Jeden z najbardziej utytułowanych polskich trenerów kilkanaście lat nie dostawał szans w polskiej lidze, choć Mariusz Sordyl prowadził przecież z sukcesami chociażby słynne Fenerbahce. Teraz jest szkoleniowcem Trefla Gdańsk.
W rozmowie z WP SportoweFakty szkoleniowiec opowiada o swojej ostatniej pracy - w ukraińskim Epicentrze Podolany oraz życiu w kraju ogarniętym wojną.
Arkadiusz Dudziak, WP SportoweFakty: Przychodził pan do pracy w Epicentrze Podolany w 2021 roku. Dlaczego, przecież Ukraina była krajem trochę egzotycznym siatkarsko?
Mariusz Sordyl, obecnie trener Trefla Gdańsk: Przeanalizowałem sobie wtedy w 2021 roku, że w Epicentrze są możliwości na to, by pracować na dobrym poziomie, w odpowiednio zorganizowanym klubie. Oferta była dobra zarówno sportowo, jak i finansowo. Pracowałem z reprezentantami Ukrainy, mieliśmy wyśmienite warunki. Mogliśmy realizować cele. Niestety, jak wszyscy dobrze wiemy, kilka miesięcy później, w lutym, wybuchła wojna i sporo się pozmieniało.
Jak zapamiętał pan dzień ataku Rosjan?
Byłem wtedy w szpitalu, w którym przebywali głównie seniorzy. Śledziliśmy wiadomości. Starsi siedzieli nieruchomo, jakby w zawieszeniu. Nikt nic nie mówił, płakali. To obraz, którego nie zapomnę do końca życia.
A pan kiedy wyjechał?
Od razu, w dniu ataku, ale to nie było tak, że uciekaliśmy w popłochu.
Pomagał pan też zagranicznym graczom opuścić kraj.
Granica była już wtedy mocno zapchana i sporo czasu nam zajęło, żeby wjechać do Polski. Czekaliśmy kilka godzin, niektórzy nawet kilkanaście. Nie było jednak wielkich zawirowań. Wszyscy zagraniczni zawodnicy mogli bez problemu opuścić Ukrainę.
Nie pojawiła się myśl, żeby już nie wracać? Rodzina nie mawiała, by zostać w Polsce?
Gdybym miał obawy o bezpieczeństwo, nie wróciłbym do Ukrainy. Nie bałem się. Jakby cokolwiek bardzo groźnego się działo, to wyjechałbym do kraju. Wiadomo, odczuwało się niepokój, niepewność, ale w bezpośrednim zagrożeniu się nie znalazłem. Ale wiadomo, wojna miała wpływ na naszą pracę.
Jak się mieszkało wtedy w Ukrainie? Jak wyglądała liga?
Graliśmy co dwa tygodnie turnieje w jednym miejscu. Trenowaliśmy u siebie w hali. Ten schemat powtarzał się przez kilka miesięcy. Sporo rzeczy przebiegało normalnie, ale cały czas odczuwało się atmosferę niepokoju, smutku, żalu. Nawet jeśli ludzie o tym nie mówili, można było to wyczytać z ich twarzy.
Sport dawał ludziom poczucie normalności, którego tak bardzo brakowało?
Tak, w tych miejscach, gdzie panował względny spokój. Ludzie próbowali prowadzić normalnie życie, pomimo trudnej sytuacji. Nie jest to proste, czasem było to mocno kreowane życzeniowo. To było ważne dla mieszkańców Ukrainy, przynajmniej w tych miejscach, które odwiedziliśmy.
Dlaczego odszedł pan w 2023 roku?
To był trudny okres. Uznaliśmy, że trzeba się rozstać. W zasadzie w całej mojej pracy trenerskiej co dwa lata wracałem do Polski na roczną, półroczną przerwę. Było to ważne, by spędzić ten czas z rodziną i trochę odpocząć.
Dlaczego pan, jeden z najbardziej znanych polskich trenerów, bardzo ceniony w środowisku, przez kilkanaście lat pracował za granicą?
Gdybym nie wyjechał w 2011 roku do Rumunii, to pewnie nie byłbym trenerem. Jako zawodnik też wcześnie wyjechałem i zagranica nie była dla mnie barierą. Pojawiły się propozycje z Polski, ale nie były konkretne. Czuję, że prezesi nie byli przekonani do współpracy. Chęć rozwoju zawodowego popchnęła mnie poza PlusLigę.
Część trenerów bierze swoje rodziny ze sobą, pan postąpił inaczej. Dlaczego?
Swojej rodziny na takie wojaże wcale nie bierze tak wielu trenerów, jak mogłoby się wydawać. Większość szkoleniowców przemieszcza się samemu. Wyjątkami są ci, którzy mają małe albo już dorosłe dzieci. Wtedy faktycznie wyjeżdżają z całą rodziną, albo samą żoną, jak dzieci rozpoczynają studia.
Moje dzieci chodziły do szkoły. Kontrakt zagraniczny też jest niepewny, możesz w danym miejscu spędzić trzy lata, dwa, albo tylko rok. A córce i synowi potrzebna była stabilizacja, którą zapewniła nasza żona w Olsztynie, a nie przenoszenie się co chwilę do innego kraju.
Ta rozłąka z rodziną to najtrudniejsza część pracy trenera?
To była wymagająca sytuacja dla nas wszystkich, trudna, dalej siedzi gdzieś z tyłu głowy. Każdy wyjazd wiązał się z tym, że coś mi uciekało. To cena, którą się płaci za realizację zawodową w tej profesji.
Wielu młodych trenerów z Polski skarży się, że w naszej lidze jest szklany sufit, że prezesi naszych klubów nie chcą zatrudniać rodzimych trenerów. Pan się też z tym zderzył?
Jestem daleki od stwierdzenia, że Polska stawia bariery. Jeżeli ktoś chce być trenerem, musi liczyć się z tym, że trudno jest całe życie pracować tylko w jednym kraju. Trzeba być otwartym na takie kontrakty. Jeśli ktoś uważa, że może pracować w PlusLidze, to na pewno znajdzie miejsce za granicą.
Na początku trenował pan kluby w Rumunii i Katarze, to nie są miejsca kojarzone z wysokim poziomem siatkarskim.
Klub w Rumunii to nie szczyt marzeń, ale był dobry na początek. Dawałem z siebie wszystko. To była dobra szkoła życia. Wygraliśmy mistrzostwo i puchar kraju.
Później znalazłem się w Katarze, to była inna sytuacja. Tam też można było wykonać dobrą pracę. Z każdego miejsca chciałem się wyciągnąć jak najwięcej, by się rozwijać.
W 2018 roku przeszedł pan do Fenerbahce i doprowadził zespół z dziewiątego miejsca w tabeli do mistrzostwa kraju.
Czy Fenerbahce dysponowało wtedy zespołem na mistrzostwo? Mało kto o tym myślał, ale do drużyny przeszedł choćby Salvador Hidalgo Oliva. Z miesiąca na miesiąc nabieraliśmy coraz więcej pewności i uporaliśmy się ze wszystkimi czołowymi zespołami. To był ogromny sukces i wyjątkowy rok.
Trochę rozdzwoniły się telefony, także z Polski. Wtedy trudno było mi opuścić Fenerbahce. Było znakomicie pod względem sportowym, ale też ekonomicznym. A ja przecież muszę też dbać o budżet całej rodziny. Niestety, po kliku miesiącach w 2020 roku wybuchła pandemia i sporo rzeczy się pozmieniało.
Trafił pan do Trefla Gdańsk. To drużyna, która od kilku lat gra powyżej swojego potencjału niemal co sezon wypływa w niej ciekawy siatkarz.
Mam świadomość, jaka jest historia Trefla i że to klub ciepło odbierany w Polsce. Celem jest to, by z tych zawodników stworzyć drużynę walczącą. Mamy siatkarzy, którzy pokazali się z bardzo dobrej strony i szukamy punktów, również z zespołami, które są kandydatami do medalu.
Po 15 kolejkach macie na swoim koncie pięć zwycięstw i 17 punktów. To wynik poniżej oczekiwań?
Mamy sporo rotacji w zespole. Mamy jednak mały niedosyt, bo w kilku meczach mogliśmy zrobić więcej i mieć więcej punktów na koncie. Oczywiście, ambicje mamy większe, ale w pierwszej części sezonu 10 z 15 spotkań rozgrywamy na wyjeździe, w tym sporo z drużynami o podobnym poziomie. W drugiej rundzie kalendarz będzie nam bardziej sprzyjał.
Alieksiej Nasewicz to 21-latek, który jest sporą nadzieją reprezentacji Polski. W tym sezonie mało grał. To wynik zabiegu na przepuklinę kręgosłupa, który przeszedł latem?
To nie jest tak, że Aleks dostawał mało szans. Zaczął trenować o wiele później niż inni zawodnicy. I tak wrócił wcześniej, niż zakładaliśmy. To młody chłopak, który w ostatnich meczach grał w pełnym zakresie, ale musi nadrabiać to, co stracił. Pokładamy w nim spore nadzieje, ale mamy świadomość, że potrzebuje czasu, by wrócić do pełnego komfortu. Idzie bardzo dobrą drogą.
Gdzie jest jest jego sufit?
Poziom sufitu wyznaczy sobie sam Aleks swoją pracą i zaangażowaniem, a potencjał niewątpliwie ma ogromny.
Rozmawiał Arkadiusz Dudziak, dziennikarz WP SportoweFakty