Polak, który został bohaterem Islandii

Marek Wawrzynowski
Marek Wawrzynowski
Zobaczył go ponad 10 lat później. Dwa razy, gdy jechał ze Śląskiem Wrocław na mecze w europejskich pucharach. We Wrocławiu osiągnął niemal wszystko, co się dało, doszedł do finału Pucharu Europy.

W 1980 roku dostał kontrakt i został na lata. Oprócz rodziny Kowalczyków (pojechał z żoną i synem, a na miejscu urodził się drugi syn) w tym czasie na Islandii mieszkało 8 osób z Polski. Dziś jest nas 11 tysięcy i stanowimy największą grupę narodową, poza miejscowymi.

Kowalczyk jechał tam jako grający trener z lepszego świata pod względem sportowym i gorszego finansowo. Po czterech sezonach w Vikingurze miał na koncie cztery tytuły mistrza kraju i został powołany na stanowisko znajdującej się w kryzysie reprezentacji Islandii.

- Zacząłem od przegranych meczów i szybko doszedłem do wniosku, że jeśli mam coś zmienić, to muszę raz w tygodniu zrobić z nimi trening. To było o tyle łatwe, że poza jednym zawodnikiem wszyscy byli na miejscu, w Rejkiawiku. To fenomen, 130 tysięcy ludzi w Rejkiawiku i okolicach, 10 drużyn, wszystko na przestrzeni 15 kilometrów i jest taki rok, że 2 z tych drużyn grają w półfinałach europejskich pucharów. Jakość pracy jest fantastyczna. Nie musi pan zmuszać do treningu. Przychodzi facet po tych 10 godzinach pracy i zasuwa niesamowicie. Mówię mu: "Człowieku, zamęczysz się". A on na to: "Bogdan, po to tu przychodzę. Jakbym nie chciał się spocić, to bym został w pracy godzinę i dorobił 50 dolarów". Zupełnie inne podejście.

Popularność Kowalczyka na wyspie była tak duża, że zespół Armann zaproponował mu posadę trenera piłki nożnej, choć on sam o piłce miał tylko takie pojęcie, że znał kilku zawodników Legii Warszawa i Śląska. I że z Andrzejem Strejlauem grał w jednej drużynie w piłkę ręczną.

- To był krótki epizod, ale miałem niezłe wyniki. Armann miał problemy z trenerem. Zadzwoniłem do ojca, on pojechał do pana Talagi na AWF, po jego książki szkoleniowe. Przesłał mi te materiały do przestudiowania. Poza tym podpytałem trochę trenera piłkarzy Vikingura, podpatrywałem go trochę. Przygotowanie fizyczne dla trenera po AWF to nie problem. Oczywiście to była niższa liga, ale w pucharze Rejkiawiku ograliśmy nawet Valur, ówczesnego mistrza - zaznacza.

Skończyło się na półrocznym epizodzie.

- Nie czułem się z tym dobrze. Jak przychodzę na halę, gdzie jest piłka ręczna, od razu wiem, kto może grać, z kogo coś będzie, kto ma talent i coś z niego będzie. A piłka? W Śląsku Wrocław był Władek Żmuda, obrońca. Jak go zobaczyłem, to pomyślałem, że on nie umie grać w piłkę. Taki Tadek Pawłowski czy Janusz Sybis, od razu było wiadomo, że to świetni piłkarze, dziecko by to wiedziało. Ale przy Władku nie potrafiłem wyłapać, że on świetnie się ustawia, przewiduje, zmienia pozycję. Dlatego przestało mnie to bawić - mówi.

Do Islandii szybko przywykł. Gorzej miała jego żona, która nie mogła przystosować się do zmiennej pogody. - Wszystko zależy od prądów morskich, przychodzi Golfsztrom i nagle robi się wiosna. W ciągu jednego dnia pora roku może się zmienić dwa, trzy razy. Dlatego wszędzie stała darmowa kawa. W marketach, bankach. Wszyscy piją kawę, żeby regulować ciśnienie - mówi Kowalczyk.

On sam szybko się przyzwyczaił. Ale może było to nawet coś więcej. Bo Islandia to coś więcej niż miejsce urodzenia. - Będąc w Islandii, myślałem o Polsce. Gdy przyjeżdżałem na 3 miesiące do Polski, myślałem o Islandii. To miejsce magnetyczne. Zresztą, proszę zobaczyć tych sportowców. Wielu z nich wyjeżdża za granicę, zarabiają ogromne pieniądze, mogliby żyć gdziekolwiek, ale zawsze wracają do siebie - opowiada.

Do tego Islandczycy zawsze byli dobrymi sportowcami. Ale nie zawsze mogli to udowodnić. Po prostu nie było warunków. Te pojawiły się z czasem. - Gdy przyjeżdżałem, szef klubu powiedział mi: "Ma pan tu 12 graczy i proszę rozpocząć przygotowania". Bez kontraktu. Przyglądali się po czym po 2 tygodniach zaproponowali kontrakt na 2 lata. Ale poprosiłem o roczną umowę, bo nie wiedziałem, jak się zaaklimatyzuję. Dopiero potem przedłużaliśmy tę umowę wielokrotnie. Trenowaliśmy wtedy na co dzień w szkolnej hali, niepełnowymiarowej i razy czy dwa w tygodniu na dużej miejskiej hali. Ale walczyliśmy w Europie, raz nawet pokonaliśmy Barcelonę 7 bramkami, doszliśmy do ćwierćfinałów i półfinałów europejskich pucharów. Dziś oczywiści każda drużyna ma swoją halę, zresztą na Islandii jest 100 pełnowymiarowych hal do piłki ręcznej. I to jest odpowiedź na pytanie: wybudowali je i z tego powstał sport - mówi.

Gdy rzucam uwagę, że my też mamy Orliki, tyle że przez większość dnia stoją puste, trener zdecydowanie protestuje.

- Nawet nie porównujmy się do nich. Chodziłem czasami na treningi Andrzeja Strejlaua i na tych treningach było po 7-8 działaczy, którzy się tym naprawdę interesowali. Oni żyli dla sportu, a nie ze sportu. To jest różnica. Poza tym tam jest olbrzymia praca z młodzieżą. Bo musi pan sobie wychować zespół. Tam, gdzie pracowałem była dzielnica Vikinguru i wszyscy blisko siebie mieszkali. I tam trenowali aż do seniorów. Nikt nie przeszedł przez te 12 lat z Valuru do Vikinguru, choć mógł w każdej chwili, bo przepisy na to pozwalały. Ale jest jeszcze jedna ważna rzecz. Moim zdaniem te hale sportowe, gdzie są nie tylko boiska, ale też wszelkie możliwości ćwiczeń typu aerobik, siłownia i tak dalej, spełniają taką rolę jak u nas za komuny domy kultury. A tu się młodzież zbiera i trenuje. Hale są zajęte od 7 do 23.15, bo o tej godzinie kończyłem zajęcia - mówi. - To wszystko jest spontaniczne. Oni wiedzą, że ruch jest niezbędny. Tam jest zimno, nie ma za wiele chodników. Więc trzeba się ruszać. Największe obłożenie hal jest między 12 a 13 w godzinie lunchu. To samo na basenie, nawet premier wpadał, przepływał 500 metrów i wracał do pracy.

Szkoleniowiec dodaje, że często wynika to ze sposobu wychowania. Młody Islandczyk szybko staje się dorosły. - Od 14 roku życia pracują. Władze organizują te prace, sprzątanie ulic, metkowanie towarów w sklepach i tak dalej. Zarabiają przy tym przyzwoite pieniądze. Byłem kiedyś w sklepie, gdzie młody człowiek, mój sąsiad, robił zakupy dla matki. Zapłacił z jej pieniędzy, po czym wziął sobie lody i zapłacił ze swoich. Chłopak sprzedający na ulicy w gazecie. Nie ma "mamo kup mi loda". Trzeba na to zarobić i wydać ze swoich, więc doceniasz pieniądze - opowiada.

To powoduje kult pracy, który z czasem staje się jedną ze składniowych słynnego charakteru, najgroźniejszej broni Islandczyka.

- Mieliśmy kiedyś 10 graczy, w tym dwóch bramkarzy. Więc bardzo mało. Oni świetnie trenowali. Któregoś razu pytam jednego: "Słuchaj, Arni, czemu tak zasuwasz, przecież nie masz konkurencji i tak będziesz grał". On mówi: "Bogdan, właśnie dlatego, bo chcę wygrać i nie chcę się wstydzić. Bo wiem, że nie masz nikogo na moje miejsce i będę musiał grać". Pan tak zrobi w Polsce...

Marek Wawrzynowski

Największym problemem w szkoleniu młodych piłkarzy są rodzice?
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×