Maciej Szeniawski: Ostatnie miesiące w pańskiej karierze to historia niczym z pięknego snu. Najpierw trzecie miejsce w Lidze Światowej, później brązowy medal mistrzostw Europy, a teraz klubowe wicemistrzostwo świata z Jastrzębskim Węglem. Humor chyba dopisuje?
Michał Kubiak: To prawda, dopisuje. Są dwa brązy, jest srebro, brakuje tylko w tych osiągnięciach jakiegoś złota. Szkoda, że nie udało się zdobyć na jakimś turnieju medalu najcenniejszego, ale mimo wszystko cieszą te sukcesy, które są.
Do pełni siatkarskiego szczęścia brakuje panu w tym roku już chyba tylko wywalczenia z drużyną narodową kwalifikacji olimpijskiej?
- Udział w Pucharze Świata będzie dla nas troszeczkę "mission impossible", jednak myślę, że jeśli dobrze wejdziemy w ten turniej, to z pewnością będziemy groźni dla każdego przeciwnika. Nie jest jeszcze powiedziane, że ja do Japonii pojadę. Zrobię wszystko, żeby tak się stało. Chcę walczyć o igrzyska. Udział w nich to marzenie każdego sportowca.
Jeśli chodzi o Jastrzębski Węgiel, to przed wyjazdem do Dauhy prezentowaliście się dość przeciętnie, zaś na mistrzostwach wasza gra wyglądała już bardzo dobrze. Co spowodowało taką metamorfozę?
- Wyjazd do Kataru pomógł nam stać się drużyną. W pierwszych dwóch meczach ligowych nie było widać, że nią jesteśmy. Byliśmy troszeczkę zlepkiem indywidualności. Na mistrzostwach zagraliśmy już wszyscy razem i niezmiernie się z tego cieszymy. Nasza dobra gra, poprzedzona ciężką pracą, przyniosła medal, z czego dumni jesteśmy zarówno my, jak i chyba cała siatkarska Polska.
A co pan powie na temat potyczki z Treflem? Nie odczuwaliście w tym spotkaniu zmęczenia?
- Na pewno nie było łatwo. Po pierwszym, wygranym przez nas dość spokojnie secie, myśleliśmy, że ten mecz sam się wygra. Zaczęliśmy grać trochę na stojąco, a tak w naszej lidze nie da się wygrać. Zespoły są na tyle mocne, że z każdym trzeba się bić. Trefl pokazał, że także potrafi mocno przycisnąć. Jednak w odpowiednim momencie wzięliśmy się za odrabianie strat i na szczęście nam się to udało.
Po powrocie z Kataru czas nadrobić ligowe zaległości. W najbliższych tygodniach będziecie grali co kilka dni. Nie boi się pan o swoją kondycję?
- Wybrałem zawód, w którym na takie sytuacje muszę być przygotowany. Taki los dotyka każdego siatkarza. Raz się gra mniej, innym razem więcej. W wyniku dużych obciążeń odczuwamy pewne dolegliwości. Ważne, żeby nie złapać poważniejszej kontuzji, wykluczającej z gry na dłużej.
Mamy już za sobą kilka kolejek ligowych. Niespodzianek nie brakuje. Jak pan ocenia tegoroczny poziom PlusLigi?
- Muszę się przyznać, że oprócz naszych trzech meczów nie widziałem żadnego innego spotkania. Jakoś nie było do tego okazji, więc trudno mi coś na ten temat powiedzieć. Na pewno drużyny się powzmacniały, dzięki czemu poziom PlusLigi automatycznie się podniósł. Inwestowane są coraz większe pieniądze, w wyniku czego do Polski przyjeżdżają znani zawodnicy. Nasza liga jest na pewno jedną z najmocniejszych w Europie.
Wobec tego chyba nie żałuje pan, iż w zeszłym roku zdecydował się powrócić na polskie parkiety?
- Kiedyś musiałem wrócić. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się dłużej tułać po świecie. Choć poza granicami kraju spędziłem raptem dwa lata, wystarczyło to do tego, bym zatęsknił za rodziną, za bliskimi. Nikomu nie życzę, by musiał za chlebem wyjeżdżać za granicę.
Nie ukrywacie, że walczycie w tym sezonie o mistrzostwo Polski. Zdetronizowanie Skry nie będzie chyba jednak łatwym zadaniem?
- Każda z czterech najmocniejszych drużyn, otwarcie deklarujących o zamiarze zdobycia tytułu mistrzowskiego, będzie walczyła do samego końca. Do tej pory patent na zwycięstwa miała Skra. Jak będzie w tym roku, zobaczymy. My będziemy robić wszystko, co w naszej mocy, by z nimi wygrać.