Powrót (kos)zmaru sprzed kilku lat
Grzegorza Kosoka można powoli zacząć uznawać za symbol nieszczęścia ZAKSY. Na potwierdzenie tej myśli warto na początku cofnąć się w czasie do sezonu 2009/2010.
10 maja 2010 roku, Rzeszów, III mecz o brązowy medal. Siatkarze z Kędzierzyna-Koźla prowadzą w całej rywalizacji 2:0, 2:0 w setach i 23:17 w trzecim. Od wywalczenia miejsca na najniższym stopniu podium dzielą ich zaledwie dwa punkty. Wówczas atak z krótkiej kończy właśnie rezerwowy Kosok, który następnie udaje się w pole serwisowe. Z jego szybującymi zagrywkami kompletnie nie radzi sobie ówczesny libero kędzierzynian Marcin Mierzejewski. Zawodnik opuszcza boisko przy stanie 24:23 dla Resovii. Rzeszowianie wygrywają ostatecznie tę odsłonę 27:25, całe spotkanie 3:2, a cztery dni później odbierają brązowe krążki na Opolszczyźnie.
Po blisko czterech latach środkowy "przypomniał się" temu samemu klubowi w dość podobnych okolicznościach. Gdy na dobre wyrwał się z kwadratu, jego drużyna przegrywała 0:2 w serii, 1:2 w setach i cały czas musiała gonić przeciwników w czwartym. Przy stanie 19:17 dla ZAKSY, "Kosa" udał się w swoje "ulubione" miejsce, czyli za linię dziewiątego metra. Seria jego floatów sprawiła mnóstwo problemów Dickowi Kooyowi, a rzeszowianie po chwili remisowali już 19:19, by niedługo wygrać całego seta 25:22. W tie-breaku środkowy dostał trzy piłki w ataku. Wszystkie zamienił na punkt, czym w sporym stopniu przyczynił się do wygranej swojej ekipy 15:10. Na pomeczowej kolacji zebrał za swój występ brawa od całej drużyny, a na łamach jednego z mediów wyróżnił go nawet trener Andrzej Kowal.
Człowiek wolny od błędów
Osobę Paula Lotmana należy rozpatrywać tylko z perspektywy sobotniego widowiska. Z dwóch zasadniczych powodów: po pierwsze, w meczu numer trzy Amerykanin wyszedł w podstawowym składzie, a po drugie, spisał się w nim bardzo słabo, otrzymując od redakcji SportoweFakty.pl najniższą możliwą ocenę - jedynkę.
W związku z niemrawym występem w piątek, kolejne zawody rozpoczął już na ławce. Do tablicy został jednak wywołany bardzo szybko, ponieważ w sobotę poniżej wszelkiej krytyki prezentował się Peter Veres. Wobec fatalnej formy Węgra i braku Oliega Achrema, na Lotmanie ciążyła podwójna presja i brak jakiegokolwiek marginesu na błędy. Po tym, co pokazał dnia poprzedniego można było mieć wątpliwości, czy sprosta takim wymaganiom. Sprostał, spisując się nawet powyżej oczekiwań. Doskonale wywiązywał się ze swojego podstawowego obowiązku, czyli przyjęcia, a ponadto zagwarantował sporą jakoś w grze ofensywnej. Zbijał z blisko 50-procentową skutecznością. Nie dał się ani razu zablokować, nie popełnił ani jednej pomyłki w ataku, nie dał się zaskoczyć zagrywką, a samemu zepsuł tylko jeden serwis. Wraz z Krzysztofem Ignaczakiem został przez naszych redaktorów uznany za najlepszego gracza meczu.
Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas! Na Twitterze też nas znajdziesz!
[nextpage]Żadnej roli się nie boi
W przypadku Nikołaja Penczewa mamy do czynienia z odwrotną sytuacją, jak przy Lotmanie. Rozpoczął on bowiem na ławce rezerwowych spotkanie piątkowe, lecz podobnie jak jego kolega dzień później, został bardzo szybko zmuszony do zdjęcia dresu i zameldowania się na boisku. Wejście Bułgara zdecydowanie ożywiło przede wszystkim poczynania ofensywne zespołu z Podkarpacia, a jego skuteczna gra na siatce obowiązywała aż do ostatniego gwizdka sędziego. Każdy wnikliwy obserwator z pewnością pamięta, że to właśnie Penczew zakończył skutecznym uderzeniem najpiękniejszą, i prawdopodobnie najważniejszą, akcję w całym spotkaniu, która miała miejsce przy stanie 7:6 dla rzeszowian w piątym secie.
Pomiędzy ostatnimi dwoma występami Amerykanina a 21-latka znajdujemy jedno zasadnicze podobieństwo i jedną znaczącą różnicę. Łączy ich to, że obaj doskonale wywiązali się z roli rezerwowego. Dzieli natomiast fakt, że Penczew znakomicie poradził sobie także jako gracz wyjściowego składu, zostając wybranym MVP czwartego pojedynku. W pierwszych dwóch partiach sobotniego widowiska Bułgar spisywał się wręcz koncertowo, zasługując na notę bliską ideału. W trzecim secie złapał poważną zadyszkę, ale po chwili krótkiego odpoczynku z boku wrócił na parkiet i ponownie pokazywał to, co ma najlepszego. A przy okazji udowodnił, że psychika zdecydowanie nie jest jego słabą stroną.
Chirurg o żelaznych nerwach
Gdyby brać pod uwagę jedynie trzecie spotkanie, Jochen Schoeps absolutnie nie znalazłby miejsca w rankingu rezerwowych, którzy wpłynęli na rozwój boiskowych wydarzeń. Pojawił się wówczas na parkiecie tylko raz, w pierwszym secie, na podwójnej zmianie wraz z Fabianem Drzyzgą. Zawiódł, więc kolejnej szansy już nie otrzymał. Trzeba jednak oddać cesarzowi Dawidowi Konarskiemu, co cesarskie i przyznać, że polski bombardier nie dawał wtedy żadnych powodów do ściągania go z boiska.
Na drugi dzień sytuacja odwróciła się o 180 stopni. Konarski zdecydowanie pozbył się łatki króla parkietu, a blok rywali stanowił dla niego trudną do sforsowania przeszkodę. Skutek? W trzecim secie zmienił go Niemiec, którego po niecałej godzinie gry można już okrzyknąć mistrzem końcówek. To właśnie on popisał się bowiem serią trudnych, bardzo precyzyjnie lokowanych zagrywek w newralgicznych momentach zarówno trzeciego, jak i czwartego seta. Przy jego serwisach, Resovia dwukrotnie odjechała w końcówkach ze stanów okołoremisowych na 2-3 punkty przewagi, a następnie wygrała obie partie 25:21 i cały mecz 3:1.
Z dala od perfekcji
- Dał doskonałe zmiany, co w kontekście sezonu reprezentacyjnego bardzo mnie cieszy - powiedział na temat występów Fabiana Drzyzgi w Kędzierzynie-Koźlu trener reprezentacji Polski, Stephane Antiga. Określenie "doskonałe" jest w tym wypadku mocno na wyrost, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę oba spotkania. Pierwsze pojawienie się 24-latka na parkiecie, które nastąpiło w pierwszym secie piątkowego meczu, skończyło się prawdziwą katastrofą, gdyż nieźle funkcjonująca pod wodzą Lukasa Tichacka drużyna kompletnie straciła właściwy rytm, co zakończyło się jej porażką 16:25. Szansę na rehabilitację otrzymał w czwartym secie, kiedy to już na stałe zastąpił coraz słabiej funkcjonującego Czecha. I trzeba przyznać, że wówczas spisał się bardzo dobrze. Zmienił styl gry zespołu, czym dość mocno zaskoczył blokujących ZAKSY. Częściej uruchamiał przede wszystkim środkowych, a ci zamieniali kolejne akcje na bezcenne punkty.
Scenariusz czwartego meczu pomiędzy kędzierzynianami a rzeszowianami był podobny do poprzedniego starcia pod wieloma względami, między innymi pod kątem postawy rozgrywających. Ponownie Tichacek po udanym początku dość szybko zaczął tracić wigor i po raz kolejny w drugiej części widowiska zmienił go Drzyzga. Nie można jednak powiedzieć, że w sobotę reprezentant Polski był pierwszoplanowym aktorem. Najwięcej do życzenia pozostawiała jakość jego wystaw na środek, w związku z czym im dalej w las, tym częściej sprowadzał swoją grę do rozrzucania piłek po skrzydłach. Od wspomnianej przez Antigę doskonałości dzieliły go lata świetlne ...
Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas! Na Twitterze też nas znajdziesz!
ważne, żeby jutro wygrać. wierzę w chłopaków!