Michał Rudnik: Z jakimi nadziejami podpisywałeś przed sezonem kontrakt z Jadarem Radom?
Adrian Stańczak: Na samym początku prezes zapowiadał, że będziemy walczyli o piąte miejsce. Właśnie takie miałem cele, podpisując kontrakt z Jadarem. Jestem młodym zawodnikiem i stale chcę rozwijać swoje umiejętności, a tutaj mam na to szansę. Grając na przyjęciu u boku Macieja Pawlińskiego, czy Marcina Kocika można się sporo nauczyć.
No i co? Plany wzięły w łeb. O piątym miejscu możecie jedynie pomarzyć.
- Cały czas liczę na to, że obudzimy się z tego letargu. Dlatego na razie nie zmieniłem planów. Wciąż wierzę, a nawet jestem przekonany, że będzie dobrze. Może tego nie widać, ale porażki nas nie załamały i nasza drużyna jest silna psychicznie. Damy radę!
Skąd więc - twoim zdaniem - bierze się wasza dotychczasowa słaba gra i porażki?
- Naszym największym problemem jest brak lidera na boisku. Nie ma nikogo, kto wziąłby ciężar gry na swoje barki, kto by nami potrząsnął, może nawet "ostro" objechał na boisku. Może wtedy byśmy ruszyli do ostrej walki. My tymczasem patrzymy jeden na drugiego i nic z tego nie wynika.
Może w takim razie powinieneś wziąć to zadanie na siebie?
- Gdybym mógł atakować pewnie bym to zrobił. Jako libero nie mogę zdobywać punktów i wziąć ciężaru gry na swoje barki. To musi być ktoś, kto przy stanie 20:20 będzie potrafił z zimną krwią kończyć akcje. Takiej osoby zabrakło nam choćby w spotkaniach w Olsztynie, Rzeszowie, czy też Kędzierzynie-Koźlu, gdzie przegrywaliśmy mentalnie w końcówkach poszczególnych partii.
Słyniesz z ogromnego zaangażowania i poświęcenia, zarówno podczas meczów, jak i na treningach. Myślisz, że twoim kolegom zależy na sukcesach Jadaru tak samo jak tobie?
- Na pewno. Nie widzę, by ktoś lekceważył treningi, czy olewał polecenia trenera. W naszej drużynie panuje naprawdę dobra atmosfera i wydaje mi się, że wszyscy mamy ten sam cel. Problem rodzi się dopiero, gdy wychodzimy na parkiet i stajemy oko w oko z rywalem. W ostatnim pojedynku z Politechniką Warszawską brakowało rodzinnej atmosfery i wzajemnego wsparcia. Każdy tylko pilnował "własnego nosa". Musimy to wyeliminować i zacząć wreszcie grać w myśl zasady "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego".
Poniedziałkowe spotkanie zawodników miało służyć zmianie tego nastawienia?
- Zamknęliśmy się sami w szatni - bez trenera oraz innych osób postronnych. Do późnej nocy analizowaliśmy, co jest nie tak i co trzeba poprawić. Sądzę, że wyciągnęliśmy kilka konstruktywnych wniosków. Jaki to przyniesie efekt, przekonamy się pewnie za kilka dni w Bełchatowie. Być może nie zdobędziemy tam punktów, ale - moim zdaniem - w spotkaniu ze Skrą bardzo ważna będzie nasza postawa i zaangażowanie. Musimy pokazać, że nie załamaliśmy się i chcemy walczyć.
Co konkretnie ustaliliście podczas poniedziałkowej narady w szatni?
- Wprowadziliśmy system kar i nagród. Ustaliliśmy na przykład, że na poranne treningi przychodzimy w jasnych strojach, a wieczorami w ciemnych. Chodzi o to, żebyśmy poczuli, iż tworzymy monolit. Kto złamie tą zasadę, będzie musiał zapłacić. Podobnie jak za spóźnienia, czy rozmowy przez telefon podczas obiadów i kolacji. Kasa idzie do wspólnej puli, a ci, którzy na przedmeczowym rozruchu wygrają tak zwane "single", czyli nasze wewnętrzne gierki, podzielą ją między siebie. Jest o co walczyć (śmiech).
We wtorek spotkaliście się natomiast z prezesem. Dostaliście już rózgi na święta?
- Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Prezesa nie było, pojawił się wiceprezes Tadeusz Kupidura i dyrektor sportowy Bogdan Domagała. Otrzymaliśmy od nich spore wsparcie. Doszliśmy do tych samych wniosków. Mówiąc trywialnie - brakuje nam jaj. Podobnie jak my uważają, że stać nas na poprawę.
Pomimo waszej fatalnej passy nie możecie narzekać na brak wsparcia od kibiców.
- W Radomiu atmosfera do siatkówki, odkąd tylko pamiętam, jest idealna. Tu zawsze mnóstwo osób przychodzi na mecze i głośno nas wspiera. Dlatego tym bardziej jest nam przykro z powodu tej kompromitacji z Politechniką Warszawską. To nie powinno się zdarzyć.
W Bełchatowie wsparcie od kibiców będą mieli rywale. Jesteście w stanie powalczyć tam o jakiś dobry wynik?
- Liczę na to. Gdybym nie wierzył, że możemy wygrać, to nie grałbym w siatkówkę. Nastawiamy się mentalnie na to spotkanie od poniedziałku i wciąż myślimy o tym, że stać nas na zwycięstwo. To jest sport, a tu na szczęście niespodzianki się zdarzają i nawet wielka Skra może czasami polec w starciu z teoretycznie słabszym rywalem.
W zeszłym sezonie grałeś w Płomieniu Sosnowiec. Drużynie, która sprawiała najwięcej niespodzianek w lidze, mimo, iż wasz skład personalnie nie był najsilniejszy. Czym się różnił tamten Płomień od dzisiejszego Jadaru?
- Tam cała drużyna była złożona z walczaków. Każdy potrafił krzyknąć, walczyć. Tutaj są zawodnicy o wiele bardziej spokojni. Ograniczają się do swoich zadań na boisku i swojej roboty. Nikt nie podpowie nic koledze, nie zmotywuje go. To jest właśnie ta różnica, którą musimy zniwelować. Wtedy wszystko w naszej grze zaskoczy.
Wróciłeś na "stare śmieci" do Radomia. Warto było?
- Jasne że tak. Tu się wychowałem i tu mam rodziców oraz mnóstwo znajomych. Czego chcieć więcej? Gram u siebie, w mieście, gdzie nigdy nie brakuje wspaniałych siatkarskich kibiców. Jest to naprawdę świetne przeżycie i mam nadzieję, że w przyszłym sezonie będę mógł pozostać w klubie.