Porażki cenniejsze niż zwycięstwa? Historia zna takie przypadki

Natalia Witczyk
Natalia Witczyk
Mało kto pamięta już o szachach, których głównymi bohaterami kilka lat temu byli Polacy z ówczesnym szkoleniowcem Andreą Anastasim. Pierwszą rundę mistrzostw Europy 2011, polska ekipa rozegrała w Pradze i rozpoczęła od zwycięstwa nad Niemcami.

Później nastąpiła dość pechowa porażka z reprezentacją Bułgarii. Chyba każdy zapamiętał moment, gdy w ostatnim secie polska kadra miała szansę na wyrównanie stanu partii, jednak przy nabiegu do ataku nieszczęśliwie poślizgnął się Jakub Jarosz.

Po tych dwóch pojedynkach wiadomo było, że zespół czeka gra w barażach o wejście do ćwierćfinału. System był dokładnie taki sam, jak obecnie i promował porażki w ostatnich spotkaniach. Trzeci mecz grupowy ze Słowakami Polacy rozpoczęli w rezerwowym zestawieniu. Sztab szkoleniowy desygnował do gry zawodników, którzy większość czasu spędzili w kwadracie dla rezerwowych. Wśród nich byli między innymi bardzo młodzi siatkarze - Fabian Drzyzga oraz Mateusz Mika.

Chyba nikt nigdy nie potwierdził wprost, że Biało-Czerwoni z premedytacją prezentowali się słabiej od rywali, aby w następnych rundach trafić na łatwiejszych przeciwników. Mimo to, chytry plan udał się w pełni. W barażu zespół wygrał z Czechami, a w ćwierćfinale Polacy znów zmierzyli się ze Słowakami, pokonując ich tym razem bezproblemowo w trzech setach. Wygrana sprawiła, że po raz drugi z rzędu reprezentacja Polski znalazła się w najlepszej czwórce mistrzostw Europy i w ostatecznym rozrachunku wywalczyła brązowy medal tej imprezy.

Wtedy również słychać były słowa oburzenia. Nawet na trybunach przed grupowym starciem ze Słowakami kibice między sobą wymieniali poglądy, że mecz na pewno zakończy się porażką. Niemniej jednak byli niezadowoleni z faktu, że po przejechaniu kilkuset kilometrów, wydaniu niemałej sumy pieniędzy muszą oglądać porażkę swoich ulubieńców. Chociaż manewr był ryzykowny, w końcowym rozrachunku opłacił się w stu procentach.

Na swoje usprawiedliwienie reprezentanci Polski przytaczali fakt, iż rok wcześniej podczas mistrzostw świata we Włoszech nie bawili się w kalkulacje i odpadli z turnieju już w drugiej jego fazie. Wówczas regulamin również pozwalał na porażki bez późniejszych konsekwencji w postaci gorszego miejsca. Już w pierwszej fazie, grający w Trieście wraz z Polakami Serbowie nieco mniej przykładali się do wyników, co pozwoliło im trafić do zdecydowanie łatwiejszej grupy.

Natomiast polska drużyna, po pokonaniu wszystkich przeciwników, w drugiej fazie zagrała z Bułgarami oraz Brazylijczykami, czyli dwoma bardzo mocnymi zespołami. Gdy już wiadomo było, że Polacy nie mają szans na nawiązanie wyrównanej walki z rywalami, walka o pierwsze miejsce pomiędzy wymienionymi wcześniej dwoma zespołami okazała się największą farsą w historii siatkówki.

Nie jest przecież normalnym, że żaden z zespołów nie chciał wygrać i robił wszystko, aby tego nie dokonać. Natomiast trener Bernardo Rezende wystawił dość eksperymentalny skład, w którym rolę rozgrywającego pełnił nominalny atakujący Theo Lopes. Siatkarz chyba nigdy dotąd nie odbił tylu piłek, a do tego robił to w dość czytelny sposób, ułatwiając zadanie rywalom. Ostatecznie reprezentacja Bułgarii wygrała w trzech setach, a Brazylijczycy, zgodnie z planem, zagrali ze słabszymi przeciwnikami i bez problemów zdobyli złoty medal.

Czy uważasz, że drużyny powinny korzystać z luki w regulaminie?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×