobrze" - komentuje kobieta.

Ze wzrokiem było jednak tylko gorzej. - Niestety, po zabiegu powiedzieli nam, że prędzej czy później Rysiek przestanie widzieć - wyjaśnia Julita.

Po udarach pojawiły się nieodwracalne schorzenia neurologiczne. - Za późno Rysiek wziął się za to wszystko. Takie rzeczy leczy się od razu. Teraz walczymy tylko o to, żeby nie było gorzej - mówi.

Staniek co kilka miesięcy przyjmuje zastrzyki na podtrzymanie widzenia: centralnie w oko. Jeden kosztuje niemal siedem tysięcy złotych. Wstrzymuje postęp choroby. - W styczniu tego roku Rysiek widział na poziomie 5 procent, później przyszła poprawa i nagłe pogorszenie. Latem wyszedł przed dom, oślepiło go słońce i upadł. Nic nie widział - opowiada kobieta.

Kilka miesięcy temu Staniek przeżył kolejny dramat. Zszedł z góry na śniadanie i stracił przytomność. Przyjechała karetka. W szpitalu okazało się, że miał sepsę.

- Uśmiechał się, a nagle runął na podłogę - wraca pamięcią Julita. - Miał 40 stopni gorączki, już go tracili. Ratowali go elektrowstrząsami. Wskaźnik zakażenia organizmu przerósł skalę. Lekarki powiedziały: "Nie ma szans, nie przeżyje" - unosi brwi kobieta.

- Tydzień byłem nieprzytomny, nic nie pamiętam. A nie, pamiętam, trzy kroplówki, obok łóżka - odtwarza Ryszard. - Później się obudziłem. Nie wiedziałem nawet, co się dzieje. Nie byłem w stanie niczego sobie przypomnieć - dodaje.

- Powiedziała pani doktor, że byłem jedną nogą po drugiej stronie - uśmiecha się Staniek.

Nie traci wigoru, sam jakby nie rozumie, dlaczego wychodzi z kolejnych zapaści. Bo z jednej strony jego zdrowie gra już do innej bramki, a z drugiej - mężczyzna pokonuje kłody rzucane pod nogi, jakby skakał na skakance.

- Dostał końską dawkę leków. Doktor sam nie mógł uwierzyć. Pożegnał nas słowami: "Gratuluje, otrzymał pan drugie życie" - kontynuuje Julita Staniek.

- Lekarze mówią, że przy retinopatii i neuropatii cukrzycowej człowiek ma inny próg bólu, że nie czuje symptomów choroby. U Ryśka jest tak, że przez kumulację schorzeń, jeden lek leczy, ale też uszkadza co innego - obrazuje.

Przyznał się przed sobą

Po pytaniu, skąd te wszystkie problemy, Julita Staniek zawiesza głos. Ryszard siedzi wyprostowany w fotelu, poprawia ręce na oparciach. Wie, co odpowiedzieć. Nie zamierza lawirować. Bez zbędnego czekania mówi:

- Z piwa.

Julita Staniek słucha.

- Jak grałem, to nie miałem problemów, bo byłem w ruchu. Ale później dużo piwa piłem i się cukrzyca napatoczyła. I poszło - przyznaje 54-latek.

Staniek odstawił alkohol. To była jego decyzja. Julita mówi, że postanowił walczyć. Zostawił kompana po latach przyjaźni. Zażyłej. Dawniej nie widział w tej relacji wad. Przełom nastąpił pewnego dnia u lekarza. Po złych wynikach badań doktor zapytał piłkarza w obecności żony, czy spożywa alkohol. W kobiecie naturalnie uruchomił się instynkt obrońcy. - Wie pan, panie doktorze, jak każdy. Jedno piwko dziennie, czasem może więcej - odparła.

Staniek skrzywił twarz. - Jedno? Raczej piętnaście - odparł. Wtedy pierwszy raz przyznał głośno, że ma problem.

Były piłkarz dorastał w chorobie alkoholowej rodziców. Poza tym w czasach jego kariery regularne przechylanie kufla lub stukanie się kieliszkami było wręcz systemowym elementem szkolenia wpisanym w program treningowy. Pierwszym przystankiem po meczach ligowych nie był dom, a najbliższy bar. Stanowił miejsce zbiórki całej drużyny. Jak określił Staniek, "były to czasy pod wódkę".

Mężczyzna zatracił się po rodzinnej tragedii kilka lat po karierze. Stracił przyjaciela, trzy lata starszego brata Mirka, z którym na koniec zawodowego grania występował w Odrze Wodzisław.

Od dziecka Rysiek i Mirek trzymali się razem. Wspierali się w traumatycznych przeżyciach. Gdy mama i tata pili, z domu do babci zabierała ich policja, a oni wracali przez pole, bo mamę i tatę kochali.

Mirek miał jednak swoje tajemnice i nie o wszystkim mówił bratu. Nie o wszystkich przegranych pieniądzach.

Był nałogowym hazardzistą. Szlag trafił jego przemianę, gdy już wychodził na prostą. Znalazł dobrą pracę w firmie farmaceutycznej jako dostawca leków. Latem 2009 roku zebrał konkretny utarg z towaru, blisko sto tysięcy złotych. Zaryzykował. Postawił i wszystko stracił.

Jego małżeństwo wisiało wtedy na włosku. Bliskim obiecał, że już więcej nie zagra. Szef zaczął dopominać się o pieniądze. Mirosław Staniek nie wytrzymał tego obciążenia. Wyczekał moment, gdy w domu nikogo nie będzie. Powiesił się na kablu od żelazka. Rodzina znalazła go w szafie.

To zdarzenie wstrząsnęło Ryszardem Stańkiem. Na dalsze życie machnął ręką. Długo wyrzucał sobie, że to jego wina, bo gdyby o tym wiedział, to sprzedałby dom w Brennej, byle tylko ratować Mirka i pokryć długi. Zadręczał się tą tragedią. Nie chciał pracować, nie chciał przyjechać do żony do Hamburga. Wybrał życie samotnika.

I wtedy, po drugim udarze, gdy dzieci sygnalizowały, że Ryszard już samodzielnie sobie nie radzi, Julita wróciła do kraju. Mimo że para była już po rozwodzie.

Urban mówił: weź największy

Po godzinie 15 dom w górskiej miejscowości ożywa. Wchodzi córka z dwójką maluchów. "Dziadek, dziadek" - słychać. Piłkarz nie odwraca głowy, siedzi tak jak siedział, elegancko, ale usta rozciągają mu się w obie strony.

Pokoje córki i Stańka dzieli tylko suszarka z mokrymi ubraniami dzieciaków na pierwszym piętrze. Julita mówi, że pralka chodzi cały czas. Dom nabrał rumieńców, odkąd młoda z rodziną wprowadzili się gościnnie na czas remontu ich mieszkania.

Wnuki czasem wparują do pokoju dziadka bez pukania. Chcą się bawić. Staniek im nie odmawia.

Chciałby przecież żyć inaczej, poza własnym pokojem. Do piłki dalej go ciągnie. - Trochę zacząłem chodzić, ale do sportu to trzeba się przebiec - komentuje.

Przez długi czas nie oglądał meczów, bo wkurzył się na ten cały futbol. - Jak przyjechałam z Niemiec, to nic go nie interesowało - opowiada Julita. - Cieszę się, że wrócił do swojej pasji. Czeka na mecz. Wie, kiedy będzie Górnik grał albo reprezentacja - mówi.

- Jak Górnik gro, to oglądam - wtrąca Ryszard.

- Bardzo lubię też siatkówkę, ale piłki nie widzę, bo leci za szybko. Słucham sobie wtedy, co gadają komentatorzy - opowiada.

- Był u nas Janek Urban - kontynuuje Julita. Staniek w latach 1993-95 występował z obecnym selekcjonerem kadry narodowej w Osasunie i do dziś mają stały kontakt. - Mówił Jasiu: "Kup mu największy telewizor, jaki jest, żeby tylko coś zobaczył". Wzięłam taki, co ma 80 cali, bo to dla Ryśka jedyna rozrywka. Stoi na dole. To dla niego taka zachęta, żeby chciał do nas zejść - kontynuuje Julita.

Kobieta szuka sposobów, by drzwi od pokoju Ryszarda otwierały się częściej. Co roku wcześniej ubierają choinkę na święta, bo były piłkarz zawsze lubił klimat świąt, widok kolorowych lampek i wigilijnych dekoracji.

Ryszard ma swój stały rozkład dnia. Około południa włącza "Ojca Mateusza". Gdy siedzi w salonie, kończąc ciasto, Artur Żmijewski przejeżdża właśnie rowerem przez rynek w Sandomierzu. Idealnie się składa, bo za chwilę zaczyna się "Komisarz Alex". Trzeci na liście jest serial "Na sygnale".

- A medal olimpijski gdzie pan trzyma?
- A na górze, leży - odpowiada Staniek.

Zasiedział się trochę na dole, w telewizji przeleciały jego wszystkie ulubione programy. Po cieście zostały tylko okruchy. Filiżanki puste, kawa wypita.

Staniek zaprasza na górę, do swojego królestwa. Julita łapie go pod pachę, idą ostrożnie. Po schodach wchodzi samodzielnie, trzymając się poręczy. Otwiera drzwi. Ryszard siada na łóżku.

Złoty Polonez na parkingu

Piłkarz zawsze marzył, by mieć swoją gablotę, nawet małą, ale żeby skumulować kilka pamiątek na jednej półce, nadać im wyjątkowości. Córka stworzyła tacie taką skromną wystawę. Na regale przy drzwiach wisi medal olimpijski, stoi puchar, ramka ze zdjęciem i kilka innych ważnych wyróżnień.

Julita wykłada na łóżko dyplomy w grubszym obiciu. Pamiątki budzą w zawodniku emocje. Kobieta podaje nominację olimpijską z 1992 roku. Staniek może jeszcze raz spojrzeć na zamrożone chwile z dawnych lat. Nachyla się nad zdjęciem.

- O, "Kowala" nie ma! Nie przyjechał - śmieje się. Chodzi o Wojciecha Kowalczyka, przyszłą gwiazdę kadry olimpijskiej.

- Dwa dni balował. Poszedł w Warszawę i nie zdążył wrócić. Jechaliśmy na zgrupowanie do Buku i po dwóch dniach go dowieźli. Paweł Janas miał go szukać w Warszawie, taksówką go przywiózł. Janusz Wójcik powiedział: "Jeszcze raz tak zrobisz, to cię wyrzucę". Przy wszystkich. Ale "Kowal" pojechał do Hiszpanii i goli dla nas nastrzelał - uśmiecha się.

Staniek ogląda kolejne wyróżnienia. W rękach trzyma nagrodę od prezesa zarządu Rady Fundatorów za zdobycie srebrnego medalu. Każdy z zawodników otrzymał dodatkowo kwotę pieniężną, około 10 tysięcy złotych i złotego Poloneza Caro. Takich egzemplarzy wyprodukowano tylko dwadzieścia kilka - wyłącznie dla srebrnej drużyny z Barcelony.

- Odebraliśmy go w Warszawie. Na trasie hamulce nam się zapowietrzyły, dobrze że wyhamował - śmieje się Julita. - I gliny nas zatrzymały, bo chciały zobaczyć, co to za cudo - dopowiada Ryszard.

- Miały wysokie czarne siedzenia z weluru. No i ten kolor w szarej Polsce: złoty metalik. Wtedy jeździło się u nas ładami - uzupełnia kobieta. - Na parkingu Górnika Zabrze trzy takie stały. Sprzedaliśmy go po pewnym czasie, za około 13 tysięcy złotych - dodaje Ryszard.

Ryszard Staniek z medalem olimpijskim w swoim pokoju
Ryszard Staniek z medalem olimpijskim w swoim pokoju

Staniek wyraźnie się rozkręca. Sypie następnymi historiami. Nie może opanować śmiechu zwłaszcza przy wspomnieniach z trenerem Januszem Wójcikiem w roli głównej. - A jak nam "Wujo" załatwił sprzęt Adidasa? - pyta roześmiany.

- Mieliśmy dostać od PZPN-u stary, firmy Admiral. Wioska, nikt w tym nie chciał grać. To Wójcik obmyślił plan. Zamówił "Kowalowi" bluzę bramkarską i poszedł na skargę do związku. Mówi: "Przecież to napastnik, nie bramkarz, co oni nam przysłali?!". Prezes tylko pokiwał głową. I wymienili nam cały sprzęt na Adidasa - opowiada Staniek.

- A z bidonem? - kontynuuje. - Masażysta wziął bidon Wójcika w czasie meczu i chciał dać chłopakom. A "Wujo" woła: "Maser, co ty, k***a, robisz?! Daj ten bidon!". W swoim miał wódkę - śmieje się.

- Wszyscy wiedzieliśmy, że "Wujo" pije. Przecież on po meczu nie mógł zdania powiedzieć. Ale czy nam to przeszkadzało? Nie. Mówiłem: to były czasy "pod wódkę" - wyjaśnia.

Julita: - Pamięć Rysiu ma dobrą. Zapomni, gdzie położył ubrania, ale historie z dawnych lat opowiada ze szczegółami - komentuje.

Staniek z uśmiechem, ale też szacunkiem wspomina czasy kadry olimpijskiej, która sensacyjnie dotarła do finału igrzysk i po zaciętym meczu przegrała 2:3 z Hiszpanią mającą w składzie przyszłe gwiazdy piłki: Kiko, Luisa Enrique czy Pepa Guardiolę.

- Wójcik potrafił nas zmotywować, jakbyśmy szli na wojnę! Niektórzy się "Wuja" bali. Był "ch***m", ale potrafił nas zrozumieć. A my? Też nie byliśmy aniołki. To był dobry charakter na nasze charaktery. Taki nasz ojciec - mówi.

Piłkarz miał niedawno okazję spotkać dawnych kolegów z kadry olimpijskiej. Do Chybi, miejscowości z której pochodzi, przyjechali zawodnicy, z którymi ponad trzydzieści lat temu sięgał po medal, m.in. Jerzy Brzęczek, Tomasz Wałdoch, Piotr Świerczewski, Aleksander Kłak, Marek Koźmiński, Grzegorz Mielcarski. Był też Jan Urban.

Dawni koledzy z boiska zebrali trochę pieniędzy na elektryczny wózek inwalidzki dla Stańka, rozgrywając mecz pokazowy. Julita cieszyła się, że w końcu wyrwała Ryszarda z domu. Wcześniej zawodnik dostawał zaproszenia na coroczne spotkania do Warszawy, na pikniki olimpijskie, ale nie chciało mu się przyjeżdżać.

- Mówię mu: "Nie będziesz tylko "Ojca Mateusza" oglądał, idziemy". Kręcił nosem, miał kryzys. Nawet na taras nie zaglądał, rozmawiać nie chciał. A po meczu? Coś w nim drgnęło. Cieszył się, dostał nowej energii. Chcę go tak raz na jakiś czas aktywizować, zabrać gdzieś, może na mecz Górnika lub reprezentacji? - zastanawia się Julita.

Po kilku przejażdżkach nowym wózkiem Staniek nabrał ochoty do życia. - Mógł poczuć małą niezależność, ruszyć się gdzieś samemu, wyjechać za podwórko - cieszy się kobieta.

Na kolacji z dawnymi kolegami z boiska było dużo żartów i opowieści. Staniek zobaczył, jak zmieniło się ich życie. Na przykład bramkarz Aleksander Kłak został mnichem. - Taki rozbójnik? - śmieje się. - Nigdy bym się nie spodziewał. Wszyscy, tylko nie Olek!

- W naszej szatni nie było grzecznych chłopców - kontynuuje. - Może Andrzej Juskowiak i "Mielcar"? - głośno myśli. - Tomek Wałdoch? A wielu by się zdziwiło! Jurek Brzęczek nie pił, ale nie dał sobie wejść na głowę. Fajne chłopaki... już dziadki! - wzrusza się Staniek.

Zdjęcie, na którym brakuje "Kowala". Ryszard Staniek - drugi od lewej w drugim rzędzie
Zdjęcie, na którym brakuje "Kowala". Ryszard Staniek - drugi od lewej w drugim rzędzie

Nie chciał jechać do Hiszpanii

- Tam, w szafie, skarby są - pokazuje palcem. Julita wyciąga koszulkę Legii Warszawa z naszywką Kredyt Banku, w której Staniek występował w latach 1995-98.

Za chwilę podaje czerwoną, bez nazwiska na plecach. Przez dwa sezony piłkarz biegał w niej po hiszpańskich boiskach w barwach Osasuny (1993-95). Do Pampeluny trafił z Górnika Zabrze. Na początku lat 90. znalazł się w innym wymiarze. Już na zagranicznych wyjazdach przy okazji zgrupowań kadry poznawał realia, których nawet sobie nie wyobrażał.

- Nigdy nie zapomnę hotelu w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Wszystko było złote - zachwyca się. - Na obozy jeździliśmy do Niemiec. Chodziliśmy do sklepów, żeby tylko napatrzeć się na ich produkty. Przywoziłem kolorowe gumy do żucia, wyciskaną pastę do zębów w tubkach. Mydła, dezodoranty - wymienia.

Julita i Ryszard z uśmiechem wspominają dwuletni pobyt w Pampelunie. - Janek Urban z Zosią bardzo nam pomogli. Prowadzili nas w Hiszpanii - wspomina kobieta.

Staniek musiał radzić sobie bez znajomości języka. - Janek złapał kontuzję i nie było go w szatni. Trener mówił, a ja nic nie rozumiałem. Któregoś razu podszedł do mnie kapitan i wziął na bok. "Chodź, pokażę ci, co będziemy robić na treningu" - objął mnie. Trochę gestykulował, trochę rysował: kredą, po tablicy. A później przyszedł do nas jeszcze Jacek Ziober. Było nas trzech z Jankiem i to Hiszpanie musieli uczyć się polskiego - żartuje.

Staniek nie palił się wcale do wyjazdu zagranicznego. - Janek Urban szepnął prezesom Górnika, że ma wejścia i może kogoś zaoferować. Wskazali mnie. Chyba milion marek dostali. Górnik miał długi i musieli mnie sprzedać. Mi się nie bardzo chciało jechać. Trochę się bałem, jak ja się tam urządzę. Ale powiedzieli mi: Janek jest, pomoże ci. On był tam Bogiem, każdy kłaniał mu się na ulicy - opowiada.

Julita dodaje, że Urban nigdy nie zapomniał o starym przyjacielu. - Przyjeżdżał do Rysia co drugi dzień do szpitala w Krakowie, pampersy mu woził. Nic na pokaz, wszystko robił z serca - przypomina.


"Wypaliłem się"

Po dwóch latach gry w Osasunie Staniek nieoczekiwanie wrócił do Polski, w 1995 roku. - Z Jankiem załatwiliśmy u prezesa, że mogę odejść za darmo, z kartą w ręku. Osasuna spadła wtedy z ekstraklasy. Przyjechał do nas Tadek Fogiel, agent. "Jadę na losowanie Ligi Mistrzów, Legia tam gra. Mogę pogadać z Janasem, chcesz?" - zaproponował. Janas znał mnie z kadry olimpijskiej. Spotkaliśmy się w Warszawie z prezesem Legii i w 10 minut załatwiliśmy transfer - opowiada.

Choć były piłkarz miał nieco inne plany. - Chciałem wrócić do Górnika, ale oni nie wyrazili chęci, więc nie miałem wyjścia. Zrobiłem dobrze: w Legii był dobry skład, reprezentanci Polski siedzieli na ławce rezerwowych. Jeździło nas za Piechniczka kilkunastu na kadrę. A Legia grała wtedy piękną piłkę. Nawet Osasuna nie miałaby szans - mówi. Kapitanem warszawskiej drużyny został już po roku.

Staniek skończył karierę szybko, bo już w wieku 31 lat. Później grał jedynie w niższych ligach, głównie na Śląsku. - Chyba miałem tego dość, wypaliłem się - wyjaśnia. - Żył z obozu na obóz, ze zgrupowania na zgrupowanie, nie było kiedy torby wypakować, a znowu musiał gdzieś jechać - dodaje Julita.


Tego nie może przeboleć

Najmilej wspomina czasy kadry olimpijskiej i występy w Lidze Mistrzów. Choć rewanż w ćwierćfinale z Panathinaikosem dalej go denerwuje. Legia przegrała 0:3 i odpadła. - Gdyby nas sędzia nie skręcił, jak baranów, to nie wiadomo, jakby się skończyło. Już po trzydziestu minutach graliśmy w dziesiątkę. Czuliśmy niesprawiedliwość. Eh. Nie mówmy już o tym, bo mnie k***wica bierze - kręci głową.

Jak twierdzi, najlepszy mecz rozegrał przeciwko kadrze Włoch na igrzyskach. Polska wygrała 3:0, a Staniek w sytuacji sam na sam strzelił jednego z goli. - Byli tak pewni siebie... Wyszli na boisko przed meczem jak na plażę. Okularki, uśmiechy, jakby już wygrali. A my im trzy i do domu - uśmiecha się mężczyzna.

Wspomina też bramkę z finału igrzysk z Hiszpanią. - Lewą nogą strzeliłem, którą nie bardzo potrafiłem grać. Jak to się mówi: lewa była do tramwaju. Ale strzeliła! - komentuje. - Chyba największe emocje czułem po finale. Przegraliśmy, był smutek, ale za chwilę wielkie świętowanie. Szkoda trochę tego meczu, ale później doszło do nas, ile osiągnęliśmy. Wójcika do basenu wrzuciliśmy - wraca pamięcią Staniek.

Niedawno mógł odtworzyć tamte czasy oglądając serial "Wielka gra" na Netflixie o jego drużynie z 1992 roku. Przypominał sobie igrzyska, swoją drogę po medal. Nawet łzy mu leciały, płakał.

Jednego zawodnika z czasów kariery wyjątkowo zapamiętał. - Probierza! Ciul straszny - denerwuje się. - Chodził za mną w meczu, jak w Ruchu grał, a ja w Górniku, i mnie kopał cały czas po kostkach. Nawet nie przeprosił - mówi. - Spotkaliśmy się później na kadrze. Ja byłem w pierwszej, on w młodzieżówce. Chciał usiąść ze mną przy stole. Tłumaczył się: "Nie gniewaj się, trener mi kazał" - powtarzał. Powiedziałem: "Wyp***dalaj stąd". I poszedł - komentuje były piłkarz.

Staniek trzyma koszulkę Legii, w której występował
Staniek trzyma koszulkę Legii, w której występował


"Siły są, ale czy sens jest?"

Staniek pokazuje koszulkę reprezentacji z podpisami Brzęczka, Mielcarskiego, Wałdocha i innych. Zakłada ją.

- Są siły mentalne?
- Siły może są, ale nie wiem, czy jest sens w ogóle walczyć - odpowiada.

Julita: - Przychodziła do nas rehabilitantka, ale to sprawy przewlekłe. Nie będzie już efektu "wow". Niedawno Rysiek miał tak duże ciśnienie w oku, że lekarz stwierdził, że jeszcze moment i by wybuchło - komentuje.

- Cieszę się, że ma ubikację w pokoju, wstanie, pójdzie i sam się załatwi. Przynajmniej to - dodaje kobieta.

Były piłkarz nie raz pytał, "po co ma to dalej ciągnąć". Siebie nazywa czasem "borokiem", co po śląsku oznacza ofiarę losu. Ma różne stany. Na razie cieszy się tym, co mu zostało.

- Nawet nie myślę, co będzie rano, jak wstanę, minie pół godziny i już nic nie zobaczę. Bo to by trzeba umierać - mówi.

Za chwilę ściąga koszulkę reprezentacji, pochyla się, układa plecy między dwie poduszki. Przykrywa się kołdrą, a głowę kładzie na jaśku. Zamykają się drzwi. Ryszard Staniek wraca do swojego centrum dowodzenia.
- Mój kochany pokój - kończy.

***

Jeśli chcesz wesprzeć Ryszarda Stańka, możesz to zrobić w TYM MIEJSCU.
Mateusz Skwierawski, WP SportoweFakty

Komentarze (65)
avatar
JulkaD.
1.11.2025
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Jako medalista olimpijski (srebro, Barcelona 1992) otrzymuje tzw.emeryturę olimpijską, która jak wiemy na dzień dzisiejszy wynosi netto 4967,95 zł. Uważam, że nie ma na co się użalać, jeżeli j Czytaj całość
avatar
krzysztof przybylski
1.11.2025
Zgłoś do moderacji
5
2
Odpowiedz
Fascynuje mnie to użalanie się nad ludzmi nieodpowiedzialnymi, oni mieli miliony a zostali z niczym. Sa tyle warci ile mają obecnie 
avatar
henryz12
1.11.2025
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
Nie jedyna nieznana gwiazda... 
avatar
KotEnio
1.11.2025
Zgłoś do moderacji
6
1
Odpowiedz
przykro mi , ale jakos tego czlowieka nie kojarze z pilka . 
avatar
krzysztof przybylski
1.11.2025
Zgłoś do moderacji
5
1
Odpowiedz
trzeba więcej pić a idioci bedą robic zbiórki 
Zgłoś nielegalne treści