WP SportoweFakty: Trochę czasu upłynęło od momentu, gdy przyjechałeś do Gdańska z Ostrowa Wielkopolskiego jako niespełna 19-letni student. Jak wspominasz moment, w którym przeszedłeś do Wybrzeża?
Marcin Lijewski: Był to dla mnie spory szok. Pochodzę z Ostrowa Wielkopolskiego. Jest to piękne miasto, ładnie położone, aczkolwiek na pewno nie mogę go nazwać dużą metropolią. Przyjazd na studia do Gdańska zderzył mnie z rzeczywistością. Pierwszym problemem, z którym się zmagałem, były odległości. Wybrzeże grało w tamtych czasach w hali przy ulicy Zawodników koło stadionu żużlowego na wylocie na Warszawę, a studiowałem na Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu, mieszczącej się niemal w Sopocie. Odległości z uczelni na trening były więc znaczne. Pierwszy rok był bardzo ciężki i komunikacja sprawiała mi początkowo dużo problemów. Chłopacy w zespole świetnie mnie jednak przyjęli i w ciągu kilku dni poznałem wielu ludzi. Oni roztoczyli wokół mnie fajną atmosferę i czułem się jak w domu.
Byłeś chłopakiem, który miał na wyciągnięcie ręki nie tylko turystyczne, ale i imprezowe walory studenckiego miasta. Czy trudno było odpowiednio dawkować wodę sodową?
- W tym czasie okres wody sodowej miałem już za sobą. Na pewno Gdańsk ma swoje dobre strony, których jako młody człowiek i student nie omieszkałem odkrywać. Nie mogę jednak powiedzieć, że odbywało się to kosztem sportu. Nasz trener Daniel Waszkiewicz, który był dla nas jak ojciec, uczulał nas na pewne sprawy i wpajał, że możemy robić co chcemy. Jak jest trening, to się na nim skupiamy, gdy się bawimy, to robimy to razem, natomiast gdy gramy, robimy wszystko by wspólnie wygrywać. Oczywiście zdarzały się wpadki, które były surowo karane, ale szybko udało mi się skoncentrować na piłce ręcznej i wchłaniać ją najszybciej, jak tylko się dało.
Przeszedłeś do wielkiego, utytułowanego klubu, który jednak ostatnie wielkie wyniki osiągał jednak wiele lat wcześniej. Co czułeś, gdy po raz pierwszy zdobyliście mistrzostwo Polski?
- Mieliśmy dobry, jak nie bardzo dobry zespół z reprezentantami Polski w składzie, którzy później przez lata grali w kadrze. Nasi rywale też nie byli słabi, a dodatkowo z pewnością bardziej doświadczeni. Pierwsze mistrzostwo Polski z Wybrzeżem przyszło po trzech latach mojej gry w gdańskim klubie i nie było to łatwe, jednak nasz bezpośredni rywal do mistrzostwa Orlen Płock przedostatniej kolejce przegrał mecz i zostaliśmy liderem, którego nie oddaliśmy do końca. Dużo trudniej było ten tytuł obronić. Musieliśmy walczyć w ostatnim meczu na terenie rywala. Wygraliśmy jedną bramką, mimo że zaczęliśmy zawody od wyniku 0:6. Wówczas wyszła szkoła Daniela Waszkiewicza - jego zasady, którymi nas karmił od samego początku wyzwoliły w nas niesamowitą wole walki i mimo faktu, iż zespół nie był w optymalnym stanie zdrowotnym, potrafiliśmy odmienić losy spotkania i obronić tytuł mistrza Polski. Takich chwil się nie zapomina.
Mimo że byliście na przełomie wieków dwukrotnymi mistrzami Polski, wciąż byliście traktowani po macoszemu, w porównaniu do sekcji żużlowej. Jak się z tym czułeś?
- Takie są prawa rynku sportowego. W tamtych czasach piłka ręczna była sportem niszowym. Nie było takiej popularności tej dyscypliny, jak w tym momencie. Trzeba było to przyjąć. Żużlowcy byli wtedy na topie. Ówczesny prezes zatrudnił Tony'ego Rickardssona, mistrza świata. Zdobyli w sezonie 1999 brązowy medal i taka była hierarchia. Istotna była też sytuacja na trybunach. Na nasze mecze przychodziło sporo osób, ale w zestawieniu do 15 tysięcy na stadionie żużlowym, nie dało się tego porównać.
Do Bundesligi wyjechałeś jeszcze wtedy, gdy Polska nie była członkiem Unii Europejskiej. Musiał być to więc dla ciebie kolejny wielki skok. Jak udało ci się przystosować do grania i życia w obcym kraju?
- Na początku był problem z językiem. Może nie miałem kompleksów, ale w podświadomości pojawiały się myśli, że gram pomiędzy ludźmi, których oglądam raz, czy dwa razy do roku w telewizji, jak uczestniczą w imprezach rangi mistrzowskiej. My jako reprezentacja Polski mogliśmy o tym tylko pomarzyć. Biliśmy się wtedy w pre-eliminacjach, by powalczyć o awanse i tam droga się kończyła. Dzięki Bogu był Bogdan Wenta, który bardzo dużo mi pomógł. To dzięki niemu nie było u mnie takiego szoku, który nie pozwalałby mi się skupiać na piłce ręcznej. Pomagał mi on w sprawach organizacyjnych, ubezpieczeniach i wszystkich innych kwestiach pozasportowych. To on pokazał mi drogę, którą powinienem iść i do tej pory jestem mu za to wdzięczny.
Właśnie w Niemczech zobaczyłeś po raz pierwszy marketing sportowy. Wtedy w Polsce z pewnością ta dziedzina sportu, szczególnie w piłce ręcznej, kulała.
- Kulała, to za mało powiedziane. Wtedy czegoś takiego w naszym kraju nie było. Ja w ogóle nie znałem takiego pojęcia jak marketing sportowy! Nie zdawałem sobie sprawy, że sesja zdjęciowa zespołu może trwać cały dzień, szczególnie że ci chłopacy byli obyci z tematem i było to dla nich naturalne. My zawsze borykaliśmy się z brakiem sprzętu, nawet tak podstawowego jak piłki, spodenki czy skarpetki. Tam zostałem nim zasypany i nie wiedziałem co z nim zrobić! To była przepaść pomiędzy ówczesnymi klubami polskimi a niemieckimi.
W końcu przyszły pierwsze sukcesy reprezentacji Polski. Mimo że większość z was grała za zachodnią granicą, chyba nikt się ich nie spodziewał.
- Może nikt się tego nie spodziewał, aczkolwiek my na to ciężko pracowaliśmy i wiedzieliśmy, że kiedyś ten dzień nastąpi. Być może nie sądziliśmy, że zdarzy się to tak prędko, bo przebyliśmy drogę od zera do bohatera. Ja jadąc na mistrzostwa świata jako nikt, wróciłem ze srebrnym medalem. To było piękne, ale byliśmy doświadczonym zespołem, który rozegrał już kilka imprez mistrzowskich. Kadra składała się z zawodników grających w Bundeslidze i w innych ligach zagranicznych. Mieliśmy obycie, a takie rzeczy procentują.
Mimo niewątpliwie ogromnych sukcesów, których nie chcę w tym miejscu umniejszać, zawsze czegoś wam zabrakło do złota zarówno w mistrzostwach świata, jak i Europy. Czy to w pewnym stopniu twoja porażka?
- Nie, byliśmy dobrzy, a nawet bardzo dobrzy, ale nie najlepsi. Taka jest prawda. Wiadomo, że po przegranym finale mistrzostw świata jest niedosyt, gorycz i najbardziej negatywne uczucie, jakie można sobie wyobrazić w człowieku. Z czasem przychodzą jednak refleksje, że ten, czy inny zespół jest lepszy i trzeba się cieszyć z tego, co się udało.
Po drodze często wygrywaliście minimalnie, a kibice dochodzili do stanów przedzawałowych. Jeśli chodzi o same mecze o medale, wolisz przegrać jedną bramką, czy ośmioma?
- Porażka jedną bramką w końcówce meczu na pewno jest bardzo bolesna, aczkolwiek człowiek pozostawia po sobie dobre wrażenie, zyskuje szacunek u przeciwnika i uznanie w oczach kibiców. Przegrana dużą liczbą bramek jest mniej bolesna, ale pozostaje niedosyt po źle wykonanej pracy i oczywiście krytyka ze strony kibiców i mediów. Zdecydowanie wolę być szanowany, nawet jeżeli czasami to boli.
[nextpage]Rozegrałeś 251 meczów w reprezentacji Polski i ciężko nawet sobie wyobrazić tak dużą liczbę spotkań w kadrze. Jak pod koniec kariery reprezentacyjnej podchodziłeś do nowych zawodników w drużynie?
- Normalnie, taka jest kolej rzeczy. Czas przemija i podobnie jest w naszym przypadku. Wchodzi się do kadry jako młokos, płaci się frycowe. Później człowiek staje się pełnoprawnym członkiem tej kadry. W środku kariery jest się "ojcem chrzestnym", stanowiącym o obliczu drużyny na parkiecie i poza nim. U schyłku nadchodzi czas na to, by się pożegnać i ustąpić miejsca młodym chłopakom.
Na koniec kariery wróciłeś do Polski. Czy podczas ostatnich lat w Niemczech mocno ciągnęło ciebie do kraju?
- W Niemczech czułem się bardzo dobrze i nigdy nie było mi dane poczuć, że jestem kimś obcym. Jestem jednak Polakiem i tu jest moje miejsce. Nie wyobrażam sobie życia na stałe zagranicą, żeby moje dzieci nie myślały w innym języku niż w polskim. Nie wracałem też do żadnego beznadziejnego miasta, tylko do Gdańska. W tej chwili tak się on zmienił, że jest typowym europejskim miastem na wysokim poziomie. Życie w Gdańsku nie odbiega od europejskich realiów tak, jak to miało miejsce jeszcze kilkanaście lat temu.
Po awansie Wybrzeża Gdańsk do PGNiG Superligi od razu wzmocniłeś ten klub. Czy gdyby gdańszczanie awansowali rok wcześniej, nie wracałbyś do Polski przez Płock?
- Ciężko tutaj gdybać, na pewno nie żałuje żadnej decyzji.
W ubiegłym sezonie z jednej strony Wybrzeże było chwalone za fajną grę, ale końcówka nie była taka, jaką byście sobie wyobrażali. Czego zabrakło do utrzymania?
- Przede wszystkim zabrakło nam doświadczenia, ale również i pieniędzy. Ja uwielbiam tych fantastycznych chłopaków, ale mimo wszystko są oni bardzo młodzi i trzeba było płacić frycowe przez całą pierwszą rundę. Przegrywaliśmy różnicą jednej, bądź kilku bramek, często remisując teoretycznie wygrane mecze. Gdzieś tam te punkty nam pouciekały i w końcówce sezonu ich zabrakło. Dlatego ten spadek mnie tak boli, bo jakością gry, jaką pokazaliśmy w drugiej części sezonu, przynajmniej zasłużylibyśmy sobie na grę w play-offach. Przyszło nam się mierzyć w play-outach i drużyna nie wytrzymała tego obciążenia psychicznie. Dlatego właśnie jesteśmy tam, gdzie jesteśmy.
Zauważyłem, że głównym problemem drużyny była taka przypadłość, że gdy traciła ona kilka bramek, nie potrafiła już tego "wyciągnąć" i pojawiały się bardzo proste błędy, których kibice nie byli świadkami w spotkaniach, w których od początku wszystko wychodziło...
- Dokładnie, zgodzę się z tym. Gdy zaczynaliśmy mecz "z wysokiego c", to potrafiliśmy utrzymać poziom przez całe zawody. To jest typowa cecha młodych, niedoświadczonych zespołów.
Czy zdziwił ciebie fakt, że będący w kręgu prowadzonej przez ciebie drugiej reprezentacji Polski Łukasz Rogulski, Hubert Kornecki, czy Artur Chmieliński zostali w I lidze?
- Nie zdziwiło mnie to i pewnie na ich miejscu podjąłbym tę samą decyzję, mając te wybory, które oni mieli. Pomimo iż jest to tylko I liga, nie będzie to dla nich stracony rok. Doświadczenie, które mogą nabrać w takiej drużynie jak Wybrzeże, na pewno zaprocentuje na przyszłość.
W przeciwieństwie do tej trójki oraz wielu innych zawodników Wybrzeża, ty nie zdecydowałeś się na grę na niższym poziomie. Jakie były powody?
- Powiem szczerze, po porażce z drużyną z Wrocławia byłem zdruzgotany. Z pewnością w przekroju całego sezonu nie graliśmy gorszego handballu od wrocławian, ale oni mieli starszych i bardziej doświadczonych zawodników i w decydującej batalii to zaprocentowało. Ciężko było mi myśleć o piłce ręcznej i jak tylko mogłem, odżegnałem od siebie myśl dalszego grania. Uważam, że moja kariera potoczyła się w taki sposób, że już wystarczy. Podjąłem wewnętrzną decyzję, że nie będę grał, ale czas goi rany. Człowiek zaczyna wówczas myśleć z zupełnie innej strony. Ten sport jest całym moim życiem i nie chcę jeszcze wieszać butów na kołek tym bardziej, że cały czas dzwonią do mnie kluby z różnymi ofertami. Coraz bardziej trzeźwo na nie patrzę i gdy dostanę konkretną, intratną propozycję, to się nad nią zastanowię.
Latem byłeś bliski podpisania kontraktu z Paris Saint-Germain. Dlaczego ostatecznie nie doszło do parafowania umowy?
- Byliśmy już prawie dogadani, ale po prostu kwestie finansowe nie były takie, jakich bym oczekiwał.
Przygotowywałeś się do sezonu wraz z Wybrzeżem. Bywałeś na treningach swojego ostatniego klubu. Jak oceniasz swoją aktualną dyspozycję?
- To, że się przygotowywałem, to chyba za duże słowo. Powiem tak, że bywałem czasami na treningach. Mój wiek i metabolizm robi swoje, ale chcę utrzymać moje ciało w dobrej kondycji. Jak tylko mogę, idę pograć w piłkę nożną z chłopakami, czy na siłownię. Dalej sprawa mi to dużą frajdę.
[nextpage]Czy wyobrażasz sobie grę w polskiej lidze, czy myślisz o zagranicy?
- Jak już miałbym się gdzieś zerwać, to raczej zagranicę. Jednak zdrowie ma się jedno i trzeba je szanować.
Rozumiem, że nie myślisz już o zespole grającym w europejskich pucharach, tylko bardziej o takiej drużynie, w której występowałeś w Azjatyckiej Lidze Mistrzów?
- Ja już się nagrałem w pucharach. Cała moja kariera z Wybrzeżem, gdzie grałem w Lidze Mistrzów, z Wisłą, gdzie również występowałem w tych rozgrywkach, czy w Niemczech sprawiła, że tych pucharów mi naprawdę wystarczy. Niech tam grają młodsi, zbierający doświadczenie. Turnieje, jak Azjatycka Liga Mistrzów, w której miałem okazje występować to dla mnie fajna opcja. Obciążenia nie są duże, wynagrodzenie jest za to bardzo fajne.
Jaką rolę aktualnie pełnisz w Wybrzeżu Gdańsk?
- Nie jest to konkretna rola, spełniam tutaj różne zadania. Angażuję się w kwestie trenerskie, gdy Daniel Waszkiewicz i Damian Wleklak tego potrzebują. Jestem zawsze do dyspozycji i sprawia mi to przyjemność. Wraz z kilkoma przyjaciółmi staramy się przygotować klub do przyszłorocznych rozgrywek. Mam nadzieję, że będzie to PGNiG Superliga. Chcemy zbudować mocny, stabilny i profesjonalny klub.
Co można zmienić w polskiej piłce ręcznej w kwestii marketingu, by przeciętny mieszkaniec miasta, w którym jest drużyna ligowa doskonale orientował się kiedy są mecze, czy też kto gra w drużynach reprezentujących poszczególne kluby?
- Nie jestem specem od marketingu, ale wiem jak to wszystko funkcjonuje w Niemczech. Marketing zawsze jest taki, jakie są na niego środki. Polskie kluby, w tym Wybrzeże te środki mają ograniczone i są zupełnie inne priorytety. Mimo minimalnych nakładów ten element w Wybrzeżu istnieje. Dziewczyny robiące to niemal społecznie sprawiły, że klub jest widoczny na kilku platformach portali społecznościowych i miał patronów medialnych, którzy pisali o nim regularnie. Im więcej będzie środków, tym bardziej można pewne aspekty rozwijać i mam nadzieję, że w tym kierunku będzie w przyszłości podążało Wybrzeże.
Patrząc na rozwój piłki ręcznej i transfery do ligi widać, że rozwój jest zauważalny. Z pewnością będzie można łatwiej sprzedać tę dyscyplinę sportu.
- Dokładnie, dużą rolę odgrywają tutaj Vive Tauron Kielce i Orlen Wisła Płock. To zespoły z dużymi budżetami, które ściągają zawodników jakich chcą. Coraz głośniej jest o nich na arenie międzynarodowej i jest to plus dla naszej ligi. Jak ktoś chce walczyć o wysokie cele, musi równać w górę. Sama chęć podnosi poziom nie tylko sportowy, ale i marketingowy całego produktu, jakim jest liga.
Jesteś również trenerem kadry B. Jak na podstawie jakości tych zawodników widzisz przyszłość polskiej piłki ręcznej? W ostatnich latach nie mieliśmy wielu sukcesów młodzieżowych.
- Trudno mi wypowiadać się o innych grupach młodzieżowych, jednak w samej kadrze B jest naprawdę wielu chłopaków z dużym potencjałem. Trzeba z nimi sukcesywnie pracować. Mamy jednak zdecydowanie za mało terminów. Spotykanie się z nimi raz na trzy miesiące na tydzień nie sprawi wielkiego postępu. Jak praca byłaby o wiele bardziej usystematyzowana, postęp byłby o wiele większy.
Coraz więcej osób z twojego pokolenia zaczyna przygodę trenerską. Co to zmieni w kontekście rozwoju tej dyscypliny?
- Na pewno dużo się zmieni na lepsze. Mamy pierwsze przykłady. Mariusz Jurasik jest trenerem Górnika Zabrze, a ja mam nadzieję, że coraz więcej z nas będzie miało szansę prowadzić zespoły z PGNiG Superligi. Doświadczenie, które nabyliśmy w Niemczech i w innych ligach jest bezcenne. Tego człowiek się nie nauczy z książek, czy ze szkoleń.
Ponownie Vive Tauron i Orlen Wisła będą grały w Lidze Mistrzów. Jak widzisz ich szanse?
- Sami chłopacy z Kielc mówią głośno, że chcą wygrać Ligę Mistrzów. Ja im się nie dziwię i jak najbardziej ich wspieram w dążeniu do doskonałości. Mają wszystkie atuty, by to osiągnąć. To zespół konsekwentnie budowany wedle odpowiedniej linii ustalonej kilka lat temu. Kielczanie są konsekwentnie wzmacniani. Doszedł nowy trener pracuje już tam już niemal dwa lata i są efekty. W Płocku jest inna sytuacja, troszkę za dużo tam rewolucji kadrowych z roku na rok. Brakuje konsekwencji i systematyczności. Manolo Cadenas to fajny człowiek i wysokiej klasy fachowiec, ale nawet on nie będzie w stanie osiągać sukcesów na miarę Vive Tauronu, jeżeli co sezon ubywa mu 4-5, a nawet i więcej podstawowych zawodników stanowiących o sile zespołu. Budowanie silnej drużyny to jest proces długotrwały i nie da się tego zrobić w jeden rok.
Czy pozostałe polskie ekipy mogą powalczyć w Pucharze EHF?
- Myślę, że tak. Wszystko jest w ich rękach, nogach i głowach. Trzeba tylko obserwować te zespoły i patrzeć w jakim rozwijają się kierunku.
Przed nami Euro 2016 w Polsce. Wasze sukcesy na pewno spopularyzowały piłkę ręczna, ale nie udało ich się chyba sprzedać w stu procentach. Czy wielka impreza w Polsce będzie kolejnym krokiem do rozwoju dyscypliny?
- Na pewno nasze sukcesy mogłyby być lepiej skonsumowane i spożytkowane, ale takie nie były i trudno. Ważne, że Związek Piłki Ręcznej w Polsce uczy się na błędach i wyciąga z tego wnioski. W dniu dzisiejszym sytuacja wygląda już zupełnie inaczej. Wywalczyliśmy prawo organizacji mistrzostw Europy i zatrudnieni zostali wysokiej klasy fachowcy. Jestem przekonany, że te mistrzostwa będą pod względem organizacyjnym najlepszą imprezą, na jakiej do tej pory byłem, a o wynik sportowy to juz Kasa i spółka się postarają. Znając chłopaków obecnie grających w reprezentacji mogę z całą odpowiedzialnością zaręczyć, że będą walczyć do samego końca, a my będziemy z nich dumni.
Rozmawiał Michał Gałęzewski