Ola Piskorska: Nie tak miało być. Są powody do niepokoju

Ola Piskorska
Ola Piskorska
Wiele osób wskazywało złe przyjęcie jako jedną z przyczyn porażki na igrzyskach. To nie jest do końca tak. Przy bardzo trudnej (zarówno mocnej jak i szybującej) zagrywce, jaka dominuje we współczesnej męskiej siatkówce, żadna ekipa nie ma zbyt dobrego przyjęcia. Ale są dwa ważne środki, jakimi zapobiega się zbyt dużym stratom: dobry rozgrywający, który radzi sobie nawet przy słabym przyjęciu, oraz ofensywny przyjmujący. Taki przyjmujący, który dorównuje atakującemu w skuteczności ataku z piłek wysokich i odciąża go w tym elemencie. W ekipie Biało-Czerwonych takiego zawodnika po prostu nie było i dlatego złe przyjęcie było tak kosztowne. Również z tego powodu podstawowy rozgrywający nie czuł się zbyt pewnie w sytuacji słabego przyjęcia i wybierał nieustannie Bartosza Kurka. Nadmierne obciążanie atakiem jednego zawodnika nigdy nie kończy się dobrze.

Kolejny problem Biało-Czerwonych to brak bloku w wykonaniu środkowych. Bartosz Kurek i Michał Kubiak mieli w fazie grupowej niewiele mniej bloków od Karola Kłosa i znacznie więcej niż Mateusz Bieniek. Tak nie da się wygrywać turniejów. Na pewno jest to pochodna braku zagrywki, ale wręcz niewiarygodną liczbę razy Polacy na igrzyskach stawiali potrójny blok, z którym radził sobie rywal.

I zostaje jeszcze jedna rzecz, która niepokoi. Poczynania trenera Antigi i jego sztabu podczas turnieju olimpijskiego. Gdyby szukać określenia, które dla mnie najlepiej je podsumuje, to byłby to zdumiewający brak odwagi. Biało-Czerwoni pojechali na igrzyska w Rio z jakąś podskórną trwogą i lękiem. Los dał im niebywale łatwą grupę, gdzie jednak prawie wszystkie mecze grali główną szóstką, jakby rywale byli z najwyższej półki, a pierwsze miejsce niezbędne do dalszego sukcesu. Nawet mecz z kubańskimi juniorami zaczął podstawowy skład, prawie ani razu rezerwowi nie mogli się poważnie ograć. Wszystkich zmian trener dokonywał bardzo niechętnie i późno, rezerwowych rozgrywającego i atakującego używał w dawkach wręcz homeopatycznych, głównie przy bardzo dyskusyjnej podwójnej zmianie w końcówkach setów. Antiga był tak zachowawczy jak 70-letni szkoleniowiec wychowany na klasycznej "szkole włoskiej". A do tego w trudnych momentach był zdecydowanie zbyt bierny, także kiedy Polacy tracili punkty seriami.

Ta miękkość szkoleniowca przechodziła na zawodników, którzy nie przypominali zimnokrwistych zabójców dążących do zwycięstwa za wszelką cenę. Każdy punkt, set i mecz w fazie grupowej były celebrowane, jakby to był wymierny sukces. Zawodnicy tłumaczyli, że to radość z bycia na igrzyskach, ale jednak znacznie większą pewnością siebie i wiarą we własne możliwości emanuje drużyna, która wygrane z niżej położonymi w rankingu przeciwnikami traktuje jak oczywistość. Do tego kolejny już raz Polacy nie dobijali rywala, nad którym mieli wysoką przewagę. I na koniec polscy siatkarze nie wyszli na ćwierćfinał z USA jak pewni siebie zwycięzcy, tylko jak przestraszeni chłopcy, którzy od dwóch lat słyszą, myślą i mówią o tym meczu jako o najważniejszym spotkaniu tego czterolecia. I niezależnie od przeciwnika się go boją, wszyscy, włącznie ze sztabem.

Może już od dzisiaj zacznijmy wszyscy sobie i im powtarzać, że najważniejszym meczem następnego czterolecia jest finał igrzysk olimpijskich w Tokio?

Ola Piskorska


Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×