Tomasz Czarnota: Ponoć sport towarzyszył panu od dziecka?
Grzegorz Wisz: Zgadza się. Pochodzę ze sportowej rodziny. Mój tata Stanisław Wisz był w latach 50-tych wicemistrzem Polski w boksie. Znajdował się również w szerokiej kadrze reprezentacji na Igrzyska Olimpijskie w Helsinkach. Po zakończeniu kariery prowadził sekcję bokserską Stali Rzeszów. Brat natomiast, także w Stali, trenował piłkę nożną. Sport był powszechną sprawą w moim domu, a dzięki temu nieodłącznym elementem dorastania.
Ojciec bokser, brat - piłkarz. Skąd w takim razie miłość do siatkówki?
- Przygoda zaczęła się już w podstawówce. Bakcyla zaszczepił we mnie mistrz świata Stanisław Gościniak, który prowadził grupy szkoleniowe dla młodzieży jakieś trzydzieści lat temu. Wiadomo było, że ze względu na kruche warunki fizyczne markowym siatkarzem nie będę. Mimo to chciałem realizować się w jakiś inny sposób. W moim sportowym kalendarzu przez pewien okres czasu gościła piłka nożna czy koszykówka. Ostatecznie wygrała jednak największa pasja - siatkówka. Na początku lat 90-tych ówczesny szef związku okręgowego w Rzeszowie skierował mnie na kurs instruktorski prowadzony przez Jana Strzelczyka. Dostrzeżono mnie na tych zajęciach i równolegle zaproponowano funkcję asystenta pana Strzelczyka, który prowadził wówczas siatkarki Zelmeru. Bardzo dużo wyniosłem z tej przygody, a dodatkowo poznałem niezwykłą osobowość trenerską - Jana Górskiego. Jednego z twórców wielkiej Resovii.
Co jest według pana najważniejsze w siatkówce?
- Może niektórych zaskoczę, ale dla mnie w siatkówce najważniejsze jest uczestnictwo w samym procesie szkolenia, a co za tym idzie dostrzeganie efektów swojej pracy. Często przypominam chłopakom jak to było kiedy zaczynali trenować. Mieli momenty zwątpienia, rezygnacji. Pojawiały się pytania czy warto? Może zabrzmi to trochę górnolotnie, ale wydaje mi się, że w siatkówce ważne jest, by być po prostu przyzwoitym człowiekiem. Sport tego w jakiś sposób uczy - szacunek do przeciwnika, kolegi z zespołu, odpowiedzialności. Oczywiście różne są ludzkie charaktery, jednak póki co spotykam się z miłym odbiorem. Trener powinien mieć w sobie coś z pedagoga i psychologa jednocześnie. Z jednej strony nie można być za dobrym i ciągle głaskać po głowie. Z drugiej strony natomiast nie wolno popadać w ciągłe egzekwowanie w sposób dyscyplinujący, spartański. Wszystko opiera się o poznanie charakterów podopiecznych. Na jednego po prostu trzeba krzyknąć, a na innego wręcz przeciwnie. Jestem zwolennikiem określonej linii zachowania i podejścia do treningu. Często powtarzam jedną rzecz: z sali można wyjść tą samą drogą, która się weszło.
Lepiej pracuje się z dziewczynami czy chłopakami?
- Generalnie łatwiej pracuje się z chłopakami, ale z dziewczętami ciekawiej. Mają one bardziej skomplikowany charakter i więcej problemów różnej natury, o które ja, jako mężczyzna, bym ich nie podejrzewał. Kobiety są bardziej emocjonalne, ale jednocześnie często bywają niezwykle waleczne. W grupie łatwiej jest jednak funkcjonować chłopakom, bo dziewczyny częściej bywają indywidualistkami zamkniętymi w sobie.
Rzeszowska szkoła siatkówki uważana jest za jedną z najlepszych w kraju. W jaki sposób działa system łowienia i szkolenia talentów?
- Wszystko zaczyna się w grupach szkolenia początkowego, kiedy chłopcy z klas 3 i 4 zapraszani są do uczestnictwa w zajęciach przy szkołach podstawowych. W Rzeszowie takie grupy działają przy SP nr 2 i 22 oraz Gimnazjum nr 7. W miarę upływu czasu dochodzi do naturalnej selekcji. Na poziomie gimnazjum powinna znajdować się już młodzież rokująca największe nadzieje. Kolejny etap to liceum, które przyjęło formę Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Pracując z chłopakami mamy nadzieję, że przynajmniej jednostki się przebiją w seniorskich rozgrywkach i zaistnieją W Resovii czy innych klubach. Powoli widać efekty, a najlepszymi przykładami są m.in. Tomasz Głód, Jakub Peszko i Kamil Długosz. Dla nich ten świat prawdziwej siatkówki nabiera coraz realniejszych kształtów.
Swego czasu w stolicy Podkarpacia funkcjonował już SMS. Czy to próba powrotu do tego sposobu pracy z młodzieżą?
- W pewnym sensie tak. Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że organem prowadzącym jest u nas miasto. Ten właściwy SMS sterowany i zarządzany był przez Polski Związek Piłki Siatkowej.
A co z chłopcami, którzy nie mieli szczęścia i kiedyś w procesie selekcji zostali pominięci. Dla nich droga jest już zamknięta?
- Nigdy w życiu. Trzeba zaznaczyć, że w ciągu szkolenia jest coś takiego jako nabór uzupełniający. Nie bazujemy tylko na tych, którzy zaczęli proces treningów od samego początku. Zielone światło jest zapalone dla wszystkich przez cały czas! W dzisiejszych czasach talentem i ciężką pracą można nadgonić pewne braki.
Talent to jednak nie wszystko. Siatkówka jest chyba jedną z niewielu dyscyplin, w której główną rolę odgrywają warunki fizyczne?
- Nie czarujmy się. Realia są dość brutalne. Chcąc odnosić sukcesy już na etapie młodzieżowym podstawowa sprawa to predyspozycje fizyczne. Oczywiste jest, że w siatkówce główną rolę odgrywa wzrost - jedno z najważniejszych kryteriów w procesie selekcji.
Często słyszy się zarzuty pod adresem władz państwowych, samorządowych bądź klubów, że nie przeznaczają funduszy na pracę z młodzieżą. Resovia chyba nie ma takiego problemu?
- W tym miejscu trzeba podziękować szefom klubu, które nie szczędzą środków na rozwój adeptów siatkówki. Wielu trenerów, z którymi miałem styczność, narzeka na brak finansowego wsparcia i zainteresowania problemami młodzieży. My na szczęście poszczycić się możemy całkowitym poparciem klubu i wyśmienitym zabezpieczeniem każdej, nawet najmniejszej kwestii.
Patrząc na to wszystko z boku, laik mógłby sobie pomyśleć, że praca trenera jest usłana różami...
- Chciałbym żeby tak było. Można powiedzieć, że na Podkarpaciu mamy boom na siatkówkę, chociaż nie do końca. W Rzeszowie jest świetna drużyna obecna w mediach. Wydawać by się mogło, że młodzież ciągnie do klubu drzwiami i oknami. Nic bardziej mylnego. O dzieci trzeba wręcz walczyć. Trener Strzelczyk mawiał, że dobry trener młodzieży 20 proc. swojego czasu pracy spędza na hali, a przez 80 proc. szuka nowych twarzy i dobrze rokujących talentów. I rzeczywiście gdybym miał liczyć z zegarkiem w ręku to faktycznie podobnie to wygląda. W ubiegłym roku jeździłem dość mocno po miejscowościach położonych wokół Rzeszowa - po szkółkach siatkarskich. Wszędzie trzeba poczekać, porozmawiać, pooglądać i kosztuje to mnóstwo czasu, a predyspozycje dzieci są różne.
Nie miał pan kiedyś ochoty powiedzieć dość?
- Życie trenera przypomina sinusoidę. Są dołki i wzniesienia. Jest to chyba wpisane w życie każdego człowieka. Miałem swego czasu roczny rozbrat z siatkówką i bardzo mi to pomogło. Pod koniec tej przerwy człowiek ma mnóstwo pomysłów, a przede wszystkim zapału do działania. W tym zawodzie nie towarzyszy nam ciągła euforia. Przeplata się ona z nerwami i wieloma wyżeczeniami. Trzeba być przecież otwartym na samodoskonalenie. Nie ma kogoś, kto o siatkówce wiedziałby wszystko. Ciągle organizowane są szkolenia. Dzisiaj praca z młodzieżą jest o tyle łatwiejsza, że wszelkie materiały można znaleźć np. w Internecie. Dawniej czegoś takiego nie było.
Rozumiem, że w domu jest pan gościem?
- Szczególnie ubolewa nad tym moja żona, nie mniej jednak jest na tyle wyrozumiała, że zdaje sobie sprawę jak wielką pasją jest dla mnie siatkówka. Decydując się na wspólne życie pewnie wiedziała czym to pachnie (śmiech). Mówiąc jednak całkiem poważnie wszystko jest sprawą kompromisu i rozmowy. Czasami ratujemy się tym, że żona jedzie ze mną na jakiś mecz.