Kinga Popiołek: Od czego zaczęła się Twoja przygoda z siatkówką?
Zbigniew Bartman: Myślę, że na siatkówkę byłem skazany od dziecka, ze względu na ojca, który zawsze był bardzo blisko tego sportu. Wprawdzie wcześniej przez trzy lata trenowałem koszykówkę, ale jednak pozostałem przy siatkówce, z czego bardzo się cieszę. Byłem na obozie koszykarskim, gdzie trener był troszeczkę nawiedzony – jako dziesięciolatkowie biegaliśmy po 7 kilometrów dziennie, to była jakaś paranoja. Akurat w tym samym czasie był turniej kwalifikacyjny do mistrzostw Europy w Olsztynie, to był 1997 rok, mój ojciec był wtedy menadżerem reprezentacji, a ja po obozie pojechałem tam na mecze, żeby pooglądać. A na obozie w Łukcie było Metro Warszawa i oni też podjeżdżali na te mecze. Znajomi mnie zachęcili, żebym przyszedł i zobaczył, czy mi się to spodoba. Poszedłem na trening i rzeczywiście, spodobało mi się, i tak już zostałem.
Komu zatem zawdzięczasz to, że jesteś siatkarzem?
- Na pewno ojcu. A jeśli chodzi o takiego pierwszego trenera klubowego, to był nim Wojciech Szczucki, którego bardzo mile wspominam, bo współpraca z nim była naprawdę świetna.
Czy masz jakiś wzór, z którego czerpiesz przykład?
- Oczywiście, jest to Lorenzo Bernardi. Jestem zachwycony, że mogłem z nim grać w Weronie. Było to dla mnie niesamowite doświadczenie oraz wrażenie, że mogłem z ikoną siatkówki zagrać w jednym zespole.
Do Włoch trafiłeś jako bardzo młody zawodnik, aktualne przepisy zakazują gry siatkarzom poniżej 23. roku życia…
- Ten limit wieku został wprowadzony w zeszłym sezonie, także mnie nie dotyczył. W 2005 roku zdobyliśmy mistrzostwo Europy Kadetów, najwidoczniej musiałem się dobrze zaprezentować w spotkaniach, gdyż dostałem oferty z trzech klubów ligi włoskiej. Wybrałem Weronę i byłem z tego wyboru bardzo zadowolony.
Kto był Twoim mentorem siatkarskim podczas pobytu we Włoszech? I jak to rzeczywiście było z Twoimi występami we włoskiej lidze?
- W Polskę poszła taka opinia, że nie miałem wielu szans na zaprezentowanie się na włoskich parkietach, a to nie jest prawdą. W drugim sezonie na 21 spotkań rozegrałem 20, z czego w ośmiu spotkaniach wychodziłem w pierwszej szóstce. Wracając do pierwszej części pytania. Jednej osoby nie jestem w stanie wymienić, gdyż od każdego się trochę nauczyłem. Duży wpływ na mój rozwój mieli dwaj trenerzy: Bruno Bagnoli i Angelo Lorenzetti. Angelo jeśli chodzi o atak to często zostawał ze mną po treningach i ćwiczył ze mną ułożenie ręki, atakowanie, a Bruno ćwiczył ze mną zagrywkę. Jeśli chodzi o podejście do meczu ze strony psychologiczno-mentalnej, to największy wpływ na mnie miał właśnie Lorenzo Bernardi, który zaszczepił we mnie nutę profesjonalisty.
Po dwóch latach, kiedy Werona spadła do niższej ligi, Ty zdecydowałeś się opuścić klub oraz kraj…
- Tak. Miałem kontrakt z Weroną ważny jeszcze przez rok, ale był on podpisywany na trzy lata z możliwością odejścia po dwóch. I skorzystałem z tego uwolnienia się po dwóch latach.
Czy poza klubem z Turcji miałeś skądś jeszcze propozycje?
- Tak, miałem propozycję z Jarosławia Jarosławicz, ówczesnego beniaminka ligi rosyjskiej.
To dlaczego nie zdecydowałeś się na Rosję?
- Bo się bałem…
Naprawdę?
- Trochę strach było wyjeżdżać do Rosji w tym wieku, tym bardziej, że oferowano mi pieniądze niewiele większe niż w Turcji. Poza tym wybrałem ligę turecką też z tego względu, że moja drużyna występowała w pucharach europejskich, był to zespół z jakąś renomą, a nie beniaminek superligi rosyjskiej.
Wylądowałeś w Turcji, w kraju dla nas specyficznym…
- Turcy to naród zamknięty w sobie, oni nie są otwarci na nowe znajomości i obcokrajowców, bardzo trzymają się we własnym gronie. Starają się być przyjaźni dla obcokrajowców, ale trzymają ich na dystans.
Jak się tam czułeś?
- Generalnie dobrze, nie było jakiś wielkich dramatów. Ale pojawiały się sytuacje sporne na linii obcokrajowiec – grupa turecka, ponieważ w klubie nas, obcokrajowców było czterech, a Turków ośmiu i czasami różne dziwne sytuacje wynikały z tego powodu.
W Turcji nie ma takiego zainteresowania siatkówką, jak chociażby w Polsce…
- Panuje tam duży podział jeśli chodzi o zainteresowanie siatkówką, na żeńską oraz męską. Na żeńską siatkówkę są przeznaczane dużo większe pieniądze niż na męską. Nie wiem od czego to zależy, gdyż na meczach żeńskiej siatkówki hale są wypełnione, a w przypadku męskiej tak się zdarza tylko podczas najważniejszych spotkań. Wydaje mi się, że Turcy od początku bardziej stawiali na kobiecą siatkówkę, co się przejawia chociażby w organizacji turniejów typu Grand Prix. Chociaż wygląda na to, że chcą, aby męska siatkówka odrobiła straty do żeńskiej: organizowali kwalifikacje olimpijskie, we wrześniu odbędą się tam mistrzostwa Europy. Poza tym ściągają coraz więcej dobrych zawodników do swojej ligi, a co za tym idzie, wzrastają nakłady finansowe.
Turecka przygoda również za Tobą, co z niej wyniosłeś?
- Na pewno dużo doświadczenia. Grałem cały rok, zbierałem dobre recenzje. Wspólnie zrobiliśmy bardzo dobry wynik, najlepszy w historii klubu od 13 lat. Ostatni raz w finale Halkbank grał w 1995 roku i to pod wodzą śp. Huberta Wagnera. Wtedy udało im się zdobyć mistrzostwo, my niestety musieliśmy zadowolić się wicemistrzostwem.
Czyli Polacy przynosili szczęście Halkbankowi.
- Zgadza się. Dlatego tym bardziej jestem zadowolony ze swojego pobytu w Turcji.
Jednak tam nie zostałeś, a pewnie chcieli Cię zatrzymać?
- Była taka sytuacja, że w marcu przyjechał mój menadżer, Andrzej Grzyb. Turcy go o to prosili, bo chcieli przedłużyć kontrakt na nowy sezon, ale marzec to jest jak dla mnie trochę za wcześnie na podpisywanie kontraktów. Nie zdecydowałem się na taką opcję, a później, po zgrzytach z menadżerem, wiadomo było, że w Halkbanku nie zostanę.
Po trzech latach zdecydowałeś się na powrót do Polski. Miałeś propozycje z Rzeszowa oraz Gdańska. Czy o wyborze Częstochowy zaważył tylko sentyment z dzieciństwa?
- Między innymi tak, ale trzeba przyznać, że w Częstochowie zawsze panowała bardzo dobra atmosfera dla siatkówki. Poza tym zespół prowadzi trener Radek Panas, z którym grałem razem na boisku w Sosnowcu. Również zespół, który jest młody i myślę, że się w niego wkomponuję bez większych problemów. Wydaje mi się, że to była rozsądna decyzja, po rozważeniu wszystkich "za" i "przeciw" wypadło na Częstochowę.
O atmosferze w Częstochowie, prognozach na przyszłoroczne Mistrzostwa Europy oraz wpływie siatkówki plażowej przeczytacie Państwo w drugiej części wywiadu, już w piątek!