Poniższy tekst ukazał się 18 września 2018 roku. 24 października 2022 wybitny polski sportowiec zmarł po długiej chorobie. Miał 69 lat.
Jego pojawienie się w reprezentacji było zwiastunem najlepszego okresu w historii polskiej siatkówki. Gdy zdobywał mistrzostwo świata w 1974 roku, miał zaledwie 22 lata. W wieku lat 24 był już i mistrzem świata i mistrzem olimpijskim. Przez długie lata był liderem Biało-Czerwonej drużyny, w drugiej połowie lat 70. uważano go za najlepszego siatkarza na świecie.
Laurent Tillie, obecny selekcjoner Francuzów, wspomina Wójtowicza jako tego, który na prawo i lewo rozdawał rywalom "czapy". Kolega z boiska Ryszard Bosek twierdzi, że do tej pory nie widział równego mu gracza.
- Naturalny dar do wszystkiego plus zupełnie wyjątkowa odporność nerwowa. Nie mogę go określić innym słowem, niż idealny. Potrafił wszystko. Dobrze przyjmował, fantastycznie atakował, blokował jeszcze lepiej, a jak jego ktoś zablokował, to kolejną piłkę uderzał jeszcze mocniej. Aleksander Sawin, którego uważali wtedy za najlepszego atakującego na świecie, bał się go jak ognia. "Jop twoju mać, Tomek" - żalił się, kiedy któregoś razu siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Raz dostał od niego taki blok, że piłka trafiła go w nos i jak spadł na parkiet, to był cały zakrwawiony.
Bosek nie ma wątpliwości, że gdyby sztuczna inteligencja tamtych czasów tworzyła perfekcyjnego siatkarza, stworzyłaby właśnie Tomasza Wójtowicza. Przez pewien czas najlepszy polski zawodnik w historii był nieco zapomniany, ale od kilkunastu lat z powodzeniem pracuje dla Polsatu Sport jako ekspert i telewizyjny komentator.
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: Denerwuje się pan czasem?
Tomasz Wójtowicz: (tubalny śmiech) Czasem tak. Jestem jednak raczej spokojnym człowiekiem.
A ciężko pana wyprowadzić z równowagi?
Trzeba rozróżnić to, co na boisku od tego co w życiu. Na boisku faktycznie, rzadko kiedy drżała mi ręka. Byłem odporny na stres. A przynajmniej tak mówili mi koledzy.
Przeżywałem to co się działo na boisku, ale nie pokazywałem tego po sobie. Taki miałem charakter. Żeby kończyć piłki decydujące o złocie igrzysk czy mistrzostw świata, trzeba mieć mocne nerwy. Wielu jest znakomitych zawodników, którzy w końcówkach sobie nie radzą. Co z tego, że masz 60 procent skuteczności w całym meczu, jak zawalasz w najważniejszych akcjach?
Panu było wszystko jedno, o co jest mecz i jaki jest wynik?
Na pewno nie, wiedziałem, jaka jest sytuacja (śmiech). Potrafiłem jednak odsunąć to od siebie. Nie zastanawiałem się, skąd ta umiejętność. Tak po prostu miałem.
Nie zdarzały się takie akcje, że myślał pan sobie "co to będzie, jak mi się nie uda?"
Nie. Nie było takich. Myślałem o tym, jak skończyć piłkę. Stres, strach, oczywiście się pojawiał, bo tylko wariat się nie boi, ale panowałem nad takimi emocjami.
Koledzy, z którymi grał pan w reprezentacji, mistrzowie olimpijscy i mistrzowie świata, jako największą gwiazdę tamtych lat wskazują pana.
Przemawia przez nich skromność. Prawda jest taka, że mieliśmy wtedy niesamowicie mocną drużynę.
Jednak nie bez powodu to pana uważa się za najlepszego zawodnika w historii polskiej siatkówki. Coś musi być tego powodem. W czym był pan taki dobry?
Sporo widziałem. Ręce rywali, blok. Szybko myślałem, bo siatkówka to szybka gra. No i głowa, bez niej nie da się być dobrym siatkarzem. Można mieć nie wiadomo jakie warunki fizyczne, ale jak gra się bezmyślnie, to one nie pomogą.
Spotkał pan zawodników, którzy możliwości mieli większe od pana, ale brakowało im głowy?
Wielu takich było. Na przykład na igrzyskach w Montrealu graliśmy z Kubą. W piątym secie oni prowadzili 14:11, mieli w górze meczbola. Ich lider, Ernesto Martinez, skakał w górę chyba ze 120 centymetrów, w całym spotkaniu grał jak z nut. A piłkę meczową wyrzucił kilka centymetrów w aut, choć uderzał prawie bez bloku. Jeśli jeszcze żyje, to pewnie wciąż wspomina tę akcję.
Od tych, którzy pamiętają pana z boiska usłyszałem, że z obecnie grających przypomina pana Maksim Michajłow.
Bardzo Michajłowa podziwiam, to zawodnik, który "robi różnicę", ale my graliśmy w inną siatkówkę. Musieliśmy umieć wszystko, przyjmować, rozgrywać. Przecież ja w Legii Warszawa grałem nawet przez jeden sezon na rozegraniu. Byliśmy wszechstronni i bardzo dobrze wyszkoleni technicznie, to była konieczność.
Do kadry Wagnera wszedł pan jeszcze jako junior, w 1973 roku. I szybko stał się pan niezastąpiony.
Od razu zostałem rzucony na głęboką wodę. Trener coś we mnie dostrzegł i wstawił do pierwszej szóstki obok dużo bardziej doświadczonych kolegów, jak chociażby Edward Skorek. Nie było łatwo, ale jak już mówiłem byłem odporny psychicznie, więc wytrzymałem.
Reprezentacyjny chrzest był?
I to bolesny (śmiech). Najpierw odpowiadałem na pytania, ale jakie to były pytania już nie pamiętam. Pamiętam za to, jak bolał mnie tyłek. Każdy z drużyny musiał mi przyłożyć, a to były przecież potężne chłopy. Ręki nie wstrzymywali, więc bolało. No ale jakoś to przetrwałem, a później już ja chrzciłem innych.
Słyszałem, że Wagner był dla pana szczególnie surowy. Uważał, że każdy talent to leń.
Ja już wcześniej, u mojego ojca, a zarazem pierwszego trenera, musiałem starać się bardziej niż inni i więcej trenować, żeby podkreślić, że niczego nie dostaję po znajomości. W Lublinie chodziłem z nim na treningi od najmłodszych lat, śmieję się, że zamiast grzechotki miałem piłkę do siatkówki. Ojciec był bardzo surowy, więc byłem przyzwyczajony do ciężkiej pracy.
Sukcesy z pierwszą reprezentacją przyszły szybko - najpierw mistrzostwo świata, potem olimpijskie złoto. Pan odgrywał w tej drużynie główną rolę. Zawodnicy drużyny Związku Radzieckiego, waszego największego rywala, ponoć bali się pana jak ognia.
Oni doceniają tych, którzy są mocni. Musisz być mocny, żeby zdobyć ich szacunek. Jak z nimi wygrasz, wtedy ci się kłaniają. A my z nimi wygraliśmy i w Meksyku i w Montrealu. Mocno przeżyli zwłaszcza porażkę na igrzyskach.
Patrzę na pana zdjęcia z tego "złotego okresu" i myślę sobie, że jako utytułowany sportowiec, a do tego młody, dobrze wyglądający facet, musiał pan być królem życia.
(Ostatni na pewno nie był! - wtrąca przysłuchujący się rozmowie Marek Karbarz, również członek mistrzowskiej drużyny Wagnera. Wójtowicz głośno się śmieje).
Gdybyśmy teraz wygrali to co wtedy, mielibyśmy inne warunki, inne pieniądze. Jednak jak na tamte czasy nie było źle. Siatkówka pojawiała się w telewizji od wielkiego dzwonu, nie było smartfonów, internetu, wszystkich tych mediów społecznościowych, ale ludzie nas rozpoznawali. Zresztą, rozpoznają nas do tej pory. Pozostaliśmy jednak skromnymi ludźmi, nie gwiazdorzyliśmy.
Byliście na podobnym poziomie popularności do piłkarzy z drużyny "Orłów Górskiego"?
Piłka nożna to zawsze jest inny poziom. Tak jest teraz i tak było wtedy. Byliśmy razem z nimi na obozach i śmialiśmy się, że my zapierdzielamy długimi godzinami, a oni więcej czasu spędzają na rozdawaniu autografów. Nie było jednak tak, że ich z tego powodu nie lubiliśmy. Byliśmy kolegami.
Ale po piłkarzy śmigłowce raczej nie przylatywały. Po pana tak.
To było po Montrealu, specjalny śmigłowiec przyleciał wtedy po mnie i Lecha Łaskę do Warszawy i zabrał nas do Świdnika. Jako gracz Avii byłem związany z fabryką śmigłowców i kilka razy miałem okazję nimi lecieć. W oficjalnych papierach miałem też wpisane, że jestem "niezbędny do prawidłowego przebiegu procesu produkcyjnego". Chodziło o to, żebym w Świdniku odbył służbę wojskową, ale do końca się nie udało, bo kiedy Wagner uparł się, żeby mnie ściągnąć do Legii Warszawa, to mnie ściągnął. Powołanie dostałem na ostatniej komisji przed przejściem do rezerwy. Nie pomogło nawet to, że w Świdniku byłem niezbędny do produkcji helikopterów.
Wojsko trochę zahamowało pana karierę.
Chciałem zostać w Świdniku i na znak protestu odsłużyłem rok w jednostce w Lublinie. W siatkówkę grałem wtedy po kryjomu. W końcu poszedłem jednak do tej Legii, w 1978 roku. Przyczynił się do tego ten wypadek, on bardzo źle wpłynął na zespół.
No właśnie, we wrześniu 1976 w wypadku samochodowym zginęli pana koledzy z zespołu Avii, Henryk Siennicki i Zdzisław Pyc. Wracali z meczu ligowego w Sosnowcu. Autem kierował Lech Łasko, który po tej tragedii na pewien czas wycofał się ze sportu.
Byłem w jednostce w Lublinie, kiedy to się stało. Wtedy już mocno mnie pilnowali, żebym nie grał. Ktoś do mnie przybiegł z tą wiadomością. Wiedziałem, że ojciec i brat też pojechali na ten mecz, więc szybko pojechałem do domu. Otworzył mi tata, jak zobaczyłem jego i brata, odetchnąłem. Po chwili dostałem jednak od nich wiadomość, że zginęli dwaj moi koledzy, a jeden mocno ucierpiał. Jedna z najlepszych ekip w kraju nagle przestała istnieć. To zdarzenie bardzo wpłynęło na moją decyzję o przenosinach do Warszawy.
W Legii spędził pan pięć lat, zdobył upragnione mistrzostwo Polski.
A kiedy skończyłem wreszcie 30 lat, pojechałem do Włoch. Każdy się wtedy modlił, żeby przed trzydziestką się nie rozpaść, nie doznać jakiejś kontuzji. We Włoszech płacili o niebo lepiej, nie ma nawet porównania do tego, co dostawaliśmy w Polsce. Absolutna przepaść. Grałem w Modenie, w Parmie, w Ferrarze. Myślałem o tym, żeby tam zostać, ale kiedy kończyłem karierę uznałem, że nie będę trenerem, a coś trzeba przecież robić.
Dlaczego nie chciał pan trenować innych?
Dlatego, że byłem za dobrym zawodnikiem i denerwowało mnie, jak ktoś czegoś nie potrafił. Nie byłem dobrym nauczycielem. Próbowałem tego, ale nie nadawałem się. Nie miałem predyspozycji. Szybko bym się wykończył przy tej robocie.
Wrócił pan do kraju w 1990 roku, kiedy zaczynał się okres "dzikiego kapitalizmu". Mnóstwo ludzi zakładało swoje biznesy, pan też.
Chciałem odpocząć od siatkówki, miałem już przesyt. Razem z kolegą zajęliśmy się handlem. On miał w tym doświadczenie, ja kontakty we Włoszech. Sprowadzaliśmy materiały do szycia, mieliśmy hurtownię. Na początku interes się kręcił, bo wtedy w Polsce nic jeszcze nie było. Potem jednak tak się to ułożyło, że zamknęliśmy biznes, a ja po dwudziestu latach wróciłem do Lublina, choć nie myślałem, że to zrobię.
Został pan restauratorem.
Miałem restaurację "Piwnica pod fortuną" na lubelskiej starówce. Odwiedzało mnie dużo znajomych, sporo ludzi przychodziło dlatego, że to był lokal Wójtowicza. Prowadziłem go przez 7 czy 8 lat, ale zrezygnowałem, bo to ciężka praca. Złożyło się na to kilka rzeczy. Moja wspólniczka zmarła, a ja dostałem propozycję z Polsatu.
Długo się pan zastanawiał nad ofertą pracy w telewizji? Kto ją w ogóle panu złożył?
To był rok 2005. Szef sportu w Polsacie Marian Kmita zapytał, czy nie chciałbym sprawdzić się jako komentator. Zacząłem jako ekspert w studiu. Muszę przyznać, że stres był duży, większy niż na boisku. Nigdy nie byłem gadułą, nie wiedziałem, jak wypadnę. Ale jeśli już o czymś miałem mówić w telewizji, to o siatkówce, bo na niczym się tak dobrze nie znam. Do tej pory komentuję mecze dla Polsatu. Nie mówię może dużo w czasie transmisji, ale staram się robić konkretne uwagi.
Przed Polsatem było jeszcze aktorstwo - epizod w filmie "Zmruż oczy".
Do filmu trafiłem dość przypadkowo. Mój znajomy kolegował się z reżyserem Andrzejem Jakimowskim. Przyszli razem do mojej restauracji i tak dostałem propozycję zagrania roli. Uznałem, że to będzie ciekawe doświadczenie, że nigdy nie grałem w filmie i chętnie zobaczę, jak to się robi. Na planie tarmosiłem Zbyszka Zamachowskiego, miałem też kilka kwestii do wypowiedzenia. Zobaczyłem jak to wygląda, ale to jak do tej pory moja jedyna rola, kolejnych nie szukałem.
Chyba nie jedyna, bo w filmie dokumentalnym "Kat" z 1976 roku, który miał pokazywać waszą katorżniczą pracę u Huberta Wagnera, też pan ponoć "aktorzył".
Ach, ta rola. Rola wyczerpanego zawodnika, który odpoczywa pod drzewem. Filmowcy nasmarowali mnie wtedy olejkiem, oblali wodą, żebym wyglądał na umordowanego i spoconego, a ja głośno sapałem. Tak to sobie wymyślił reżyser Witold Rutkiewicz. Śmiałem się, że to niemożliwe, żeby u Wagnera usiąść sobie pod drzewem i odpoczywać. Moi koledzy, którzy obserwowali tę scenę, a podbieganie do drzewa i sapanie powtarzaliśmy na potrzeby filmu kilka razy, stanęli wokół i pękali ze śmiechu.
Przez kilka lat był pan uznawany za najlepszego siatkarza na świecie. Czuł pan, że rywale bali się Wójtowicza?
Na pewno teraz widzę duży szacunek u swoich dawnych przeciwników. Na całym świecie nadal jest wielu takich, którzy mi się kłaniają.
Dorobił się pan na tym sporcie?
Nie narzekam. Zawsze podkreślamy, że graliśmy w innych czasach.
W tych obecnych pewnie kończyłbym pan karierę jako bogaty człowiek.
Nawet bardzo. Jak na tamte lata i tak było dobrze. Najważniejsze, że wygrywaliśmy, zdobyliśmy te złote medale. Tego nam nikt nie zabierze.
Cena w zdrowiu, jaką zapłacił pan za karierę, była wysoka?
Chyba nie aż tak bardzo, choć sport to nie jest zdrowie, to ból. Miałem problemy z łękotką, z kręgosłupem. Wiadomo, że teraz boli już wszystko, ale na pewno warto było pracować. Nie każdy może być mistrzem olimpijskim i mistrzem świata. Jest rzesza sportowców, którzy ciężko pracują, tracą zdrowie, a nie osiągają sukcesów.
To dla pana ważne, że ludzie pamiętają o waszych sukcesach?
Nieraz się dziwię, że pamiętają aż tak dobrze. Do tej pory czasem muszę "przepraszać" nieznajomych na ulicy za to, że przez nasz mecz z ZSRR w Montrealu zarwali całą noc.
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)
Nic się Pan od tamtych czasów nie zmienił. Z wyglądu prawie:) a charakter pozostał nie zepsuty. Może jest Pan specyficznym komentatorem, takim nienachalnym, ale merytorycznym.
A gr Czytaj całość