Tomasz Sikora: Ambitni mają gorzej

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Bardzo szybko miał pan dzieci. Córka ma już dwadzieścia lat.

A syn czternaście. Rzeczywiście, wychowali się, kiedy ojciec miał narty na nogach i ciężko ćwiczył. Pamiętam, jak któregoś razu wcześnie rano musiałem wyjechać na zgrupowanie. Byłem już spakowany i kiedy wychodząc chciałem wziąć torbę, zobaczyłem, że leży na niej Natalka. Wszyscy cierpieliśmy, dzieci tęskniły za mną, ja za nimi. Później było już łatwiej, dzieciaki zaakceptowały to, czym się zajmuję.

Małżeństwo wytrzymało próbę?

Jestem już po rozwodzie. Problemy zaczęły się w roku, kiedy skończyłem wyjeżdżać. Nie chciałem pracy w sporcie, chciałem odpocząć, ale po trzech miesiącach sprawy już wyglądały tak źle, że sam zgłosiłem się do pracy jako trener, żeby wrócić do tych wyjazdów. Wszyscy chyba się przyzwyczailiśmy do tego, że nie ma mnie w domu. Czegoś brakowało w codziennych rytuałach, niektóre nie miały szans nawet powstać. Tak naprawdę przez 30 lat byłem w sporcie i nie nauczyłem się normalnego życia. 25 lat, 280 dni w roku byłem nieobecny. I kiedy zaczęło się normalne życie, początki były trudne. To było dla mnie coś nowego.

Ale co? Nie umiał pan gotować, sprzątać, zrobić zakupów?

Aż tak źle nie było, nie bałem się pracy. Zanim profesjonalnie zająłem się sportem, miałem obowiązki domowe, wspólnie z bratem musieliśmy pomagać w pracy rodzicom. Nie miałem z tym żadnego problemu. Na zgrupowaniach i w trakcie startów zdejmowano mi jednak z głowy wiele spraw, załatwiano je za mnie. Nagle okazało się, że jak chce się gdzieś wyjechać, trzeba to samemu załatwić, zacząć normalnie żyć. Przerażało mnie nawet, że nigdy nie pracowałem ośmiu godzin dziennie. Nie byłem do tego przyzwyczajony, nie wiedziałem, czy się w tym odnajdę, czy w ogóle będę potrafił żyć bez tego rytmu, jaki sport wyznaczył mi przez większość życia.

Poleciłby pan karierę sportowca swoim dzieciom?

Sport bym polecał, bo buduje charakter. Wiem, że brzmi to banalnie, ale naprawdę uczy walki o siebie, o swoje życie. Do profesjonalnej kariery nigdy jednak dzieci nie zmuszałem, nie namawiałem nawet. To musi być indywidualna decyzja, bo w tej zabawie jest jednak tak, że aby się udało, trzeba przede wszystkich mocno chcieć.

Mistrza się trenuje czy mistrz się rodzi?

Trzeba mieć charakter, by nim się stać. W swojej grupie wcale nie byłem najbardziej utalentowany, nie uważam, że byłem lepszy od Wojtka Kozuba, Wieśka Ziemianina czy Janka Ziemianina. Jednak w odpowiednim momencie potrafiłem chwytać szanse, jakie dał mi los. Wszyscy prezentowaliśmy zbliżone umiejętności, ale to ja wiedziałem, kiedy trzeba zacząć z nich korzystać.

Radził pan sobie z presją?

Mnie presja zawsze pomagała. Teraz jest trochę inaczej, doszły media społecznościowe. Od sportowców wymaga się kontaktu, jakichś deklaracji. Moim zdaniem w większości przypadków medale zdobywają jednak ci, którzy potrafią do tego szumu odnosić się w spokojny sposób, nie obnoszą się ze sławą, nie krzyczą głośno, że przywiozą złoto. Kiedyś robił tak Adam Małysz, teraz podobną drogą podąża Kamil Stoch. Kibice mają prawo mieć marzenia i nadzieje, sportowcy nie powinni tego gasić, ale na pewno tonować. Nie potrzebna jest im dodatkowa presja, sami zdają sobie sprawę, że igrzyska są raz na cztery lata i że na następną szansę przyjdzie im długo poczekać, albo już nigdy się nie pojawi.

Sportowcy wiedzą, co dzieje się w mediach? Wierzy pan tym, którzy mówią, że niczego nie czytają?

Różnie z tym jest. Jedni naprawdę niczego nie czytają, są też tacy, którzy czytają za dużo, nie potrafią zachować odpowiedniego dystansu i później niepotrzebnie wchodzą jeszcze w jakieś polemiki, spierają się z dziennikarzami. To bez sensu, nakręca się tylko spiralę.

A pan czytał o sobie?

Czytałem tylko po słabych startach.

Naprawdę?

Rozmawiałem o tym kiedyś z Petrą Majdić (słoweńska biegaczka narciarska - przyp. red.) i powiedziała, że jestem szalony. Ale naprawdę interesowało mnie, co się mówi i pisze, kiedy przegrałem. Mnie te negatywne komentarze nakręcały, mobilizowały do tego, żeby pokazać następnym razem, że jednak jestem coś wart. Nie namawiałbym jednak do tego wszystkich, każdy ma inną konstrukcję. Wielu sportowców negatywne komentarze wyprowadzają z równowagi i budzą złe emocje.

Presja, którą odczuwał pan przed startem na igrzyskach była presją środowiska, mediów, kibiców czy może rodziny?

Taką prawdziwą presję zawodnicy narzucają na siebie sami. Pewnie jest spora grupa sportowców na igrzyskach, która cieszy się zawodami, bo sam występ jest dla nich wyróżnieniem. Ambitni mają gorzej. W Turynie umierałem pod ciężarem własnych oczekiwań, to były czwarte igrzyska, w których brałem udział, i to przede wszystkim ja chciałem tego medalu. A to, że kibice także, było w tym momencie drugorzędne.

Niektórzy wyjątkowo mobilizowali się na konkretnych rywali. Miał pan kogoś takiego?

Nie. Kiedy nie było internetu i negatywnych komentarzy, szukałem innych bodźców w samym sobie. Pamiętam, kiedy pojechałem na mistrzostwa świata juniorów i wszyscy w Polsce liczyli na to, że zdobędę medal. W pierwszym biegu zająłem sześćdziesiąte, albo siedemdziesiąte miejsce i dotarłem na metę wściekły. Postanowiłem, że następnego dnia w biegu sprinterskim ruszę tak szybko, że najwyżej nie dobiegnę, najwyżej padnę z wyczerpania, ale nie zawiodę. Nakręcałem się z każdą sekundą.

Padł pan?

Nie. Wygrałem. Parę razy tak było, że musiałem w sobie znaleźć dodatkową energię. Właśnie w sobie, bez żadnych bodźców z zewnątrz.

Ole Einar Bjoerndalen, ośmiokrotny mistrz olimpijski w biatlonie, ma 44 lata i chociaż do kadry na igrzyska już się nie zmieścił, to ciągle startuje. Nie za szybko pan skończył?

Wiele osób mnie o to pyta, a nawet sugeruje mi odpowiedź, że jednak za szybko. W 2012 roku poczułem się kompletnie wypalony, wiedziałem, że jeśli będę dalej trenował, będę robił to z przymusu, a z przymusu w sporcie niczego się nie osiągnie. Pracowanie bez radości tylko po to, żeby dociągnąć do kolejnych igrzysk, zupełnie mnie nie interesowało.

A taki Bjoerndalen skąd bierze radość?

Wspominałem wcześniej o dwóch różnych światach. Dwa różne światy to także nasze kariery. Bjoerndalen od początku był prowadzony idealnie, miał wokół siebie zespół profesjonalistów, w Norwegii zupełnie inaczej podchodziło się do talentów. My przez lata mieliśmy czterech zawodników, którzy musieli cały czas startować, bo liczyły się punkty do Pucharu Narodów. Cały czas coś było do stracenia, więc rywalizowaliśmy nawet chorzy. W Norwegii katar zawodnika powoduje wycofanie go z zawodów, bo przecież od drobnej infekcji może zacząć się coś poważnego. W Polsce katar to nic. Gdyby ktoś powiedział, że przez katar nie chce startować, zostałby wyśmiany.

Bjoerndalen całą karierę prowadził się nie tyle dobrze, co aż sterylnie.

To był jego styl życia i być może właśnie dzięki niemu został królem biatlonu. Myślę, że gdyby był taki, jak wszyscy inni, nie osiągnąłby aż tyle. Kiedyś przyjechaliśmy na zgrupowanie do hotelu, w którym Bjoerndalen był dwa tygodnie wcześniej. Obsługa obiektu opowiadała nam o życzeniach Norwega. W pokoju miało nie być wykładzin, dywanów, mebli. Wszystkie miejsca, na których mógłby osadzać się kurz, oklejono folią... Ale poza tym to normalny facet. Pogadaliśmy kilka razy. Nie pokazuje na co dzień, jak wybitnym jest sportowcem.

Wierzy pan w medal dla Polski w Pjongczangu poza skokami narciarskimi?

Liczę, że zdobędziemy jeden taki medal. Ale nie wiem, w jakiej dyscyplinie - albo ktoś z biatlonu, albo z łyżwiarzy szybkich. Może też obudzić się Justyna Kowalczyk, bo przecież jej trener jest mistrzem w przygotowywaniu pod konkretną imprezę. A co do skoczków, to wszyscy spodziewamy się worka medali, bo rzeczywiście Polacy w tym sezonie skaczą najrówniej. Rozbudzili nasze apetyty, poza tym w ostatnim czasie pokazali, że w skokach jest nie tylko Kamil Stoch.

Stochowi to, że jest już mistrzem olimpijskim, może pomóc czy przeszkodzić?

Kiedy broni się tytułu, czasami presja jest większa. Największa szansa na złoto to konkurs drużynowy, bo mamy wyrównaną kadrę i stabilną formę. Oczywiście na igrzyska wszyscy się specjalnie mobilizują. Polacy mają z kim się bić - Norwegowie są w doskonałej formie, Austriacy byli słabsi, ale odpuścili ostatnie starty i nie wiadomo, w jakiej formie wróci choćby Stefan Kraft. Nie zapominajmy też o Niemcach.

Igrzyska w Pjongczangu odbywają się bez rosyjskich sportowców ukaranych za doping. Afera nie ominęła biatlonu.

Kiedy do mojej dyscypliny wkroczyły wielkie pieniądze, sport zaczął z nimi przegrywać. Każdy chce zarobić jak najwięcej, nie zawsze w legalny sposób. Sportu w tym wszystkim coraz mniej.

A pan na biatlonie chociaż dobrze zarobił?

Zależy do kogo mnie porównywać. Jak do piłkarzy, to na pewno nie, ale mam tyle, żeby mi wystarczyło.

Mógłby pan być wzorem dla innych, bo udowodnił, że jak się chce, to można, nawet gdy trzeba walczyć z niespodziewanymi trudnościami?

Mam takie odczucie, że gdybym urodził się dziesięć lat później, mógłbym osiągnąć zdecydowanie więcej. Ale z drugiej strony - gdyby Tomasz Sikora urodził się dziesięć lat później, w Polsce mogłoby już nie być biatlonu, bo nie byłoby żadnych wyników i nikt by o tej dyscyplinie nie usłyszał. Wzorem jednak chyba nie mógłbym być.

Dlaczego?

Dzisiejsza młodzież żyje w zupełnie innych warunkach i wielu rzeczy po prostu by nie zrozumiała. Nie uwierzyłaby, że mogło tak być. Myślę, że nawet dla współczesnych polskich biatlonistów moje opowieści o warunkach, w jakich wykuwał się mój sukces, brzmiałyby jak pełna abstrakcja. A jednak - miałem swoje osiągnięcia. Moją ścieżką na szczęście nie da się już pójść. Nie ma jej.

Czy Tomasz Sikora i Weronika Nowakowska znajdą godnych następców w Polsce w niedługim czasie?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×