Petrusewicz. Piękny jak Presley mistrz pływania bije rekord

PAP / CAF-Stanisław Dąbrowiecki / Na zdjęciu: Marek Petrusewicz
PAP / CAF-Stanisław Dąbrowiecki / Na zdjęciu: Marek Petrusewicz

Basen jest oblężony przez ludzi. Cisną się do holu, zalegają na schodach, szczęśliwcy stoją wokół basenowej niecki. Czekają w napięciu na ten moment. I nagle słychać potężny krzyk: Jest. Polak ustanowił rekord świata w pływaniu na 100 metrów.

W tym artykule dowiesz się o:

Gdy już Marek Petrusewicz pobił rekord i okrzyki radości wydostały się poza budynek basenu, pod naporem oszalałych ze szczęścia kibiców ciężka brama do Zakładów Kąpielowych z ul. Teatralnej wypada z zawiasów. Ta wielka powszechna euforia wybucha nie tyle z powodu ustanowionego rekordu (1:10.9 s), ile z faktu, że mistrzowski tytuł zabraliśmy Rosjaninowi, Minaszkinowi (1:11.2 s). To wydarzenie, które integruje wszystkich Polaków, a mieszkańców Wrocławia szczególnie napawa dumą. Nasz chłopak!

Petrusewicz jest dla wrocławian nim do dziś. Poświęcona mu tablica wisi w miejscu, gdzie w październikową niedzielę 1953 roku (67 lat temu) jako dziewiętnastolatek stanął na słupku numer trzy i zmierzył się sam na sam z rekordem Rosjanina. A ulicę go upamiętniającą znajdzie każdy, kto będzie mijał inny kompleks wrocławskich basenów - Aquapark.

Ale nie zawsze Petrusewicz był materiałem na bohatera. Raz był na szczytach sławy, by za chwilę iść na dno. Potrafił być niepokornym i nieokiełznanym. O jego życiu Filip Bajon nakręcił w 1977 roku film: "Rekord świata", a w 60. rocznicę rekordu na basenie odtworzył historyczne wydarzenia Krzysztof Kopka w spektaklu "Wielki plusssku".

ZOBACZ WIDEO: Branża fitness nie wytrzyma kolejnych obostrzeń. "U nas nawet tłumów nie ma, więc o co chodzi?"

Łobuz robi karierę

"Lubiłem oglądać kolorowe kamienie. Wyobrażałem sobie, że to są brylanty, topazy, diamenty. Wszystko lśniło, świeciło, słońce przebijało się przez czystą wodę, a one nabierały blasku. Dla mnie to był tajemniczy, dziwny świat. Czułem wodę każdym milimetrem swojego ciała" - tak o dzieciństwie Petrusewicz opowiadał Krystynie Melion, autorce radiowego reportażu o nim.

Opowiedział też, jak natura łobuza sprowadziła go na ścieżkę kariery. Wiecznie uciekał na wagary z kolegami. Nie zawsze pogoda na dworze sprzyjała włóczeniu się po Wrocławiu. Wtedy szli na basen. Tam ich sprawność i odwagę w wodzie zauważył trener Józef Makowski. Zaprosił do sekcji pływackiej. Marek ma wtedy 14 lat i cieszy się, że teraz już nie będzie musiał wydawać pieniędzy na bilet wstępu na basen.

"Na pierwszego maja zwykle jakieś zobowiązania były i w Okręgowym Związku Pływackim sekretarz powiada: "No, panowie, zobowiązania!". Ponieważ mnie zdopingowali, to mówię: "Dobrze panowie". (…) rekord świata na 100 metrów, Marek będzie bił sam jeden. Sam!" - opowiadał trener w reportażu.

Samotne bicie rekordu nie było możliwe przed 1953 rokiem. Międzynarodowa Federacja Sportu Amatorskiego dała taką szansę zawodnikom dopiero w tym roku. Mało kto jednak brał się za taki wyczyn poza realną rywalizacją na zawodach, gdy ściganie się z przeciwnikiem dodaje adrenaliny i jest sojusznikiem w sportowych zmaganiach.

Ale Petrusewicz ma inną tajną broń. Tajemnicą jego sukcesu była technika: zawsze nurkował bardzo blisko dna. W głębokim zanurzeniu pokonywał dystans w wodzie. W 1956 roku w Melbourne taka technika została już jednak uznana za niedozwoloną.

Zanim Petrusewicz wpadnie w pierwsze załamanie nerwowe, między innymi także i z powodu tego Melbourne, do którego zresztą nie pojedzie, bo się nie zakwalifikuje, przeżywa trzy lata jak we śnie. Od tego październikowego dnia 1953 roku jest noszony na rękach. Żyje życiem celebryty. Ludzie rozpoznają go na ulicach, klepią po ramionach, dziewczyny piszczą, biegają za nim z kwiatami i same rzucają mu się na szyję.

Jest piękny, wysportowany, olśniewający urodą. Przystojny jak młody Elvis Presley, do którego jest nieustannie porównywany. Atut od losu mu sprzyja - uwielbia kobiety, jest wobec nich szarmancki, uwodzicielski. No i, niestety, lubi się też napić.

A każdy chce postawić mistrzowi. I każdy ma gdzie i jak - Petrusewicz mieszka w internacie. Wieczorem, gdy kończy trening, stołówki są zamknięte, a on bez obiadu. Dostaje więc talon do nocnego lokalu. Je posiłek, a dookoła bawią się podchmieleni imprezowicze. Zawsze kończy się tak samo.

Marek Petrusewicz w 1956 roku podczas MP w pływaniu. Fot. PAP/Tadeusz Kubiak
Marek Petrusewicz w 1956 roku podczas MP w pływaniu. Fot. PAP/Tadeusz Kubiak

Człowiek torpeda zdyskwalifikowany

Wydaje się, że tamte cztery hulaszcze lata od rekordu zakończy raz na zawsze ślub, który bierze z Haliną Dzikówną, śliczną, utalentowaną pływaczką. Starał się o nią długo. Ona była ponad jego zaloty - była już mistrzynią Polski w pływaniu kobiet. Wreszcie się udało. Zaręczyli się i we wrocławskim Ratuszu ślubowali sobie wierność. Ale to wcale nie był dla Petrusewicza dobry czas. Nie miał już sukcesów pływackich, był zły i rozgoryczony. Pije. Nosi go. Próbują jeszcze coś zmienić, wyjeżdżają z Wrocławia.

Nowe życie ma zacząć się w Szczecinie. Nic z tego. Pływa w klubie Arkonia, z którym jedzie w 1958 roku na zawody do Rostocku w NRD. Tam dochodzi do potwornego skandalu. Po powrocie rozpęta się piekło. Prasa donosi, że pływacy przemycali przez granicę ekskluzywne towary, a Petrusewicz dopuścił się gwałtu na córce burmistrza.

Ta dziwna historia skończyła się dożywotnią dyskwalifikacją. Nie było sprawy w sądzie, nie było dowodów, nie było świadków, nie było zeznań ofiary. Nikt dziś nie będzie w stanie już wyjaśnić, co się tam naprawdę zdarzyło. Jedno jest niemal pewne - na raucie po zawodach nikt trzeźwy nie był.

Halina jest w ciąży, jeszcze przed tym nieszczęsnym Rostockiem uciekła do Bielska. Ale w tej strasznej dla Marka chwili wraca i staje przy nim. Po latach dotrze do niej dziennikarka "Gazety Wyborczej", Wanda Dybalska. "Rostock nie zaważył, po prostu nam się nie układało, Marek nie spełniał się jako mąż i ojciec. Lekkoduch. Koledzy byli ważniejsi niż my. (…) Po rozwodzie wreszcie przestało mi się wszystko walić na głowę: bo Marek gdzieś przepadł, ktoś go pobił, bo coś pożyczył".

Następne lata to dla Petrusewicza pasmo porażek. Diagnozują u niego zakrzepowe zapalenie żył - chorobę Buergera. Trzeba amputować mu nogę. Marek ma 33 lata i nie chce mu się już żyć. "Byłem sportowcem. Sport był dla mnie misterium samym w sobie, którego przeżywanie sprawiało mi wielką radość. Więc nagłe oderwanie się od tego, to była dla mnie tragedia. Przez rok nie wychylałem się z domu. Bałem się litości" - mówił do radiowego mikrofonu.

Jeszcze jedno głębokie zanurzenie

Ale jeszcze wypływa na powierzchnię, gdy odkrywa coś wyjątkowego - tacy jak on, niepełni, bez nóg, bez rąk uprawiają wyczynowo sport, osiągają wyniki, mierzą się z własną słabością. Dołącza więc do Pływackiej Sekcji Amputantów. Zostaje mistrzem Polski na dystansie 50 metrów. Znów pływa, znów jest na torze, znów jest mistrzem.

I znów się żeni. Ale też i znów się rozstanie. Małżeństwo z Joanną Rawik, słynną wówczas polską piosenkarką, której największym przebojem była piosenka do muzyki Chopina "Kocham świat", zakończy się szybko. W swojej książce o takim właśnie tytule piosenkarka opisała małżeństwo na dwóch stronach. "Przeżyliśmy dostatecznie wiele, aby w tym dojrzałym związku znaleźć uspokojenie i gwarancję wzajemnej lojalności. Marek nie spełnił tych warunków i nasze małżeństwo rozpadło się po kilku miesiącach".

A szkoda, bo Marek sprawiał wrażenie, jakby naprawdę przejrzał na oczy. Zdaje wreszcie maturę, kończy studia prawnicze, zostaje ekspertem prawnym "Solidarności". Związkowi dosłownie oddaje życie - gdy 13 grudnia 1981 roku pobity przez zomowców zostaje internowany i siedzi w zimnej celi, dopada go nasilona choroba. Wypuszczają go, bo wstawia się za nim biskup Adam Dyczkowski.

To dzieje się już we Wrocławiu, dokąd wrócił w 1980 roku. Tu spędzi ostatnie 12 lat życia, u boku jednej kobiety, dawnej znajomej z basenu, która podejdzie do niego po tym, jak z żarem przemawiał na wielkiej solidarnościowej manifestacji na Mazowieckiej.

Jego związkowa charyzma i żar przepada bezpowrotnie w morzu choroby i cierpienia. Czeka go amputacja drugiej nogi. W dwa lata po operacji, która pogrążyła go w bezdennej depresji, dostał wylewu i paraliżu. Umiera 8 października 1992 roku. Ma wtedy 58 lat.

Petrusewicz jest jednym z trzech polskich sportowców, którzy pobili rekordy świata w pływaniu. Obok niego uczynili to później jeszcze Artur Wojdat i Otylia Jędrzejczyk (trzykrotnie).

Źródło artykułu: