Sytuację, przed jaką stanął Lebedew zostając pierwszym trenerem Jastrzębskiego Węgla, można porównać do panującego w XIV wieku króla Kazimierza Wielkiego, który "zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną". Co prawda na wystawienie Australijczykowi końcowej oceny przyjdzie czas dopiero po zakończeniu sezonu, lecz jak dotąd jego działania zasługują na duże słowa uznania.
Żeby nie wymieniać wszystkich zawodników, którzy odeszli z jastrzębskiego klubu po sezonie 2014/2015 (było ich aż jedenastu, plus trener Roberto Piazza), wystarczy podać kilka najważniejszych nazwisk: Michał Łasko, Zbigniew Bartman, Damian Wojtaszek czy Krzysztof Gierczyński. Znacząco zmniejszone zostały także możliwości finansowe zespołu, co poskutkowało między innymi brakiem imponujących wzmocnień. Mało sprzyjające okoliczności nie zniechęciły jednak Lebedewa do podjęcia się trudnego wyzwania.
- Od pierwszych treningów powtarzałem zawodnikom, że prezentują dobrą jakość i mają możliwości do podjęcia walki na wysokim poziomie. Myślę, że moi gracze to zrozumieli, również ci młodzi, z którymi pracuje się nieco inaczej. Oni dopiero poszukują bowiem swojego miejsca w siatkarskim świecie, więc dużo z nimi rozmawiamy. I już w tej chwili można dostrzec w ich grze pewne postępy - tłumaczy szkoleniowiec.
W pierwszych dziewięciu kolejkach obecnego sezonu, Jastrzębski Węgiel zdobył 14 punktów, notując aż pięć zwycięstw. Pokonał między innymi 3:2 na wyjeździe aktualnego mistrza Polski, Asseco Resovię Rzeszów, oraz bardzo mocno uprzykrzył życie wicemistrzowi Lotosowi Treflowi Gdańsk (2:3). Australijski szkoleniowiec oparł grę swojej drużyny na doświadczonym rozgrywającym, 36-letnim Michale Masnym, który znakomicie dyryguje poczynaniami swoich młodszych kolegów.
- Miskin jest wspaniałym siatkarzem. Wiedziałem już wcześniej, że jest klasowym zawodnikiem, ale nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak dobrym. To dla mnie jeden z najlepszych rozgrywających na świecie. Żałuję, iż poza Polską tak niedużo osób osób docenia jego wielkie umiejętności - mówi Lebedew.
Słowak mocno pomaga swojemu trenerowi w utrzymywaniu jastrzębian na powierzchni ligowej wody, lecz Australijczyk wyrobił sobie uznaną markę już przed objęciem sterów w ekipie z Jastrzębia Zdroju. W ciągu 48 lat swojego życia zapracował na miano obieżyświata, pierwszy raz stykając się bezpośrednio z zagraniczną siatkówką w 1988 roku.
Roczny zwiastun przyszłości
W czasie kariery zawodniczej Lebedew reprezentował barwy jednego klubu spoza Australii - 2. ligowego niemieckiego GSV Osnabrück. Do Niemiec trafił w sezonie 1988/1989, dzięki znajomościom swojego ojca, Waltera, który, choć z pochodzenia był Ukraińcem, wyemigrował do Australii i przez pewien czas był między innymi prezydentem tamtejszej federacji siatkarskiej.
- W końcówce lat 80. trudno było nawiązać kontakt na linii Niemcy - Australia, lecz pewnego razu moją ojczyznę odwiedziła właśnie drużyna z Osnabrücka. Wówczas ojciec wykorzystał swoje kontakty i zorganizował mi możliwość gry w tym zespole. Występowałem w nim przez rok, mieszkając w tym czasie u rodziny Wallenhorstów, z którą do dziś łączą mnie bliskie relacje - wspomina Mark.
Pochodzący z Adelajdy Lebedew wystąpił 12 razy w reprezentacji Australii, ale wielkim siatkarzem nigdy nie został. Wywalczył pięć mistrzowskich tytułów w swoim kraju, by w 1997 roku rozpocząć przygodę trenerską. Nie zawsze pełnił jednak rolę pierwszego szkoleniowca.
Często spełniał rolę asystenta. Tak było między innymi podczas jego pierwszej przygody z Jastrzębskim Węglem, która miała miejsce w latach 2007-2009. Wówczas to pomagał Roberto Santilliemu oraz pełnił funkcję trenera od przygotowania fizycznego. Ponadto zbierał również doświadczenie w wielu innych krajach.
Ograniczając się do Europy, pracował w sztabach szkoleniowych zespołów z Niemiec, Włoch, Belgii oraz Polski. Największe sukcesy w trenerskiej karierze osiągnął z ekipą Berlin Recycling Volleys, którą prowadził przez pięć lat, począwszy od 2010 roku. Wywalczył z nią trzy mistrzostwa kraju oraz brązowy medal w Lidze Mistrzów 2014/2015. Tych osiągnięć najprawdopodobniej by nie było, gdyby w pewnym momencie nie zdecydował się zmienić swojego zachowania na ławce trenerskiej.
Przemiana, Coca Cola i podwinięte rękawy
- Jako zawodnik byłem naładowany emocjami. Na boisku wyróżniałem się ambicją i agresją. Kiedy siatkarz wciela się w rolę trenera, na początku przenosi swoją boiskową osobowość także na ławkę. Jeśli jednak szkoleniowiec cały czas biega, skacze i krzyczy przy linii bocznej, wówczas zawodnicy po pewnym czasie przestają się interesować jego postępowaniem. Potrzebują oni trenera jako osoby, która może im pomóc znaleźć właściwe rozwiązania. Moim zdaniem siatkarzom lepiej pracuje się z opanowanymi szkoleniowcami i dlatego się zmieniłem - opowiada Lebedew.
Metody pracy Australijczyka bardzo przypadły do gustu środkowemu Tomasowi Kmetowi, który przez cztery lata współpracował z nim w Berlinie. - Bardzo szanuję Marka za to, że daje zawodnikom poczucie zaufania. Największym jego atutem jest wykorzystanie najlepszych stron swoich podopiecznych i niezmieniania ich za wszelką cenę. Potrafi także bardzo mądrze przygotowywać zespół do najważniejszych meczów, tak by po drodze nie "zajechać" poszczególnych graczy. Podobała mi się też duża liczba zabawnych gier na początku treningów - wyjaśnił słowacki siatkarz.
Sam Lebedew koncentruje się przede wszystkim na perfekcyjnym opracowaniu założeń taktycznych i wyćwiczeniu elementów technicznych. Jego zdaniem drużyna tak naprawdę wypracowuje zwycięstwo nie w dniu spotkania, ale podczas poprzedzających je przygotowań. - Mark ma nietuzinkowy umysł i wymyśla różne niekonwencjonalne rzeczy - przyznawał Robert Kromm, kolejny z jego podopiecznych w Berlin Recycling Volleys.
Jednym z nietypowych aspektów pracy szkoleniowca w stolicy Niemiec był moment ogłaszania przez niego wyjściowego składu. Niejednokrotnie następował on bardzo późno, czasem dosłownie kilka minut przed pierwszym gwizdkiem. Zaskoczenia takim podejściem nie ukrywał były przyjmujący BRV Scott Touzinsky. - Przed wyjściem na rozgrzewkę raczej warto by było wiedzieć, kto znajdzie się w "szóstce" - komentował Amerykanin.
Australijski trener cieszył się jednak dużym szacunkiem wśród swoich podopiecznych, a do historii przeszły już jego dwa charakterystyczne zwyczaje. Pierwszy z nich dotyczy Coca Coli, lecz odszedł on już do lamusa. Bywały jednak czasy, kiedy, w czasie meczów, Mark pochłaniał kolejne łyki jednego z najpopularniejszych napojów na świecie. - Był to dla mnie pewien rytuał. Kiedy jednak podczas spotkania wypijałem dwie butelki Coca Coli, później miałem duże problemy z zaśnięciem. Ponadto, Cola nie jest także zbyt zdrowa. Zaprzestałem więc jej spożywania i obecnie wystarcza mi jedna kawa przed rozpoczęciem pojedynku - mówi Lebedew z uśmiechem na ustach.
Drugi ze zwyczajów wiąże się z podwijaniem rękawów. Do tej historii odnosił się ojciec Marka, który po raz pierwszy zaobserwował takie zachowanie syna w drugim półfinałowym starciu z VfB Friedrichshafen (sezon 2011/2012). Berlińska ekipa przegrywała wówczas 0:1 w meczach i 0:2 w setach. W kryzysowym momencie, Lebedew najpierw zmienił swój wygląd. Pozbył się charakterystycznej marynarki, odkładając ją na bok. Podciągnął także do góry rękawy długiej koszuli. Jego zespół wygrał ten pojedynek 3:2, całą rywalizacją z VfB 3:1, a następnie sięgnął po pierwsze mistrzostwo Niemiec. Australijczyk powtarzał "eksperymenty" z ubraniami także w finale. - Ta sytuacja uświadomiła mi, dlaczego zespół Berlin Recycling Volleys odniósł końcowy sukces - zaznaczał Walter Lebedew.
Jego potomek cały czas dostarcza mu powodów do dumy. Mark od razu po objęciu Jastrzębskiego Węgla zakasał rękawy, konsekwentnie zbierając, z niezbyt mocną personalnie drużyną, kolejne punkty w PlusLidze. I należy przypuszczać, że prowadzeni przez niego jastrzębianie mocno uprzykrzą życie jeszcze niejednemu przeciwnikowi.
Wiktor Gumiński
#dziejesiewsporcie: nowa dyscyplina robi furorę w Japonii