1984: Los Angeles, 1988: Seul, 2008: Pekin
Chociaż siatkówka została wymyślona w Stanach Zjednoczonych przez nauczyciela Williama G. Morgan, przez wiele lat Amerykanie nie liczyli się na arenie międzynarodowej. Głośno zrobiło się o nich dopiero w 1984 r., kiedy to w finale IO w Los Angeles pokonali reprezentację Brazylii, która w swoich szeregach miała Bernarda Rajzmana, uznanego później przez FIVB za najlepszego siatkarza XX w. Warto jednak dodać, że na tym rozgrywanym w czasach "zimnej wojny” turnieju zabrakło kilku czołowych reprezentacji świata, z ZSRR na czele. Cztery lata później w Seulu obsada była już kompletna, a Amerykanie obronili złoty medal, pokonując w finale w pięknym stylu drużynę Związku Radzieckiego 3:1. Na kolejnych IO w Barcelonie reprezentacja USA zdobyła jeszcze brązowy medal, jednak później nastąpiły chude lata dla amerykańskiej siatkówki. Dopiero kilka lat temu Amerykanie przypomnieli o sobie, zajmując czwarte miejsce na IO w Atenach w 2004 r. Dwa lata później byli jednak dopiero 10. zarówno w Lidze Światowej, jak i w Mistrzostwach Świata. W 2007 r. prezentowali się już znacznie lepiej, zajmując trzecie miejsce w Lidze Światowej (w finale rozgrywanym w Katowicach pokonali w spotkaniu o 3. lokatę 3:1 Polaków) oraz czwarte miejsce podczas rozgrywanego na przełomie listopada i grudnia Pucharu Świata, jako jedyna drużyna pokonując wówczas reprezentację Brazylii i to 3:0. Prawdziwe odrodzenie amerykańskiej siatkówki nastąpiło jednak rok później...
Liga Światowa dobrym prognostykiem
W fazie grupowej Ligi Światowej 2008 Amerykanie z dwunastu spotkań przegrali tylko trzy, za rywali mając mocne reprezentacje Finlandii, Bułgarii i Hiszpanii. Już w przedostatniej kolejce zapewnili sobie awans do rozgrywanego w Rio de Janeiro Final Six. Turniej finałowy rozpoczęli fatalnie, od porażki 0:3 z Serbią i tylko dzięki niezwykle szczęśliwemu zwycięstwu nad Polską 3:2 awansowali do półfinału. Tam doszło jednak do prawdziwej sensacji, Amerykanie gładko 3:0 uporali się bowiem z Brazylijczykami - gospodarzami i głównymi faworytami Ligi Światowej. W finale reprezentacja USA zrewanżowała się Serbii za wcześniejszą porażkę, wygrywając z reprezentacją z Bałkanów 3:1 i niespodziewanie wygrywając całe rozgrywki. Canarinhos przegrali za to w spotkaniu o trzecie miejsce 1:3 z reprezentacją Sbornej i po raz pierwszy od dziesięciu lat nie stanęli na podium Ligi Światowej. Porażka ta była tym boleśniejsza, że została doznana przed własną publicznością i to jeszcze w przededniu Igrzysk Olimpijskich, co podkopało nieco pewność Brazylijczyków.
Pomimo tego to ekipa Bernardo Rezende wciąż uznawana była za głównego faworyta to złota olimpijskiego w Pekinie. Sezon olimpijski, w tym Liga Światowa, podporządkowany był bowiem w każdym aspekcie najważniejszej imprezie czterolecia. Dlatego też wszystkie reprezentacje potraktowały LŚ jako swojego rodzaju "poligon doświadczalny" przed IO - rotując mocno składami czy też testując różne warianty ustawienia. Z tego powodu wyniki tegorocznej Ligi Światowej nie były do końca miarodajne, często dochodziło do zaskakujących rozstrzygnięć, których jednak nie można było traktować jako wiążących. Szczyt formy każdej reprezentacji miał nadejść na igrzyska, wynik w LŚ schodził na dalszy plan. Nikt nie chciał wygrać w Rio de Janeiro, a przegrać w Pekinie. Po porażce Brazylii wielu uznało, że drużyna ta, złożona z coraz starszych zawodników nie byłaby już w stanie wygrać dwóch ważnych imprez pod rząd, dlatego też gdybano, że Canarinhos odpuścili nieco LŚ, by w pełni skupić się na przygotowaniach do IO. Co więcej, w 2002 r. Canarinhos również przegrali finał Ligi Światowej grając przed własną publicznością - w Belo Horizonte, przegrywając w meczu o złoto 1:3 z Rosją.
Wielka Brazylia zdetronizowana
Dwa tygodnie później przypuszczenia te zdawały się potwierdzać. W fazie grupowej drużyna Bernardo Rezende przegrała tylko z Rosją (Brazylijczykom wcześniej również często przytrafiały się porażki w początkowych fazach turnieju), zajmując pierwsze miejsce w grupie. Lepszy bilans od Canarinhos osiągnęli tylko... Amerykanie, którzy przeszli jak burza przez fazę grupową, jako jedyni odnosząc komplet zwycięstw. W ćwierćfinale Brazylijczycy trafili na najłatwiejszego z możliwych rywala, reprezentację Chin, którą gładko pokonali 3:0. Pomimo małych problemów (3:2 z Serbią) do półfinałów awansowali także Amerykanie, a grono czterech najlepszych drużyn uzupełniły reprezentacje Rosji oraz Włochów, którzy wyeliminowali Polaków. W półfinale Amerykanie rozegrali kolejny pięciosetowy dreszczowiec, a po zwycięstwie nad Rosją awansowali po raz trzeci w swojej historii do finału IO, gdzie czekała już na nich reprezentacja Brazylii. - Jestem dumny ze sposobu w jaki moi zawodnicy poradzili sobie z presją, jaką stworzyli Rosjanie w trzecim i czwartym secie. Chłopcy pokazali, że stać ich na medal, może nawet na złoto - mówił po półfinałowym spotkaniu trener Amerykanów i jak się później okazało, były to słowa prorocze.
Pierwsze piłki spotkania finałowego nie zapowiadały sukcesu Amerykanów, którzy do pojedynku przystąpili wyraźnie spięci, przegrywając pierwszą partię. Paradoksalnie, podziałało to na nich niezwykle mobilizująco, bo już od początku drugiego seta to oni rządzili na boisku, po kilku minutach prowadząc 6:0. Brazylijczycy mogli być tylko tłem dla rozpędzonej reprezentacji Stanów Zjednoczonych, która pewnie wygrała kolejne trzy odsłony spotkania, a w rezultacie sięgnęła po najcenniejsze dla każdego sportowca trofeum - złoto Igrzysk Olimpijskich.
- Jeszcze rok temu nikt nie sądził, że nasza drużyna może powalczyć o olimpijskie złoto. Pokazaliśmy wszystkim, że się mylili - cieszył się Hugh McCutcheon po spotkaniu finałowym. - To Brazylia wyznaczała standardy w światowej siatkówce przez ostatnie kilka lat, ich osiągnięcia są fenomenalne. My sami się od nich wiele nauczyliśmy. Canarinhos wywarli ogromny wpływ na światową siatkówkę - komplementował jednak swoich rywali.
Co dalej?
Dwa tytuły mistrzów świata, dwukrotne zwycięstwo w Pucharze Świata, mistrzostwo olimpijskie, pięć tryumfów w Lidze Światowej i jedno drugie miejsce, dwa tytuły mistrzów Ameryki Południowej - to osiągnięcie Brazylijczyków w latach 2002-2007. Do tej imponującej kolekcji Canarinhos dołożyli w tym roku srebro Igrzysk Olimpijskich, jednak z pewnością nie jest to satysfakcjonujący ich rezultat. Dla brazylijskich siatkarzy turniej w Pekinie miał być wspaniałym zwieńczeniem ich dominacji w światowej siatkówce w XX w. Dodatkowo dla większości z nich była to już ostatnia w ich karierze szansa, by zwiesić na szyi złoty olimpijski krążek. Porażkę Brazylijczyków trudno jednak rozpatrywać w kategoriach ogromnej sensacji. Już od jakiegoś czasu cały świat czekał, kto wreszcie pokona tych wirtuozów siatkówki. Co symptomatyczne, zarówno podczas Ligi Światowej, jak i Igrzysk Olimpijskich drużyna Brazylii nie prezentowała się wcale wiele gorzej niż we wcześniejszych latach, kiedy rządziła w światowej siatkówce. W grze Canarinhos zabrakło po prostu tego błysku, który przez wiele lat zapewnił im dominację w tej dyscyplinie sportu.
- Hegemonia Brazylii trwała długo i była bezdyskusyjna, tak jak fakt, że kiedyś musiała zostać przerwana - nie ukrywał Bernardo Rezende, który był jednak bardzo rozczarowany końcowym rozstrzygnięciem. - Moi chłopcy zasługiwali na złoto. Teraz nie mogę spać w nocy, bo już myślę o tym, co czeka nas w przyszłości - wyjaśniał. Przyszłe cele reprezentacji Canarinhos są jednak jasne: powalczyć ponownie o złoto na IO w Londynie w 2012 r. W zespole na pewno zabraknie obecnych wielkich gwiazd (np. Giba zamierza grać w reprezentacji do 2010 r.), w Brazylii istnieje jednak bardzo duża grupa niezwykle uzdolnionej młodzieży, którzy mogą stworzyć nowy "dream team" i ponownie podbić świat.
Canarinhos zarówno w Rio de Janeiro jak i w Pekinie zostali pokonani przez zespół znacznie ustępujący im wyszkoleniem technicznym. Siatkarze amerykańscy, świetni w bloku i na zagrywce, wirtuozami siatkówki nie są i nigdy nie będą. Ich gra bazuje przede wszystkim na świetnym przygotowaniu fizycznym i powtarzanych do znudzenia podczas zgrupowań schematach. Sam Hugh McCutcheon nie twierdzi, że za sukcesem jego siatkarzy stoi jakiś niezwykły sekret. - Mam dobrych siatkarzy, którzy tworzą zespół i dobrze ze sobą współpracują. To jest po prostu ciężka praca. - wyjaśnia. Podobnie jak reprezentacja Brazylii, drużyna amerykańska bazuje jednak na niezwykle doświadczonych, ale co za tym idzie, już nie najmłodszych zawodnikach. Po IO w Pekinie koniec reprezentacyjnej kariery zapowiedział "mózg" zespołu, rozgrywający Lloy Ball. Tylko czterech siatkarzy spośród 12-osobowej kadry olimpijskiej USA ma poniżej 30-lat. 30-letnich Claytona Stanley’a i Ryan’a Millara, 32-letniego Rileya Samlon czy też 35-letniego kapitana Thomasa Hoffa podczas kolejnych IO za cztery lata może już zabraknąć w amerykańskiej reprezentacji. - Możemy stracić kilku kluczowych graczy. Dawali oni z siebie bardzo, bardzo dużo w ostatnich latach, a teraz, kiedy osiągnęli cel, mogą odpuścić. Na szczęście mamy młodych zawodników, którzy są gotowi, by wzmocnić reprezentację - mówił po IO Hugh McCutcheon. Dzisiaj już wiadomo, że w drużynie zabraknie przede wszystkim jego, ponieważ postanowił spróbować swoich sił jako szkoleniowiec żeńskiej kadry USA. Jednak to już najbliższy rok pokaże, czy olimpijski sukces był chwilowym skokiem formy amerykańskiej drużyny, czy też reprezentacja USA na dłużej zagości na siatkarskim piedestale.