Piotr Dobrowolski: Kapitalnie w szeregach Politechniki zagrał Piotr Bury. To chyba pierwszy tak dobry występ tego bramkarza...
Michał Kalita: Były takie mecze, w których Piotrek grał. Wiadomo, że zdarzają się słabsze występy. Chwała mu za to, że zagrał na wysokim poziomie. To cieszy, bo walczyliśmy w obronie, on nam pomógł interwencjami w bramce i przez to osiągnęliśmy taki wynik.
Sytuacja, w której praktycznie nie macie zawodników rezerwowych, przeszkadza tak bardzo, jak może się to wydawać?
- Teraz jest taki mus, że każdy musi dawać z siebie nie sto, a dwieście procent. Musimy teraz pokazywać na boisku ogranie i wieloletnie doświadczenie, grać mądrą piłkę.
W meczu z Viretem kluczem do sukcesu okazała się defensywa...
- Powiedzmy, że w pierwszym czy drugim meczu w tej rundzie, zwłaszcza w tym ze Świdnicą, nie wyszło nam trochę w obronie. Ale już w spotkaniu w Przemyślu właśnie defensywa dobrze funkcjonowała, ponadto graliśmy do "dokładnej piłki". Dzisiaj ustawienie 4:2 nam nie wyszło, później zmieniliśmy na 6:0, którym gramy od początku sezonu. To się opłaciło. Graliśmy spokojnie w ataku, wykorzystywaliśmy stuprocentowe okazje.
Pomógł wam fakt, iż bardzo wcześnie parkiet z powodu otrzymania czerwonej kartki musiał opuścić Sergiusz Zagała, jeden z najlepszych szczypiornistów ekipy z Zawiercia w tej rundzie?
- Może dla rywali było deprymujące to, że stracili zawodnika, który zdobywał wiele bramek. W tym meczu nie stwarzał wielkiego zagrożenia pod naszą bramką. Gdy nasza defensywa dobrze funkcjonowała, to każdemu z graczy ciężko było dojść do sytuacji strzeleckiej i coś trafić. Tym razem nie pokazał, że jest wyróżniającym się zawodnikiem.
Sami sobie narzuciliście szybkie tempo. Czuliście zmęczenie w końcowych minutach spotkania?
- W takim momencie, gdy się wygrywa i powiększa przewagę, to działa adrenalina. Człowiek nie czuje wtedy zmęczenia. Dopiero po meczu, gdy trochę się "odsapnie", wówczas zmęczenie daje o sobie znać.
Jak wyglądają treningi w tak mocno "okrojonym" składzie?
- Zazwyczaj w każdą środę gramy sparingi z drużyną rezerw, żeby przećwiczyć sobie zagrywki. W pozostałe dni, gdy nie jest nas zbyt wielu na zajęciach, trenujemy wstawki, czyli trzech na trzech, dwóch na dwóch. To właśnie daje to, że dążymy do "pewnej piłki", żeby zdobywać gole z czystych sytuacji. Właśnie w spotkaniu z Viretem to zaprocentowało.
Co usłyszeliście od obserwatorów poprzedniego starcia, przeciwko liderowi tabeli z Przemyśla?
- Padały bardzo miłe słowa. Pod koniec meczu w Przemyślu znalazło się nawet grono osób, które nas dopingowało. Nie było może tak, żebyśmy czuli się jak we własnej hali, ale czuliśmy uznanie naszej postawy. Po zakończeniu spotkania zatrzymaliśmy się na posiłek w jednym z lokali. Ludzie do nas podchodzili, gratulowali ambicji i woli walki, tego, że w siedmiu zawodników wytrzymaliśmy trudy pojedynku i nawet mogliśmy pokusić się o wywiezienie stamtąd punktu. Do Przemyśla jechaliśmy przecież "skazani na pożarcie". Rywale byli chyba pewni tego, że pójdzie im łatwo, a tymczasem było inaczej.
W dwóch ostatnich spotkaniach nie sprzyjało, zwłaszcza panu, szczęście. Można powiedzieć, że "do trzech razy sztuka"...
- Mecz ze Świdnicą wspominałem przez cały tydzień. Nie rzuciłem przecież bramki na remis, ale chciałem oddać wtedy szybki rzut, bo wiedziałem, że do końca pozostały dwie czy trzy sekundy. Gdybym miał trochę więcej czasu, to pewnie popatrzyłbym, jak bramkarz się ustawił. Wielka szkoda...
Długo myślał pan o tej sytuacji?
- Myślałem o tym rzucie przez kilka dni.
Sobotnie zwycięstwo przyszło w najbardziej odpowiednim momencie...
- Przed meczem z Zawierciem mieliśmy "nóż na gardle", wiedzieliśmy, że punkty nam uciekają. Bardzo dobrze, że zwyciężyliśmy, bo nasza gra wyglądała naprawdę ekstra.