O tym wydarzeniu w Polsce nie można było mówić. W basenie olimpijskim doszło do rozlewu krwi
Widownia na pływalni w Melbourne wypełniła się do ostatniego miejsca. Australijczycy od pierwszego dnia igrzysk nie ukrywali swojej sympatii do Węgrów. - To bohaterowie, którzy przyjechali na igrzyska, aby pokazać, że mimo wojny domowej chcą walczyć o medale i tym samym nagłośnić krwawe stłumienie rewolucji - mówił Goerge Hackett, jeden z honorowych członków komitetu odpowiedzialnego za organizację igrzysk.
Od pierwszej minuty w basenie rozpoczęła się prawdziwa wojna. Dosłownie!
To zdjęcie obiegło cały świat
Reprezentanci Węgier nawet nie ukrywali, że zamierzają grać bardzo ostro. Momentami wręcz brutalnie. - Taka była nasza taktyka - przyznał po latach najmocniejszy punkt reprezentacji Madziarów, nieżyjący już, Ervin Zador.
Sowieci mieli również pretensje do sędziego, Sama Zuckermanna. - Szwed uległ presji widowni, gwizdał wszystko dla naszych rywali - skarżył się Markarow.
Węgrzy prowadzili 4:0, gdy doszło do incydentu, który spowodował zakończenie meczu. W IV kwarcie Zador uderzył Piotra Mszewenieradze. Sędzia nie zareagował. Choć cios był brutalny i reakcja - to trzeba oddać reprezentacji ZSRR - się należała. Walentin Prokopow nie wytrzymał, podpłynął do Zadora i z całej siły uderzył go pięścią w głowę. Kibice wstrzymali oddech. Kiedy woda zaczęła barwić się na czerwono (Zador bardzo mocno krwawił) rozpoczęła się ogólna bijatyka. W wodzie kotłowali się zawodnicy, przy basenie trenerzy, a na trybunach kibice. Sędzia czym prędzej zakończył mecz i poprosił policję o eskortę. - Zabrania się wskakiwania do basenu - krzyczał spiker.
Na darmo. Wielu kibiców postanowiło wymierzyć sprawiedliwość. Radzieccy sportowcy w popłochu uciekali do szatni. Zdjęcie zakrwawionego Zadora następnego dnia obiegło cały świat. Fotografia pojawiła się w każdym zakątku ziemi, dzięki telewizji oraz gazetom.
W każdym, poza... Polską. Polską i innymi krajami komunistycznymi. O meczu nie zająknęli się ani dziennikarze polityczni, ani sportowi. Na darmo szukać w "Przeglądzie Sportowym" jakiejkolwiek wzmianki. Publikację tekstu oraz zdjęć zablokowała cenzura, która nie chciała, aby informacja o ataku na radzieckich sportowców znalazła się w świadomości Polaków.
Węgrzy w finale (bez Zadora, któremu założono aż trzynaście szwów) pokonali Jugosławię i tym samym zdobyli kolejne złoto olimpijskie. Do Budapesztu z prawie 100-osobowej reprezentacji wróciła zaledwie połowa olimpijczyków. Niektórzy poprosili o azyl w Melbourne, inni (jak ekipa waterpolistów) polecieli do USA, na specjalne zaproszenie miejscowej federacji, i po miesięcznym tournee część z nich nie wróciła już do ojczyzny. Tak zrobił między innymi bohater meczu - który później nazwano "Krew w wodzie" - Zador.
Zador nie przyleciał do Budapesztu nawet 50 lat po tym spotkaniu. W 2006 roku waterpoliści zostali zaproszeni przez ówczesnego premiera - Ferenca Gyursany'ego - na specjalną uroczystość. - Nie pozwolę sobie, aby ten komuch wręczał mi cokolwiek - skomentował Zador. - Przecież to szef partii socjaldemokratycznej, w której nadal pierwsze skrzypce grają ludzie pełniący za czasów komunistycznych ważne funkcje. Naprawdę tego nie widzicie? - apelował do swoich kolegów z basenu.
"Mecz w wodzie" doczekał się również ekranizacji. Krisztin Goda wyreżyserował film, którego pomysłodawcą był amerykański producent, węgierskiego pochodzenia, Andrew Vajna.
***
Minister sportu i turystki stał przy ścianie i czerwienił się niczym uczeń, który nie przygotował się do klasówki. Nie patrzył w oczy premiera.
Janos Kadar chodził po swoim w sumie niewielkim gabinecie. Przyspieszał. Czuć było, że od wybuchu złości dzielą go sekundy. Nagle się zatrzymał. - To ilu naszych reprezentantów nie wróciło z igrzysk? - zapytał szeptem.
- Wedle naszych wstępnych... - minister nie skończył odpowiedzi, gdy Kadar wrzasnął mu do ucha: - Ilu?!
- Połowa Towarzyszu, pięćdziesiąt osób - wyjąkał.
Kadar siadł w fotelu, tyłem do rozmówcy. Zapalił cygaro, które otrzymał niedawno od kubańskiej delegacji. - Wyjdź, wyjdź zanim cię zabiję - powiedział spokojnie, jakby prosił swoją sekretarkę o kolejną kawę, do swojego ministra.
Nie musiał powtarzać. Po chwili został sam.
***
Marek Bobakowski
Obserwuj @MarekBobakowski