- W latach 50. Krokoszyński był jednym z najlepszych pływaków w kraju. 49 lat po zakończeniu kariery nieoczekiwanie ją wznowił. I zaczął wygrywać w całej Europie.
- 93-latek nadal pływa. - Jeśli marzy się o medalach mistrzostw weteranów, najważniejsze jest, aby dożyć do zawodów - tłumaczy śmiertelnie poważnie.
- W maju 2023 r. Krokoszyński został uhonorowany przez Wisłę Kraków. Mistrz Polski z 1952 roku jest wzruszony, że klub nadal o nim pamięta.
Tekst: Dariusz Faron
Wszystko musi być udokumentowane, bo jeszcze by kto nie uwierzył. Więc dyplomy stoją na półce, oparte o puchary. Anglia, Słowenia, Ukraina...
Pan Stanisław wygodnie usadawia się w fotelu i otwiera zeszyt. Ciemne oczy studiują rubryki wypełnione drobnym pismem. Przez trzynaście lat, od 2006 do 2019 roku, Krokoszyński odnotowywał każdy swój wynik.
Z dumą prezentuje kolejne wyróżnienia, także te pozasportowe. Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Medal Komisji Edukacji Narodowej, honorowa odznaka Polskiego Związku Pływackiego.
- Można się, kurczę, pogubić! Widzi pan, ile tu wisi złotych medali? A w piwnicy mam jeszcze całe wiadro! Powiem nieskromnie, że jestem gość - mówi z dumą pan Staszek, mieszając kawę.
W 2016 r. zdobył w Londynie trzy złote medale mistrzostw Europy weteranów. Z Jałty przywiózł dwa. Ostatnio nie startował, ale nie wyobraża sobie życia bez pływania. Zwłaszcza że basen po drugiej stronie ulicy! Jak tylko wróci do zdrowia po ostatniej chorobie, znowu wskoczy do wody.
- Ile jest pan w stanie przepłynąć metrów?
- Przecież tu nie chodzi o dystans, tylko o czas! - lekko obrusza się pan Staszek.
Zarzeka się, że jeszcze niedawno schodził poniżej minuty na 50 metrów.
Tłumaczy, że wszystko jeszcze przed nim.
Ma przecież dopiero 93 lata.
DOŻYĆ DO ZAWODÓW
W latach 50. Krokoszyński był jednym z najlepszych pływaków w kraju.
Dyplom przecież nie kłamie. 1952 rok, Siemianowice Śląskie. Mistrzostwo Polski na 200 metrów stylem zmiennym, pierwsze w historii sekcji pływackiej Wisły Kraków. W tym samym roku dołożył wicemistrzostwo. Był już nawet spakowany na igrzyska olimpijskie w Helsinkach. Tuż przed wyjazdem się rozchorował. Nic poważnego, infekcja gardła. Ale kandydatów w jego miejsce nie brakowało. Został w domu.
- Było, minęło - rzuca pan Staszek z obojętną miną. Ponoć czas leczy rany, a przecież od Helsinek minęły 72 lata. Już dawno przestało boleć.
W 1957 roku ogłosił koniec kariery. Dopiero później się okazało, że to wcale nie koniec, tylko początek 49-letniej przerwy.
Ale po kolei.
Jako "emerytowany" pływak Krokoszyński przepracował ponad 40 lat w studium Wychowania Fizycznego na Akademii Górniczo-Hutniczej. Dbał, żeby każdy student opuścił mury uczelni z kartą pływacką. Kiedyś wyliczył, że nauczył pływać około dwadzieścia tysięcy osób.
Na emeryturze cały czas miał kontakt z kolegami ze środowiska. Pewnego dnia któryś z nich rzucił, że Staszek powinien startować w zawodach weteranów. Przecież nadal jest w świetnej formie: pływa, biega, jeździ na nartach. Idealnie się składało, bo Wisła otwierała sekcję "masters".
Dał się namówić. Z pierwszych mistrzostw Polski wrócił z trzema złotymi medalami i ustanowionym rekordem kraju. - W ten sposób w wieku 76 lat wznowiłem karierę. Rodzina mnie poparła, bo gdy zacząłem jeździć na zawody, mieli ze mną spokój! Ha!
Krokoszyński błyskawicznie stał się etatowym złotym medalistą mistrzostw Polski weteranów. A że lubił wyzwania, ruszył na podbój Europy. Łącznie zdobył jedenaście medali międzynarodowych mistrzostw w różnych kategoriach.
Czytamy wycinki z gazet, które trzyma uporządkowane w segregatorze: "Na mistrzostwach Europy w Jałcie wiślak nie dał rywalom najmniejszych szans. Najlepiej świadczy o tym fakt, że w wyścigu na 200 m drugiego na mecie zawodnika wyprzedził aż o 10 metrów”.
- Ha! Widzi pan! Dobry byłem!
A Londyn? Z hotelu szedł na basen 1,5 godziny, bo zgubił się w wielkim mieście. Następnego dnia już nie ryzykował - zamówił w recepcji taksówkę. Ale w wodzie bez problemu odnalazł drogę. Wrócił do Polski z trzema złotami mistrzostw Europy.
Krokoszyński zdradza sekret sukcesu.
Po pierwsze: ruch. Nigdy nie był starszym panem, który siedzi na krzesełku, patrzy w telewizor i bezczynnie czeka na jutro. Lubił aktywność, do dziś mu to zostało. - Forma to jedno, ale w moim wieku kluczowe było, żeby po prostu dożyć do zawodów - tłumaczy śmiertelnie poważnie.
Pan Staszek dopija kawę i chwilę się zamyśla.
- Ma pan czas? Bo widzi pan... Żeby tak kompletnie opowiedzieć o tym moim pływaniu, to musielibyśmy się trochę cofnąć.
OBÓZ ZUCHOWY I POKÓJ W KOTŁOWNI
- Na dobrą sprawę wszystko zaczęło się chyba od obozu zuchowego. To znaczy harcerskiego. Bodajże 1939 rok. Albo to może było później, w latach 40.? Pan wybaczy, pamięć już nie ta.
- W każdym razie pływałem najlepiej wśród harcerzy i oddelegowali mnie na zawody do Sopotu. To tamten dyplom w rogu. Sięgnąłby pan? Bo ja nie dostanę. O, niech pan spojrzy, wszystko się zgadza. W nagrodę za pierwsze miejsce dostałem jeszcze znaną książkę Semadeniego i Zalewskiego o technice pływania. Chłonąłem wiedzę jak gąbka - opowiada Krokoszyński.
Ale poważny sport zaczął się po wojnie.
W 1949 r. jako utalentowany młody pływak przyjechał na studia do Krakowa. Marzyła mu się ichtiologia na Uniwersytecie Rolniczym, ale w rekrutacji zabrakło punktów. Ostatecznie padło na studium wychowania fizycznego przy Uniwersytecie Jagiellońskim. Jako pływak Wisły zamieszkał w pokoiku przy kotłowni, który dzielił z palaczem. Cóż, przynajmniej miał rzut beretem na basen.
- Ale jak już się dostałem do kadry Krakowa, to byłem gość.
Codziennie pobudka o piątej na poranny trening. Po nim zawodnicy dostawali dwie bułki z serem i półlitrowy garnek mleka. Obiadu klub nie zapewniał, ale pan Staszek otrzymał co miesiąc 400 zł kadrowego, a za zupę i drugie danie z kompotem płaciło się na stołówce 1.90 zł. Gdzieś o 19.00 (pamięć jednak jeszcze nie taka zła) zaczynał się wieczorny trening. Na kolację zazwyczaj była w klubie kasza gryczana z kefirem.
Piękny czas. Tym bardziej że dzięki pomocy Wisły przeprowadził się na ul. Czarnowiejską, gdzie zamieszkał z Tereską, swoją dziewczyną i późniejszą żoną. A jak człowiek ma porządne lokum i piękną kobietę przy sobie, to wiadomo - jest gość.
Na pierwsze mistrzostwa Polski Krokoszyński pojechał w 1949 r. Dalsza część historii jest już znana.
Pierwszy tytuł.
Niedoszły wyjazd na igrzyska do Helsinek.
Zakończenie kariery.
- Wie pan co? Ale żeby tak porządnie opowiedzieć o tym moim pływaniu, to trzeba byłoby się jeszcze trochę cofnąć.
RZEKA PEŁNA CIAŁ
A może wszystko zaczęło się dzięki ojcu?
Nie dość, że jako cukiernik przynosił do domu rewelacyjne ciastka, to jeszcze zabierał syna na ryby. Staszek najpierw pomagał tacie znaleźć przynętę, a później uczył się pływać w czyściutkim Sanie.
- A rzekę mieliśmy bliziutko, jak stąd do tamtego drzewa, które widzi pan za oknem.
Kiedy tylko mogłem, właziłem do wody!
Nawet w czasie wojny, gdy nastoletni Staszek biegał po lasach z partyzantami, życie nadal toczyło się wokół rzeki. Z jednej strony Niemcy, z drugiej Rosjanie.
Dobrze pamięta, jak Ruscy przychodzili kąpać się w Sanie. Kiedy już siedzieli w wodzie na golasa, Staszek i koledzy z drużyny harcerskiej zakradali się, żeby ukraść mundury i broń. Przerzucali je przez mur pobliskiego klasztoru Benedyktynek. Po zmroku odbierali łupy i dostarczali je do Fortów Przemyskich, do partyzantów.
W domu Staszek mówił, że jedzie na obóz harcerski, a ruszał na przeszkolenie wojskowe. Podczas wakacji działał już w partyzantce. Adrenalina. Przygoda. Poczucie misji.
Zabawa skończyła się pewnej nocy, gdy pełnił wartę w lesie. Rosjanie zakradli się pod obóz i zamordowali jednego z partyzantów. Wyłupane oczy, rozpruty brzuch. Wykrwawiał się na oczach kolegów.
W ramach akcji odwetowej zmobilizowano dodatkowe oddziały partyzanckie. Staszek ma przed oczami scenę przesłuchania jednego z wrogów, którego schwytali. Komendant zadawał pytania, a gdy nie dostawał odpowiedzi, odstrzeliwał jeńcowi jeden palec u dłoni.
Tym czystym Sanem, w którym mały Staś uczył się pływać, płynęły teraz ciała żołnierzy. Wtedy zrozumiał, że wojna jest czystym złem.
Dlatego lekko odetchnął, jak pod koniec wakacji komendant zawezwał najmłodszych do siebie i odesłał ich do domu. Przykazał, żeby pilnowali szkoły. Tak to przynajmniej Staszek zapamiętał.
Niedługo później jako 18-latek spakuje torbę i wyruszy na studia do Krakowa. Żeby się uczyć, ale przede wszystkim pływać.
Zamieszka w małym pokoiku obok kotłowni.
Zaraz przy basenie.
ODLICZA DNI DO POWROTU
Do wojny nie ma już co wracać. Lepiej rozmawiać o tym, co miłe.
Krokoszyński jest szczęśliwy, że Wisła o nim pamięta.
W Święta Bożego Narodzenia dostał zaproszenie na klubowy opłatek. A w maju 2023 r. otrzymał tytuł honorowego członka TS Wisła. Znowu pękał z dumy.
Do dziś lubi wspominać, jak lata temu na spotkaniu wigilijnym prezes przy wszystkich członkach klubu wyczytał go z imienia i nazwiska. Łzy wzruszenia napłynęły mu do oczu.
Słyszał z wielu ust, że starość bywa straszna. W jego przypadku na szczęście się nie sprawdziło.
Żona już niestety odeszła. Ale codziennie widzi się z córką i wnuczką. Mimo że nogi czasem bolą, bez problemu zachodzi powolnym krokiem do pobliskiego baru mlecznego. Może nie karmią za 1,90 zł jak kiedyś, ale i tak rewelacja.
Pół roku temu zrezygnował z jazdy samochodem. Już nie czuje się na siłach.
Basenu nie zamierza jeszcze zostawiać. Plan jest taki: trochę podładuje baterie, nogi odpoczną i z powrotem do wody. Nie może się już doczekać. Musi się tylko wywiedzieć, jaki jest grafik treningów w sekcji "masters".
Krokoszyński pointuje swoją opowieść: Najważniejszy jest jednak nie czas, tylko dystans, jaki człowiek pokona. Zarówno na torze pływackim, jak i w życiu.
On o mecie jeszcze nie myśli.
- Nie chcę być nieskromny, ale jak tak spojrzę, ile udało mi się osiągnąć, to... no sam pan przyzna, że miałem rację.
Naprawdę jestem gość.
Chcesz skontaktować się z autorem? Napisz! dariusz.faron@grupawp.pl