WP SportoweFakty: Szczególnie w Brześciu sprawił pan Vive wiele kłopotów. Co czyni pana tak niebezpiecznym zawodnikiem?
Paweł Atman: Może szybkość, nie jestem w końcu olbrzymem… W Lidze Mistrzów zagrałem też już wiele spotkań, więc mam spore doświadczenie. Wiem, że mogę pomóc Białorusinom w osiąganiu jeszcze lepszych rezultatów czy to w lidze SEHA, czy Champions League. Dlatego przykro mi, że w tym dwumeczu zabrakło, prawdę mówiąc, niewiele. Cały tydzień przygotowywaliśmy się do starcia z Kielcami, wiedzieliśmy że możemy ich pokonać, ale nie mieliśmy szczęścia. Mam nadzieję, że dam z siebie jeszcze więcej za rok.
Ale koniec końców przegraliście. W czym Kielce były lepsze?
Na pewno są dużo bardziej doświadczeni. Oba mecze wygrali dopiero w ostatnim kwadransie, co pokazuje, że co prawda napsuliśmy im dużo krwi, ale to oni byli lepiej przygotowani kondycyjne i bez porównania bardziej opanowani. To zaprowadziło Vive do zwycięstwa.
Jak więc oceniłby pan swój występ w tym roku? Zarówno w kontekście zespołu, jak i samego Pawła Atmana.
Od początku sezonu miałem problemy zdrowotne, moje żebra były w fatalnym stanie. Po rehabilitacji zacząłem grać tylko lepiej, czego zwieńczeniem był udany występ na styczniowym Euro. I dalej myślę, że dopiero wracam do optymalnej dyspozycji. Co do zespołu, jesteśmy dość młodą ekipą. Zbieramy doświadczenie, ale zarazem próbujemy postraszyć bardziej renomowanych rywali.
Oprócz Ligi Mistrzów gracie też w lidze SEHA. Jakie są wasze szanse w tych rozgrywkach?
W półfinale gramy z Veszprem – jedną z najlepszych, o ile nie najlepszą drużyną świata. Będzie bardzo trudno ich pokonać. Musimy być bardzo skoncentrowani. Z pewnością jednak, podobnie jak w Kielcach, powalczymy do końca.
Pytam, bo jakiś czas temu pojawiła się sposobność jakoby Vive także miało dołączyć do ligi SEHA. Poleciłby pan taki krok kielczanom?
Tak, oczywiście. Liga byłaby silniejsza, choć nie wiem czy chcielibyście zacząć przegrywać… Teraz dołączą prawdopodobnie drużyny słoweńskie. Z roku na rok te rozgrywki stają się coraz bardziej pasjonujące.
Można pana nazwać obieżyświatem w światku piłki ręcznej, ale tylko na wschodzie. Grał pan w Rosji w Vologradzie i w Czechowskich Niedźwiedziach, na Białorusi w Mińsku, na Macedonii w Skopje i teraz z powrotem na Białorusi, w Brześciu. Dlaczego przez lata nie zdecydował się pan na wyjazd na zachód?
Bo za mało płacą! Żartowałem oczywiście. Z Chechowskich musiałem odejść z powodu bankructwa. Tam grało mi się świetnie. Trafiłem do Mińska, ale nadarzyła się okazja współpracy z jednym z najlepszych trenerów na świecie – Lino Cervarem w Metalurgu – i nie wahałem się długo. Jednak znowu pojawiły się problemy finansowe. Musiałem zmienić klub. Moja kariera przypominała trochę tułaczkę od bankructwa do bankructwa. W Brześciu, jeszcze z występów w Dynamo Mińsk, znałem trenera Bebeszkę, jest tu także możliwość gry w Lidze Mistrzów. Uznałem, że to dobre miejsce do życia i pracy.
Jak widać "lubi" pan zmieniać kluby. W Brześciu planuje pan dłuższy pobyt?
Podobają się panu plany Mieszkowa na przyszłość?
Tak. Mam tutaj długi kontrakt i do jego wygaśnięcia będę w Brześciu dawał z siebie wszystko. Oby tylko obyło się bez kolejnego bankructwa, co na wschodzie ostatnio staje się normą. Jednak wierzę, że Mieszkow jest zbyt dobrze zarządzany by do tego dopuścić.
Rozmawiał Maciej Szarek