Świąteczne odśnieżanie wydarzeń roku: Bóg trójcę lubi, czyli wyjątkowy rok polskich siatkarzy (wideo)

Łacińska sentencja głosi, że omne trinum perfectum est - każda trójka jest doskonała. Oczywiście, że w sporcie od "każdej" trójki lepsza byłaby złota, ale czy rok temu ktokolwiek spodziewał się, że po 365 dniach męska reprezentacja medalowym bilansem potwierdzi tę znaną z różnych dziedzin życia symbolikę liczby trzy?

Trzy duże imprezy i trzy medale - rok 2011 zbliża się ku końcowi, ale miejmy nadzieję, że ta krążkowa passa siatkarzy nie zakończy się razem z nim. Świąteczny nastrój i nadchodząca coraz szybszymi krokami ostatnia noc w roku sprzyjają podsumowaniom, choć budzą też nowe nadzieje.

Zagraniczny kierunek trenerski utrzymany

Wszystko zaczęło się od dywagacji, kto powinien zostać nowym trenerem męskiej siatkarskiej reprezentacji Polski i dlaczego (nie) Jacek Nawrocki. Dyskusje nad kandydaturą były burzliwe, acz krótkie - już w połowie stycznia pojawiały się głosy, że sprawa jest przesądzona. Tymczasem szkoleniowiec Skry Bełchatów chciał trenować nie tylko kadrę narodową, ale i zespół ligowy, na co ostatecznie nie zgodził się Polski Związek Piłki Siatkowej. - Decyzja Jacka Nawrockiego bardzo mnie zasmuciła, jest moją osobista porażką - mówił wówczas prezes PZPS Mirosław Przedpełski.

Trzeba zatem było poszukać innych kandydatów. Wydawało się, że drugim najpoważniejszym pretendentem jest Włoch Ferdinando de Giorgi, ale szybko wzrastać zaczęły notowania jego rodaka Andrei Anastasiego. Już 3 lutego 2011 zarząd PZPS zdecydował, że postawi na tego drugiego i dwadzieścia dni później sformalizował związek ze szkoleniowcem. A ten w ramach miesiąca miodowego zafundował sobie tournée po Polsce w poszukiwaniu takich towarzyszy tegoż mariażu, którzy nie pozwolą na zbyt szybki rozwód. W ten oto sposób zebrała się niezła banda - ostatniego dnia marca Anastasi przedstawił bowiem okrągłą trzydziestkę wybrańców. To z nich powstawały wąskie formacje na kolejne międzynarodowe imprezy: Ligę Światową, mistrzostwa Europy i Puchar Świata.

Jacek Nawrocki już był w ogródku, już witał się z gąską... a tymczasem posadę trenera reprezentacji Polski objął Andrea Anastasi

Historyczny szturm na podium

Liczba miejsc na pierwszy wyjazd integracyjny do Ośrodka Przygotowań Olimpijskich była ograniczona, więc zaproszenia na 5 maja otrzymało 2/3 siatkarzy z szerokiej listy Andrei Anastasiego. Na wakacjach pozostali głownie "starzy wyjadacze", którzy odpoczywali i doleczali kontuzje, m.in. Daniel Pliński, Michał Winiarski, Mariusz Wlazły i Paweł Zagumny. Pierwszy nieoficjalny test wyselekcjonowanej ekipy odbył się już osiem dni po przybyciu do Spały podczas gali "Siatkarskie Asy". Oficjalny debiut nowego szkoleniowca nastąpił tydzień później w trakcie towarzyskich meczów z Rosją w Miliczu i Twardogórze. Był to okres przygotowań do pierwszej imprezy w sezonie reprezentacyjnym - Ligi Światowej, podczas którego włoski szkoleniowiec zdecydował się zreorganizować szyk swojej formacji i przesunąć Zbigniewa Bartmana z pozycji przyjmującego na pozycję atakującego.

Fazę interkontynentalną World League Polacy zakończyli ze zrównoważonym bilansem - w potyczkach grupowych ze Stanami Zjednoczonymi, Brazylią i Portoryko wygrali 6 meczów i tyle samo przegrali. Dało im to trzecią pozycję w grupie A, która nie dawała awansu do Final Eight, ale jako gospodarze finału biało-czerwoni udział w nim mieli zagwarantowany. Niemniej sinusoidalna dyspozycja reprezentacji nie zachwycała, choć płomyk nadziei na lepsze jutro dawały statystyki po fazie grupowej: najlepiej broniącym okazał się bowiem Krzysztof Ignaczak, a Łukasz Żygadło otwierał ranking najlepiej rozgrywających.

Radość Polaków z historycznego pierwszego medalu Ligi Światowej

Szanse na pierwszy medal LŚ widzieli głównie niepoprawni optymiści. Turniej finałowy w Ergo Arenie, co prawda, rozpoczął się od szczęśliwie wygranego meczu z Bułgarami, ale nieszczęśliwie doprawiła go kontuzja Bartmana, która na długie tygodnie wykluczyła zawodnika z gry. Finisz jednak, mimo przejściowych trudności różnej maści i wciąż nie najlepszej formy, zadowolił chyba każdego: Polacy szturmem wdarli się na trzeci stopień podium, a Krzysztof Ignaczak i Bartosz Kurek okrasili go nagrodami indywidualnymi.

Złe miłego początki - droga do brązu ME

Kolejnym celem polskich siatkarzy była obrona złotego medalu mistrzostw Europy. Z czasem i kontuzją walczył Zbigniew Bartman, do rywalizacji o miejsce w kadrze włączył się Sebastian Świderski. Tym razem w Spale spotkało się 22 wybrańców Anastasiego, których droga do Czech i Austrii prowadziła przez towarzyski dwumecz z Francją oraz IX Memoriał Huberta Wagnera. Pierwszy zakończył się remisem i obnażeniem wszystkich słabości reprezentacji Polski, drugi - kompletną klapą i to u progu czempionatu. Bo oto po raz pierwszy w historii turnieju biało-czerwoni zajęli w nim ostatnie miejsce, a nieważne jak mocna była obsada ani czy w imprezie występowała jedynie kadra A, czy również B polscy siatkarze nigdy nie zamykali stawki. W ostatnich latach - głównie dla mediów - memoriał stał się niejako wyrocznią: jeśli Polacy spisali się dobrze, równie dobrze wypadali na głównej imprezie sezonu. Patrz rok 2009…

Po memoriale Wagnera humory nie dopisywały nie tylko kibicom

- Za dwa tygodnie na mistrzostwach Europy będzie lepiej - obiecywał jednak po ostatnim spotkaniu w Spodku Piotr Gruszka. Jeden z redaktorów portalu SportoweFakty.pl nie tylko mu uwierzył, ale w swoim felietonie posądził trenera Andreę Anastasiego i jego podopiecznych o sprytny kamuflaż (Marek Knopik: Siatkarze bez formy? Bzdura). Czyżbyśmy mieli w redakcji jasnowidza?

Czempionat Starego Kontynentu po raz kolejny pokazał, że system rozgrywek jest niedopracowany i pozwala kombinować. Polacy, nauczeni przykładem światowego czempionatu, nie mieli zamiaru zachowywać się inaczej niż wszyscy i po zwycięstwie z Niemcami oraz porażce z Bułgarią, spuścili z tonu w konfrontacji ze Słowakami, zamieniając tym samym ciernistą ścieżkę na mniej wyboistą drogę do medalu. Dzięki temu posunięciu łatwiej przebrnęli drugi etap i w półfinale stanęli naprzeciw Włochów. Kiepski mecz biało-czerwonych zaprzepaścił szanse na obronę złota, a niespodzianka w drugim półfinale, w którym Rosjanie ulegli Serbom, sprawiła, że trudny wydawał się bój o miejsce na podium w ogóle. Jednak porażka z późniejszymi mistrzami Europy widocznie podcięła skrzydła ekipie Sbornej, której porażkę zdawały się umniejszać rosyjskie media, jednocześnie spłycając sukces Polaków i obniżając rangę zdobytego przez nich medalu: Dla reprezentacji, która przyjechała na ME bez kilku weteranów, którzy zignorowali turniej, brąz to wielkie osiągnięcie. Dla nas to tylko bezużyteczny kawałek taniego metalu - komentował "Kommiersant". Jednak ani reprezentanci Polski, ani tym bardziej ich kibice nie przejmowali się takimi opiniami. - Ogromną satysfakcją był moment kapitulacji rywali, moment, w którym widzieli, że już nie mogą tego meczu wygrać - podkreślał po powrocie Łukasz Żygadło, a internet zapełniał się chociażby takimi produkcjami:

Kolektyw rodzi się w bólach

Medalowy worek, który przez długie lata pozostawał zamknięty, zaczął rozwiązywać się w 2006 roku, ale dwa brązowe medale dwóch kolejnych międzynarodowych imprez pięć lat później otworzył go szerzej. Co prawda, trzecie miejsce mistrzostw Europy nieco komplikowało kwestię kwalifikacji olimpijskiej, ponieważ przepustkę do Pucharu Świata - pierwszego etapu eliminacji - otrzymali jedynie finaliści czempionatu. Występ w półfinale dał biało-czerwonym prawo udziału w turnieju kontynentalnym w Bułgarii na początku maja 2012, ale dobre stosunki PZPS-u z FIVB i "dzika karta" na japońską imprezę mogły skrócić drogę do Londynu i wydłużyć wakacje po sezonie ligowym. Nic więc dziwnego, że Polacy polecieli na Daleki Wschód mocno zmobilizowani, choć nie zaliczani do grona faworytów. - Na pewno nie zaliczamy się do ścisłej światowej czołówki, w której są obecnie Brazylia, Rosja i Włochy. Mamy tego świadomość. Zdajemy sobie sprawę z tego, że będzie nam trudno wywalczyć miejsce w pierwszej trójce, lecz nie boimy się podjąć wyzwania - tonował nastroje trener biało-czerwonych. Nielitościwie morderczy maraton, podczas którego w zaledwie dwa tygodnie rozegrano 11 spotkań, sprawił jednak, że klasyfikacja szkoleniowca musiała zostać nieco zweryfikowana. Nie dość, że Polacy wrócili z Japonii z biletami na igrzyska, to do końca walczyli o pierwsze miejsce w turnieju - ostatni mecz był swoistym finałem i ukoronowaniem imprezy, bo zespół znad Wisły mierzył się z również celującą w złoto Sborną. Styl rozstrzygnięcia finalnej konfrontacji pozostawia nieco do życzenia, ale gra podopiecznych Andrei Anastasiego na przestrzeni całego turnieju stała na dobrym, wysokim i równym poziomie, dzięki czemu biało-czerwoni pozostawili w tyle choćby aktualnych mistrzów zarówno świata, jak i Europy. Drugie miejsce było zatem w pełni zasłużone, choć niedosyt pozostał, bo komplet zwycięstw był na wyciągnięcie ręki, a szansa pokonania Canarinhos, która to sztuka nie udaje się biało-czerwonym od ponad dziesięciu lat, blisko jak nigdy.

Polacy ze srebrnymi medalami Pucharu świata, fot. FIVB

Reasumując, nie sposób nie odnieść wrażenia, że srebro Pucharu Świata jest znakomitym podsumowaniem sezonu w wykonaniu męskiej siatkarskiej reprezentacji Polski. Sezonu wyjątkowo trudnego, pełnego wątpliwości, problemów i roszad w składzie, trudnych decyzji trenerskich - wymuszonych decyzjami samych siatkarzy, choćby Mariusza Wlazłego, czy kontuzjami podstawowych graczy, jak Bartman i Kurek. Sezonu pełnego odważnych, czasem niepopularnych decyzji Andrei Anastasiego, jak transformacja przyjmującego w atakującego, nadanie statusu kadrowego bezrobotnego wciąż chętnemu do gry Danielowi Plińskiemu, mianowanie kapitanem Marcina Możdżonka czy zaufanie Łukaszowi Żygadle i pozostawienie w kwadracie rezerwowych Pawła Zagumnego. W ostatecznym rozrachunku to tasowanie i żonglowanie reprezentantami okazało się skuteczne: powstał prawdziwy kolektyw wyjątkowo płodny w medale. A tylu krążków w jednym sezonie biało-czerwoni jeszcze nie zdobyli. Tylu medali z jednym trenerem nie zdobyli od ery Huberta Wagnera. Biorąc pod uwagę liczbę, mają szansę pobić sukcesy reprezentacji pod wodzą "Kata" - ten przy dwóch podejściach do trenowania kadry zdobył z nią cztery krążki, w tym ten najcenniejszy: złoty olimpijski.

Zbliżając się ku końcowi tego iście siatkarskiego roku, rodzi się jedno małe wielkie życzenie: chciałabym - i zapewne nie tylko ja - aby owe trzy medale kadry Anastasiego okazały się realnym początkiem swoistego krążkowego neverending story. Takiego z happy endem w postaci powtórzenia sukcesu z 1976 roku. Podobno wiara czyni cuda, a ten szczególny czas napawa nas dodatkową nadzieją na jej siłę sprawczą. Nie wszystko zależy tu od mojej czy Twojej, Czytelniku, wiary, ale kto jej nam dziś zabroni?

Komentarze (0)