MŚ 2018. Korespondencja z Warny: Kapitanie! Mój kapitanie!

Newspix / Anna Klepaczko / Na zdjęciu: Michał Kubiak
Newspix / Anna Klepaczko / Na zdjęciu: Michał Kubiak

Tie-break w meczu Polska - Argentyna był połączeniem thrillera z czarną komedią. Sędzia zachowywał się jak zagubione dziecko, ale nie przez niego przegraliśmy. Przegraliśmy, bo pod nieobecność kapitana Michała Kubiaka nie było komu chwycić za ster.

"Kapitanie! Mój kapitanie! Powstań i usłysz dzwon" - choć słowa napisane przez dziewiętnastowiecznego amerykańskiego poetę Walta Whitmana dotyczyły sytuacji daleko poważniejszej, niż przegrana w meczu siatkówki, same cisnęły się na usta po ostatniej piłce spotkania Polska - Argentyna. Bez przeziębionego Michała Kubiaka spotkanie z teoretycznie najłatwiejszym przeciwnikiem w drugiej fazie turnieju niespodziewanie okazało się dla nas horrorem bez happy endu. Porażka 2:3 zwężyła nam autostradę do Turynu z trzech pasów do dwóch. Problem w tym, że te dwa pozostałe są o wiele bardziej śliskie i wyboiste od właśnie zamkniętego.

W czasie dwóch dni przerwy między pierwszą a drugą rundą sporo słyszeliśmy o kłopotach zdrowotnych lidera polskiej reprezentacji. Nie sądziliśmy jednak, że przeziębienie będzie w stanie wykluczyć występ tak twardego zawodnika przeciwko Argentynie. Jednak skoro wykluczyło, sprawa musi być poważna. A o tym, że jest to gracz absolutnie kluczowy dla naszej drużyny, świadczy wynik spotkania.

Bez największego wojownika w polskim zespole brakowało energii, agresji i przede wszystkim zawziętości, która mogła zdecydować o zwycięstwie w meczu, w którym wyraźnie nam nie szło. Artur Szalpuk starał się jak mógł, ale nie jest jeszcze takim boiskowym bandytą, rzecz jasna w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Srogo zawodził Bartosz Kurek, którego Fabian Drzyzga na początku spotkania bezskutecznie próbował budować. Zastępujący Kubiaka Aleksander Śliwka pokazał kilka ciekawych akcji, ale w przekroju całego meczu grał po prostu zbyt grzecznie. A już występ wszystkich naszych środkowych w ataku był jakąś niewytłumaczalną katastrofą. Jakub Kochanowski, Piotr Nowakowski i Mateusz Bieniek skończyli w sumie tylko 8 z 24 ataków. Formacja, którą do tej pory uważaliśmy za najpewniejszą w drużynie Vitala Heynena, tym razem nie zdała egzaminu. Dziewięć bloków (5 Kochanowskiego, po 2 Bieńka i Nowakowskiego) nie zmienia tej oceny.

Mimo bardzo słabej gry polskiego zespołu udało się dociągnąć do tie-breaka, bo w końcówce czwartej partii dwa razy z pola zagrywki huknął Damian Schulz. Sam piąty set był czymś na pograniczu czarnej komedii i sensacyjnego thrillera. Zaczęło się straszno, od bitki, w której raz na wierzchu było nasze, a raz argentyńskie. Potem gwiazdą postanowił zostać aktor z założenia drugoplanowy - dominikański sędzia Yuri Ramirez.

ZOBACZ WIDEO MŚ 2018. Raport z Warny: Organizatorzy zapomnieli o Polakach. Nie pierwszy raz

Ktoś, kto gwiżdże tak ważny mecz na mistrzostwach świata powinien mieć najwyższe możliwe kompetencje, ale akurat ten facet kompetencje do swojej roboty miał takie, jak Nikodem Dyzma do kierowania Bankiem Zbożowym. Długo ratował go Krzepicki, Rosjanin Andriej Zenowicz, ale w końcu i on się poddał. Ramirez jednej piłki ocenić po prostu nie umiał i zarządził powtórkę akcji, a w kilku innych podejmował decyzje co najmniej kontrowersyjne. Nic dziwnego, że wściekli Argentyńczycy biegali po całym boisku i wykłócali się z kim się tylko dało.

Ramirez obstawał jednak przy swoim, akurat z korzyścią dla nas. Po dwóch rekordowo długich wideoweryfikacjach (sędziowie challenge'owi zachowywali się tak, jakby z wielką niechęcią wyłączali ulubiony serial i z obrażonymi minami brali się do roboty) i jeszcze dłuższych kłótniach objęliśmy prowadzenie 12:10, a gdy Kochanowski zapunktował blokiem na środku, 14:11. Wszystko wskazywało na to, że ten film zakończy się dla nas szczęśliwie, za chwilę wjadą napisy końcowe, będzie można o nim zapomnieć a w sobotni wieczór obejrzeć lepszy. I wtedy okazało się, że scenariusz przewiduje jeszcze jeden zwrot akcji, który ze zwycięzcy zmienia naszego bohatera w przegranego. Przegraliśmy pięć kolejnych akcji. Coś, co na takim poziomie, przy tej klasy przeciwniku, nie miało prawa się zdarzyć.

Po ostatniej piłce obserwowaliśmy niedowierzających Polaków i oszalałego Julio Velasco. Trener Argentyńczyków, człowiek, który wygrał w siatkówce wszystko, przez kilka chwil zachowywał się jak ktoś, kto potrzebuje interwencji egzorcysty. Skakał po boisku, pokazywał "wały", miał też wykrzykiwać najpopularniejsze włoskie przekleństwo "vafanculo". Zachowanie skandaliczne, ale skierowane chyba raczej pod adresem FIVB i sędziów, a nie Polaków. Słynny szkoleniowiec uważał, że w tie-breaku sędzia zabrał mu kilka punktów. Myślał, że przez to przegra, a jednak jego graczom udało się dokonać cudu. I wtedy, w euforii, przestał się hamować i pokazał wszystkim, co myśli o żenującym cyrku, jaki funduje nam we Włoszech i w Bułgarii światowa federacja. Już raz na tym mundialu zrobiła mu pod górę - gdy w meczu z Italią sędziowie odebrali Argentyńczykom szansę na tie-breaka. Drugi raz to było już dla niego tak dużo.

Polacy po spotkaniu na szczęście nie wyglądali na zbitych i na złamanych, a na rozwścieczonych. Kilku graczy nie miało ochoty na rozmowy. - Dziękuję, przeszedłem - to jedyne słowa, jakie w strefie mieszanej powiedział Nowakowski. Uśmiechnięty zwykle Szalpuk tym razem był wściekły i wymownym gestem pokazał, że tym razem nie chce mu się gadać. Z tych, którzy podjęli próbę wytłumaczenia porażki, najbardziej zaskoczył Kurek. - I tak chwała nam za to, że przy takiej grze wywalczyliśmy ten punkt - powiedział. Jasne, nawet punkt trzeba szanować, ale zadowolenie z niego to już chyba przesada. To był mecz na miarę spokoju w starciach z Francją i Serbią. Mecz, który mieliśmy obowiązek wygrać nawet bez Kubiaka. Nie wygraliśmy i tego spokoju nie będziemy mieć już do końca drugiej fazy.

Francuzi po swojej porażce z Serbią wyglądali na zbitych, Benjamin Toniutti rozmawiając z nami sprawiał wrażenie człowieka, który z trudem powstrzymuje łzy. Oglądając mecz Polska - Argentyna pewnie topił smutki w winie, albo składał pierwsze koszule przed spakowaniem ich do walizki. Tymczasem tuż po godzinie 23 miejscowego czasu on i jego koledzy dostali drugie życie. W sporcie tacy nowo narodzeni potrafią być niesamowicie groźni.

Jeśli tak ciężko grało się nam z Argentyną, to jak będzie ze zdecydowanie lepszą Francją? Tego meczu trzeba się obawiać, zwłaszcza, jeśli wciąż nie będzie mógł grać Kubiak. Oby nasz kapitan usłyszał bijące na alarm dzwony, przepędził choróbsko gdzie pieprz rośnie i wyszedł w sobotę na boisko. Koledzy z Polsatu Sport w "Prawdzie Siatki" nazwali go mentalnym liderem tej drużyny, zawodnikiem, który w trudnym momencie potrafi zrobić mobilizującą rozpierduchę i złapać drużynę za twarz. Zgadzam się w stu procentach i mam nadzieję, że nie sprawdzą się złe prognozy Wojciecha Drzyzgi dotyczące uczestnictwa Kubiaka w kolejnych meczach. Wiem, że jeśli Michał będzie widział choć cień szansy na występ, to temu cieniowi nie odpuści.

Na razie musimy jakoś uporać się z piekącym bólem po porażce, której nikt się nie spodziewał. Nie ma rady, trzeba zaakceptować fakt, że nie jesteśmy jeszcze królami Warny, że walka o jej tron dopiero się rozpoczęła. Niczego jeszcze nie przegraliśmy, wszystko jest do wygrania. Najlepiej będzie wymazać z pamięci ten parszywy dzień. Obyśmy kolejne chcieli już pamiętać.

Z Warny - Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: