Andrzej Szymczak zszokował celników na Okęciu. Takiego numeru się nie spodziewali

Kamil Kołsut
Kamil Kołsut
Wy amatorami byliście tylko oficjalnie.

- Jak się miało wówczas etat, to i na chleb było. Ja grałem w Anilanie. W Łodzi dominował przemysł lekki, płace wysokie nie były. Studiując, nie myślałem o żadnym stanowisku kierowniczym. Patrzyłem w tabelę płac i to, gdzie były najwyższe stawki. Stąd monter urządzeń precyzyjnych. Dziś, jak ktoś ma poukładane w głowie, to może się na przyszłość zabezpieczyć. Ja miałem 2 etaty, 5 tysięcy złotych. Ale do tego 2 treningi dziennie. Organizmu się nie oszuka, trzeba się dobrze odżywiać. Nie dało się nic odłożyć.

Trzeba było dorabiać. Mieliście swoje patenty na zagraniczne wyjazdy?

- Handel był we wszystkich dziedzinach życia, zawsze coś się przewoziło. Z perspektywy czasu wydaje mi się to upokarzające.

Przygody były?

Pamiętam, jak jechaliśmy na turniej do Danii. Miałem za chwilę chrzciny syna. Kupiłem w Sopocie 100 koron, wziąłem 2-3 butelki. Chciałem mieć na becik. Nawet nie chowałem tych pieniędzy, człowiek po obozie nie miał do tego głowy. I nagle kontrola. "Czarna brygada", tak na nich mówiliśmy. Najpierw sprawdzili nas celnicy, a później przyszli oni. I afera. Groził mi 2-letni zakaz wyjazdów. Prezesem ZPRP był pan Monikowski. I mówię mu: "Tak się traktuje reprezentanta Polski? Rozegrałem w kadrze 100 meczów, coś dla tego kraju robię. A dajcie mi k... spokój z tą reprezentacją".

Załatwił mi spotkanie z szefową celników. Pojechałem do Warszawy. Rozmowa na najwyższym szczeblu krajowym. Za 20 dolarów! A ja jak się wkurzę, to nie ma zmiłuj. Nie patrzę, kto jest kto. I taką jej mowę pierdzielnąłem... Tylko słuchała. Musiałem być wylewny, bo jej aż łezka pociekła. Podziękowała mi, wyszedłem. I za dwa tygodnie wszystko udało się odkręcić.

Często miał pan do czynienia z "czarną brygadą"?

- Po tej aferze z becikiem celnicy mnie znali i kłaniali się z daleka. "Dzień dobry, jak zdróweczko?" - pytali. Ale wyobraźcie sobie taką sytuację - mnie i Jurka Klempela po mistrzostwach w 1974 roku powołują do reprezentacji świata. To nie jest wyróżnienie tylko dla mnie, to wyróżnienie dla kraju. Za występ dostaliśmy jakieś niewielkie kieszonkowe. Powiedziałem Jurkowi: "Młodszy jesteś, wyskocz, kup jakiegoś "Cezara", po co nam te dinary?". "Cezar" to był koniak, w butelce z "kopułką". I Jurek kupił. Dużego, 0,7 litra.

Kiedy wylądowaliśmy, od razu wkroczyła "czarna brygada". Zobaczyli koniak w mojej torbie i pytają, co to takiego. Tłumaczę im, że graliśmy w Jugosławii w reprezentacji świata i tam kupiliśmy. Oni mówią, że 0,7 to za dużo, że można wwieźć tylko pół litra. Pytam ich, czy mam zapłacić cło za "ćwiartkę", a oni, że zabierają. Mówię: "k***a, zaraz się zdziwicie, jak mi zabierzecie". Zawołałem Jurka, znaleźliśmy jakiś stolik, usiedliśmy, odkręciłem tę "kopułkę" i z gwinta,  nieelegancko, ale wypiliśmy nadwyżkę. "Już cła nie płacimy" - powiedziałem celnikom. I zabrać też nie możecie, bo mamy teraz pół litra. Byli zszokowani. Nie spodziewali się, że wywiniemy taki numer.

Wróćmy do olimpijskich historii. Po Monachium przyszedł czas na Montreal.

- Tam momentami wydawało się, jakbyśmy byli w obozie koncentracyjnym. Po wydarzeniach z Monachium w Montrealu aż przesadzali z ochroną. Wszędzie zasieki.

Boli, że w półfinale przegraliśmy z Rumunią. Bo oni potem mecz o złoto oddali bez walki, poszli jak barany na rzeź. Mieli jakiś kompleks Rosjan. A z tymi to my akurat lubiliśmy walczyć! Był na nich jeden sposób, trzeba było cały czas trzymać kontakt. Oni mieli taką presję zwycięstwa, że wtedy zawsze w końcówce potrafiliśmy ich "pyknąć" jedną bramką.

A jak mi się jeszcze zdarzył dzień konia? Były takie mecze, że przez 40 minut bramki nie puściłem. Złapałem 4 karne, obroniłem kilka sam na sam. Kiedy rywalom przychodziło rzucać z siódmego metra, to jeden się odwracał, inny zawiązywał buty. Takie momenty były. Na jednym z turniejów obroniłem 19 z 26 karnych. Miałem pamięć wzrokową i wiedziałem, jak kto rzuca. Dziś wszyscy prowadzą notatki, bez tego ani rusz. A jak im się kartki skleją, to nie ma bronienia.

W meczu o brąz pokonaliście RFN. Po drugiej stronie parkietu stał między innymi Heiner Brandt.

- W obronie był z niego łobuz, ale takich zawodników nazywaliśmy "klient". Nie miał warunków, żeby rzucić z góry. Tylko "ciągnął" rzut z biodra. Wystarczyło, że stanęło przy nim dwóch zawodników, a obrona współpracowała z bramkarzem. I on już wiedział, że nie pogra. Tylko rozdzielał piłki ze środka rozegrania. W samym meczu długo prowadziliśmy, ale rywale w ostatniej sekundzie wyrównali. Podczas dogrywki było już jednak po ich twarzach widać, że jest po wszystkim. Dwie pierwsze bramki "sypnął" im wówczas Jurek Klempel i wygraliśmy dogrywkę 4:1.

Właśnie. Klempel. Na czym polegał jego fenomen?

- Miał skok, rzucał z prostej ręki. Odbijał się nie w dal, tylko do góry. Tak jak teraz Kirył Lazarow. Ten idąc w górę nie skacze na obronę. Jak jest na 10. metrze, to rzuca z 10. metra. I obrońca nie zdąży do niego wyjść. Klempel to był typowy snajper. Miał wrodzony talent, precyzję rzutu. Nie musiał ćwiczyć.

Jego profil na portalu olimpijskim głosi, że "nie był najlepszym technikiem".

- Technikiem może nie, ale ta jego lewa ręka... Prawoskrzydłowy przy nim piłki "nie powąchał". Kochał zdobywać bramki! Niezależnie od rywala. Weźmy taki mecz z Włochami, którzy wtedy o piłce ręcznej zielonego pojęcia nie mieli. 48:2, 48:3. Takie były wyniki. Niektórym się nawet na kontrę nie chciało biegać, a Jurek zawsze szedł pierwszy.

Był najlepszym zawodnikiem w historii?

- Kilku ich było. Na pewno był najbardziej efektowny.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×