Agata Wasielewska, WP SportoweFakty: Zacznijmy może od początku. Mały Piotr Gacek przychodzi na pierwszy trening siatkówki. Przychodzi sam, czy ktoś go tam zabiera?
Piotr Gacek:
Urodziłem się pod Nysą, a Nysa jest kolebką siatkówki. W latach mojej młodości tamtejsza drużyna mocno stała na nogach walczyła o najwyższe trofea w Polsce. Zostałem kiedyś zabrany na mecz Stali Nysa i tam zakochałem się w siatkówce. Na pierwszy trening przyszedłem sam, bo chciałem być tacy jak siatkarze.
[b]
Miał pan jakichś konkretnych idoli?
[/b]
Kiedy rozpoczynałem tę przygodę, głośne były nazwiska takie jak Krzysztof Wójcik, Adam Kurek (ojciec Bartosz Kurka), z którym później miałem przyjemność grać w jednym zespole. To ci zawodnicy wiedli prym, jeżeli chodzi o nyską Stal, a w skali ogólnopolskiej Andrzej Szewiński, z którym też miałem okazję potem grać w AZS-ie Częstochowa, Krzysztof Stelmach, Andrzej Stelmach. To byli zawodnicy, trzymający bardzo wysoki poziom, do którego chciałem dążyć.
Kiedy zaczynał pan przygodę z siatkówką, nie było jeszcze pozycji libero. Na jakiej więc pan grał?
Wcześniej grałem na przyjęciu z atakiem, to taki dzisiejszy przyjmujący.
Kiedy w 1998 roku utworzono taką funkcję jak libero, sam uznał pan, że to miejsce dla pana, czy była to decyzja trenera?
A to akurat dość ciekawa historia. Wywodzi się z czasów, kiedy w trakcie mojego pobytu na studiach grałem w AZS-ie Opole. Przejście na libero dla mnie na początku brzmiało jak wyrok. Kiedy trener mi powiedział, że zagram na tej pozycji, nie odzywałem się do niego z dwa albo trzy tygodnie. Byłem oburzony, że pozbawił mnie możliwości zagrywania, zdobywania punktów. Bardzo długo się z tą zmianą oswajałem. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że w ten sposób uratowano mi sportowe życie, bo na innej pozycji zapewne zakończyłbym karierę bardzo szybko i na niższym szczeblu. Dzisiaj jestem trenerowi za to dozgonnie wdzięczny.
Libero nie jest już dla nas nowością, ale to chyba wciąż trochę niedoceniana pozycja, prawda? Zawsze wybiera się najlepszą "szóstkę" rozgrywek, trener wystawia pierwszą "szóstkę" meczu. Tak jakby ten siódmy zawodnik nie istniał.
Teraz już przeważnie na turniejach wybiera się pierwszy zespół, ale jeśli podaje się liczbę, to rzeczywiście mowa o "szóstce", ma pani rację. Grającego libero widać wtedy, kiedy gra źle. Zauważa się błędy w przyjęciu, brak obrony. Jeżeli libero gra dobrze, poza oczywiście jakimiś fenomenalnymi obronami, czyli dogrywa do siatki to, co ma dogrywać, oko kibica to pomija. To jest wręcz naturalne, że zwraca się uwagę na atak, na zdobycze punktowe, bo najbardziej rzucają się w oczy. Dlatego też to trudna pozycja.
Wspomina pan często, że przed trafieniem do PlusLigi przeszedł pan przez wszystkie niższe poziomy rozgrywek. Ten stopniowy rozwój sprawił, że przejście do ekstraklasy było łagodniejsze?
Rzeczywiście gra na wszystkich szczeblach rozgrywek bardzo ukształtowała mnie mentalnie jako sportowca. Widziałem najróżniejsze rzeczy - zetknąłem się z każdym poziomem treningu - i bardzo słabym, i bardzo wysokim, wiem, jak to wszystko wygląda od podszewki. To oczywiście zabrało sporo czasu, dlatego też tak późno zacząłem grać w PlusLidze. Starałem się jeszcze to wszystko pogodzić ze studiami, dlatego np. w Opolu grałem w II lidze i w serii B. Ale zobaczenie tego niższego poziomu pozwoliło mi uniknąć kilku błędów, które mógłbym popełnić, od razu skacząc na głęboką wodę w PlusLidze. Dlatego dobrze się złożyło. To oczywiście też nie jest tak, że miałem wybór, ale wolałem grać w trzeciej lidze. To był proces. Ja zawsze starałem się walczyć o najwyższe cele, ale zaczynałem od najniższej ligi. Ta kariera toczyła się więc kroczek po kroczku. Mimo tego wszystkiego, przeskok do PlusLigi był duży, to jest zupełnie inny poziom.
[b]
Dzisiaj młodzież trafia do ekstraklasy znacznie szybciej i pojawiają się opinie, że ci młodzi zawodnicy mają za łatwo, że mogą tego odpowiednio nie docenić i nie wykorzystać.
[/b]
Trudno powiedzieć, to chyba zależy indywidualnie od zawodnika. Dla niektórych pewne rzeczy rzeczywiście dzieją się za szybko. Wychodzą ze Szkoły Mistrzostwa Sportowego czy z wieku juniorskiego, trafiają do zespołu pluligowego i dobrze, jeżeli dostaną szansę. Bo zapłacenie "frycowego", w postaci lepszej czy słabszej gry, to jeszcze pół biedy, ale jeżeli ktoś idzie siedzieć na ławce, żeby tylko być w PlusLidze, sportowo może bardzo dużo stracić i lepiej dla niego byłoby, gdyby rozegrał cały sezon gdzieś indziej. Dlatego nie mówiłbym o niedocenieniu, ale o tym, że niektórzy zawodnicy myślą, że bycie w klubie z ekstraklasy podniesie ich rangę, a tymczasem to może potrwać sezon lub dwa, a potem okaże się, że to zostaje zapomniane.
Dobrym sposobem na poradzenie sobie z tym problemem są wypożyczenia. Lotos Trefl Gdańsk chyba właśnie w ten sposób stara się wspierać młodych siatkarzy?
Jasne. Praca z młodzieżą jest tutaj na bardzo wysokim poziomie. Widać, że klub o to dba. To jest istotne także dla samej drużyny seniorskiej. Spójrzmy - w wielu klubach grają teraz wypożyczeni zawodnicy Lotosu Trefla - Mateusz Czunkiewicz w Łuczniczce Bydgoszcz, Artur Ratajczak w MKS-ie Będzin, Bartek Kluth, a jeszcze są gracze w pierwszej lidze - ich przyszłość może przecież być związana właśnie z Lotosem Treflem. To pokazuje poprawne myślenie.
Mówimy o Lotosie Treflu, bo to pana aktualny klub, ale grał pan w wielu innych, zdobywając sporo trofeów. Któreś z klubowych sukcesów wspomina pan z największym sentymentem?
Każdy sukces, każdy puchar, medal czy mistrzostwo, jest inny. To są wyjątkowe momenty. Bardzo mile wspominam zdobycie Pucharu Polski z Lotosem Treflem tutaj w Ergo Arenie, zdobycie mojego pierwszego Pucharu Polski z AZS-em Częstochową czy celebrowanie zdobycia Pucharu Polski z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle. Każdy z tych sukcesów ma inny wymiar, bo też i był w innym momencie mojej kariery, w ogóle mojego życia. Jestem coraz dojrzalszym zawodnikiem, więc inaczej reaguję na sukcesy, ale wszystkie są cenne i wyjątkowe.
Na następnej stronie przeczytasz o niektórych różnicach, jakie na przestrzeni lat zaszły w PlusLidze, a także o przebiegu reprezentacyjnej kariery Piotra Gacka.
[nextpage]
Wspomniał pan AZS Częstochowę. Grał pan w tej drużynie w czasach, gdy walczyła o najwyższe cele. Nie robi się trochę smutno, kiedy patrzy się na miejsce, w którym ów klub jest aktualnie?
Bardzo się robi smutno. To jest miasto, do którego niedługo się przeprowadzę, więc jest mi przykro, bo nawet z kibicowskiego podejścia do siatkówki, chciałbym mieć tam klub, na którego mecz pójdę i będę ekscytował się dobrym widowiskiem. Na razie w Częstochowie tego nie ma. Wystarczy spojrzeć choćby na trybuny, żeby zobaczyć, że to wszystko jest w opłakanym stanie. Szkoda, bo gdzieś zostało stracone to wszystko, co tamtejszy AZS wypracował przez wiele lat. Nie chcę jednak nikogo karcić ani oceniać, bo nie jestem żadną wyrocznią w tym temacie.
[b]
Zupełnie inna sytuacja jest w PGE Skrze, która od wielu lat jest w ligowej czołówce. Ale ich absolutna dominacja też się skończyła.
[/b]
Monopol PGE Skry nie skończył się dlatego, że zespół obniżył loty. Tam tak naprawdę powstała kiedyś drużyna marzeń i inne zespoły próbowały do niej dorównać. Niektórym się udało. Asseco Resovia czy ZAKSA Kędzierzyn-Koźle, może trochę podpatrując bełchatowian, czy to marketingowo, czy jeżeli chodzi o politykę transferową, dotarły na szczyt. Ja nie mówię, że ZAKSA nie miała wcześniej marki, bo jeszcze jako Mostostal Azoty to był świetny klub, ale i tak widać tam progres. Także PGE Skra nie obniżyła poziomu, a raczej cała nasza siatkówka go podniosła. Dlatego też aktualnie mamy mocną i wyrównaną ligę.
ZOBACZ WIDEO Primera Division: błysk Messiego dał zwycięstwo Barcelonie [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
To chyba dla ligi lepsze, że jest wyrównana?
Przede wszystkim, jest to lepsze dla kibiców.
Rozmawialiśmy o sukcesach, to może zapytam o największe rozczarowania?
Na pewno te mecze, które wyeliminowały możliwość znalezienia się na podium. Kilka razy zajmowałem czwarte miejsce, a takie porażki bolą. Podobnie jak przegrane finały Pucharu Polski. Na pewno też finał Pucharu CEV, kiedy razem z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle grałem przeciwko Sisley Treviso. Wygraliśmy wtedy na wyjeździe 3:2, u siebie przegraliśmy 1:3 i złotego seta. Takich właśnie spotkań szkoda. Kiedy sukces był blisko, a jednak czegoś zabrakło.
Przejdźmy do kariery reprezentacyjnej. Zadebiutował pan w kadrze w 2005 roku, więc już jako ograny zawodnik. Było dzięki temu łatwiej?
Na pewno doświadczenie pomogło, ale to był ogromny krok do przodu. Przede wszystkim, traktowałem to jako spełnienie marzeń, bo każdy sportowiec trenuje, żeby zagrać z orzełkiem na piersi... No, właściwie to na piersi mamy flagę. Także trafienie do kadry to była nobilitacja dla mnie - zawodnika, który nie był brany pod uwagę na juniorskie imprezy międzynarodowe, a mimo to trafił do reprezentacji seniorskiej.
Pierwszym dużym sukcesem reprezentacyjnym było wicemistrzostwo świata wywalczone w Tokio w 2006 roku. Mówił pan kiedyś w wywiadzie, że wówczas nie uświadamialiście sobie, jak wielkie to było osiągnięcie. A dziś jak się na to patrzy?
Teraz patrzymy na to podobnie jak wtedy, kiedy wróciliśmy do Polski z turnieju i zobaczyliśmy, jak ten sukces został odebrany, jak tłumnie przywitano nas na Placu Zamkowym w Warszawie. Tam było kilka tysięcy osób - coś fantastycznego. W samym finale, daleko od kraju, gdzie dopingowała nas tylko garstka kibiców z Polski, może i czuliśmy, że dokonaliśmy czegoś wielkiego, ale dopiero po powrocie zrozumieliśmy, co się wydarzyło. To był wielki krok do przodu dla polskiej siatkówki, bo otworzył się taki worek z medalami.
Na kolejne turnieje jechało się już łatwiej?
Myślę, że nie ma reguły. Bo w 2007 roku powinniśmy w cuglach przywieźć medal z mistrzostw Europy, a zajęliśmy 11. miejsce. Historia pokazuje, że po każdym dużym sukcesie jest jakiś spadek koncentracji. Pewnie działa to też na zasadzie "bij mistrza" - wszyscy są wtedy w meczach przeciwko nam bardziej zmobilizowani.
[b]
Po mistrzostwie świata z 2014 roku też przeżyliśmy rozczarowanie w kolejnym sezonie. Tym razem był to Puchar Świata, choć zakończony z medalami na szyi, to nie z takim wynikiem, który sobie wszyscy wymarzyliśmy.
[/b]
Nie porównywałbym tego w ten sposób. Po wicemistrzostwie świata w 2006 roku było 11. miejsce na mistrzostwach Europy, po mistrzostwie Europy w 2009 roku na mistrzostwach świata zajęliśmy miejsce 18. Zdobycie trzeciego miejsca w najtrudniejszym turnieju na świecie było mimo wszystko sukcesem, który opłakiwany był wtedy tylko w kontekście braku awansu na igrzyska olimpijskie. I nie wynikało to z naszej gry, a ze struktury imprezy.
W reprezentacji zawsze miał pan mocnego rywala. Krzysztof Ignaczak jest w pana wieku, zbiegły się więc kariery dwóch utalentowanych i dość charyzmatycznych zawodników. Taka rywalizacja chyba dobrze wpływa na rozwój?
Bardzo dobrze. My z "Igłą" prezentowaliśmy wysoki poziom i byliśmy zmotywowani, żeby udowodnić jeden drugiemu, kto jest lepszy, dzięki czemu cały czas chcieliśmy podnosić swój poziom. Moim zdaniem, w reprezentacji zawsze powinno być dwóch mocnych libero, żeby się wzajemnie napędzali. Oczywiście, ten pierwszy musi wiedzieć, że jest podstawowym, ale powinien czuć oddech na plecach. My mieliśmy trochę trudniej, bo wszędzie na turnieje zabierało się wtedy 12 a nie 14 zawodników, jeden z nas zawsze zostawał w domu i przeżywał to ogromnie. Ale to mobilizowało do lepszej pracy.
A teraz obaj kończycie kariery. Z boiskiem żegna się też Paweł Zagumny. Czujecie, że dobiega końca pewna epoka polskiej siatkówki?
Zawsze coś się kończy, ale i coś się zaczyna. Tak naprawdę nasze sukcesy napędziły tych młodych chłopaków, pozwoliły im uwierzyć, że można coś osiągnąć.
Jesteście jak Adam Małysz dla skoków narciarskich?
Tak, on też wielu pociągnął za sobą.
Podobno Piotra Gacka trenera w najbliższym czasie nie zobaczymy, ale zostaje pan przy siatkówce?
Owszem, mam pomysł na siebie, już zacząłem działać, ale na razie nie będę niczego zdradzać.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)