14 lat od srebrnego medalu polskich siatkarzy na MŚ w Japonii. Tomasz Swędrowski: Wtedy zaczęła się złota era [WYWIAD]

- Całe tamte mistrzostwa były wielkim wzruszeniem. I to, co działo się po nich też. Takiej fety na Okęciu, jaka wtedy była, nie widziałem nigdy wcześniej ani później - wspomina Tomasz Swędrowski sukces polskich siatkarzy na MŚ 2006.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Radość Polaków ze srebrnego medalu MŚ w 2006 roku PAP/EPA / FRANCK ROBICHON / Radość Polaków ze srebrnego medalu MŚ w 2006 roku
Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty: 3 grudnia mija 14 lat od srebrnego medalu Polaków na mistrzostwach świata w Japonii. To był przełomowy turniej dla naszej siatkówki?

Tomasz Swędrowski, komentator Polsatu Sport: Na pewno tak. Wróciliśmy wtedy na podium mistrzostw po 32 latach przerwy. Wtedy zaczęła się złota era, która trwa do dziś. 2006 rok to dla polskiej męskiej siatkówki data graniczna. Bez tamtego sukcesu nie bylibyśmy teraz w miejscu, w którym jesteśmy. Myślę, że gdyby nie to srebro, pewnie nie byłoby późniejszych złotych medali mistrzostw Europy i świata. Wciąż bylibyśmy w tyle za najlepszymi.

Z jakim nastawieniem jechał pan wtedy do Japonii?

Spędziłem tam wtedy prawie dwa miesiące, bo najpierw w mistrzostwach świata grały nasze panie. Przegrały z kretesem, po ich występie pozostał niesmak. Byliśmy z kolegami z ekipy Polsatu znużeni ich porażkami i zastanawialiśmy się, co będzie, jeśli tak samo zagrają panowie. O sukcesie, o podium, nikt z nas nie myślał. Ósemka, szóstka, może tak, ale nie medal. Wtedy wydawało się, że każdy rywal może być dla nas groźny. Wiedzieliśmy, że skład mamy mocny, ale nie mieliśmy pojęcia, na co go stać w tak trudnym turnieju jak mistrzostwa świata.

Spodziewaliśmy się, że z takimi ekipami jak Chiny czy zawsze groźna u siebie Japonia, pewnie sobie poradzimy. Mecz z Japończykami dobrze pamiętam do dziś. Graliśmy w Saitama Super Arenie, ogromnej nowej hali przeznaczonej do meczów baseballa. Na trybunach 24 tysiące ludzi, doping kibiców, którzy po każdym punkcie swojej robili potworny hałas, uderzając dmuchanymi pałkami. Wygraliśmy 3:0, ale po dość trudnym meczu. Trochę obawialiśmy się Argentyńczyków, ale ich też pokonaliśmy bez straty seta. Zresztą, aż do meczu z Rosją nie przegraliśmy ani jednej partii. Poważne granie tak naprawdę zaczęło się właśnie od spotkania z Rosjanami, bo wcześniej to były trochę żarty.

ZOBACZ WIDEO: Skoki. Maciej Kot wróci do dobrej formy? "Bardzo mocno został poprawiony element, który powodował krótkie skoki"

To jeden z najbardziej pamiętnych meczów w historii naszej siatkówki. Jak go pan zapamiętał?

Przez pierwsze dwa sety myśleliśmy sobie, że znowu będzie tak jak zwykle, że wszystko się rozleci. A jak zwykle to było wtedy granie o miejsca 5-8. Rosjanie lali nas niemiłosiernie. Jedynym, który próbował się z nimi kopać, był Mariusz Wlazły. Od trzeciego seta Raul Lozano wpuścił na boisko Piotra Gruszkę i Grzegorza Szymańskiego, którzy wcześniej praktycznie nie grali. I drużyna zaczęła grać.

Wyrównaliśmy na 2:2, w tie-breaku wygraliśmy do 11 i wtedy to już wszyscy złapali pana Boga za nogi. Ja nie dowierzałem, bo dla takich osób jak ja, które mogą robić zakupy w godzinach dla seniorów, Rosja kojarzy się z zespołem, który zawsze nas bił i którego nie da się pokonać. Widziałem w nich monstra nie do ogrania. Nasi siatkarze pewnie też mieli z tyłu głowy, że grają z wielką Rosją. Ale przełamali ten kompleks.

Dla Rosjan to była ogromna porażka. Przegrana z nami zamknęła im drogę do strefy medalowej, skończyli turniej na siódmym miejscu. Po turnieju zwolnili trenera Zorana Gajicia. Winą za to niepowodzenie obarczono starszych graczy - Aleksieja Kazakowa, Aleksandra Kosariewa, Semena Połtawskiego. A najbardziej wspomnianego Gajicia. Dobrze pamiętam jego minę tuż po meczu z nami. Wyglądał tak, jakby nie miał pojęcia, jak się nazywa i z jakiego kraju pochodzi. Taki był zdenerwowany i zmieszany. Sam nie wiedział, jak przegrał mecz, w którym jego zespół w dwóch pierwszych setach rozbił rywali do 19.

Po meczu pytał pan polskich siatkarzy, co takiego się stało, że odwrócili losy spotkania?

Myślę, że oni sami nie wiedzieli, jak do tego doszło. Na pewno dużą rolę odegrała pokerowa zmiana Lozano. Szymański i Gruszka odmienili naszą grę. Czasem w siatkówce tak się dzieje. Paweł Zagumny wyczuł, że może liczyć na tych, którzy weszli z ławki, i wystawiał im więcej piłek. A rywale zaczęli się denerwować, bo już mieli zamykać mecz, a tu trzeba było grać dalej. I tak punkt po punkcie my zaczęliśmy rosnąć, a ci wielcy rywale stawali się coraz mniejsi. Po prostu w pewnym momencie coś "zażarło". Mieliśmy trenera, który w trudnym momencie nie schował rąk do kieszeni i zrobił dwie złote zmiany. Albo raczej srebrne.

To był największy comeback w historii polskiej siatkówki?

Zdarzały się mecze, w których wracaliśmy z wyniku 0:2, ale one nie miały takiej rangi. Czegoś takiego wcześniej nie było. Ten powrót z zaświatów, będę to cały czas powtarzał, odmienił historię polskiej męskiej siatkówki.

To nie był ostatni trudny mecz naszej drużyny w tym turnieju. W półfinale z Bułgarią Polacy musieli się nieźle napracować, żeby wygrać 3:1.

Rosja to było granie na emocjach, a Bułgaria to już kwalifikowana siatkówka na naprawdę wysokim poziomie. Plamen Konstantinow był wtedy w życiowej formie, świetnie grał Matej Kazijski, wtedy wschodząca gwiazda światowej siatkówki. To był cholernie ciężki mecz. Wszystkie sety na styku, zwarcie od pierwszej do ostatniej piłki. Wygraliśmy i wtedy wszystkim zaczęło się marzyć, że w finale ogramy też Brazylię. Ale to już było zderzenie ze ścianą.

Nasz zespół nie grał wtedy źle, ale mimo to nie miał nic do powiedzenia. Brazylijczycy byli aż tak mocni?

Grali wtedy kosmiczną siatkówkę. Przed finałem myśleliśmy, że może siłą rozpędu uda się coś zdziałać, ale kiedy mecz się zaczął, szybko się przekonaliśmy, że nasi niewiele będą mogli zrobić, a srebro będzie dla nas jak złoto. Tamta Brazylia w finale była absolutnie nieosiągalna. Fantastyczny rozgrywający Ricardo, Giba w formie życia, Dante, Gustavo, Andre Heller, na libero Sergio, który w obronie wyczyniał cuda. Genialna kapela. Lepszej siatkówki w wykonaniu Brazylijczyków chyba nigdy wcześniej ani później nie widziałem. Wtedy Brazylia wyprzedzała inne zespoły o epokę. Miała najlepszą ekipę w swojej historii. Taką, jaką my mieliśmy w finałowej fazie MŚ w 2018 roku. Wtedy przyszedł dla nas czas rewanżu. W meczu o złoto pokonaliśmy ich w takim samym stylu, w jakim oni zbili nas nas dwanaście lat wcześniej. A może nawet w jeszcze lepszym.

W czasie dekoracji medalistów MŚ 2006 nasi siatkarze weszli na podium w koszulkach z numerem 16 i nazwiskiem Arkadiusza Gołasia, który zginął rok wcześniej. To był dla pana najbardziej wzruszający moment turnieju?

Chyba tak. Koszulki z nazwiskiem Arka zobaczyłem dopiero, jak nasi na to podium wskoczyli. Wcześniej nic o tym nie wiedziałem. Przyznaję, zrobiło mi się gorąco. Gdyby Arek żył, na pewno na te mistrzostwa by pojechał i też by ten medal zdobył. W ogóle widzieć Polaków na podium mistrzostw świata po tylu latach przerwy to było wielkie wzruszenie. W ogóle całe te mistrzostwa. I to, co działo się po nich też, bo tłumy witające naszą reprezentację na Okęciu były niezapomnianym widokiem.

Widział pan kiedyś równie wielką fetę na warszawskim lotnisku?

Aż takiej to nie. A wracałem z Polakami z kilku ważnych imprez, które skończyły się dla nas sukcesem. Ten medal był przełamaniem wielkiej niemocy, złej passy, która trwała latami. I dlatego ludzie tak bardzo się cieszyli. Musiała być wielka feta, nie było innej opcji. Teraz jest już inaczej. Sukcesy może nam nie spowszedniały, bo one nigdy się nie nudzą, ale w ostatnich latach prawie z każdej ważnej imprezy wracamy z medalem. A na tamto srebro trzeba było czekać bardzo, bardzo długo.

Jak postrzegał pan Raula Lozano? Argentyńczyk był pierwszym zagranicznym trenerem w historii naszej kadry. Nie wszyscy byli mu przychylni.

Lozano był trudnym człowiekiem. Dla nas dziennikarzy dosyć niedostępnym. Trzymał dystans, trudno było się z nim porozumieć, bo nie mówił po angielsku. Za to świetnie komunikował się po włosku i w tym języku odbywały się wszystkie rozmowy z nim. Dla tych, którzy nie rozumieli, tłumaczył jego asystent Alojzy Świderek. Tak czy inaczej za pracę, jaką wykonał z polską reprezentacją, należy mu się ogromny szacunek. Zmienił mentalność zawodników, tak naprawdę zrobił z nich zawodowców. Pokazał, jak ważne jest zwracanie uwagi na szczegóły. Nie chodzi nawet o samą siatkówkę, a inne pozornie drobne sprawy. Na przykład buty. Żaden zawodnik nie mógł odbyć w jednej parze więcej niż 50 treningów. Jak Lozano się doliczył, że ktoś robi 51, potrafił zatrzymać trening i wygonić kierownika zespołu do magazynu po buty. Wszystko musiał mieć pod kontrolą. Zawodnicy musieli zadeklarować, że godzą się na jego warunki. Wszyscy się zgodzili, i jak widać dobrze zrobili. To za Lozano w kadrze Polski zapanował profesjonalizm jeśli chodzi o przygotowanie do meczu, odpoczynek, regenerację, fizjoterapię.

W swoich ostatnich latach pracy z Polakami Raul trochę się zagubił, niepotrzebnie zaczął uczyć nas historii. Nie chcę używać dużych słów, ale wyglądało to tak, jakby popularność uderzyła mu do głowy. Po sukcesie w Japonii w Polsce był bogiem. Ludzie go uwielbiali. To musiało na niego wpłynąć. Końcówka jego kadencji, czyli rok 2008, nie była fajna. Lozano obrażał się na cały świat. Ale po tym jak odszedł widzieliśmy się jeszcze wiele razy. Zawsze to były bardzo serdeczne spotkania, jak z kimś z rodziny. Mam do Raula ogromny sentyment. Dla polskiej siatkówki to wielki człowiek, którego zasług nie sposób zapomnieć.

W przyszłym roku, piętnaście lat po tym, jak w Japonii zaczęła się nowa era w polskiej męskiej siatkówce, w tym samym kraju odbędą się igrzyska olimpijskie. Jeszcze jeden medal w Tokio spiąłby klamrą ten bardzo dobry dla nas czas.

Marzę o tym, żeby tak się stało. Byłoby super. Oby igrzyska w ogóle się odbyły, bo przez koronawirusa nic nie jest pewne.

Siatkarze rozpuścili nas do tego stopnia, że srebro w Tokio byłoby niedosytem.

Medal olimpijski zawsze cieszy, ale pewnie tak by było, bo chcemy tam jechać po złoto. Polubiliśmy je, zwłaszcza na mistrzostwach świata. Myślę, że chłopaki nie będą ukrywać, po co jadą do Japonii. Po pełną pulę. Jeśli zbierze się taka sama ekipa, jak na mistrzostwach świata w 2018 roku, a do tego będzie jeszcze Wilfredo Leon, to pewnie usłyszymy od nich, że celem jest wygranie igrzysk. Tak jak 44 lata temu powiedział Hubert Wagner przed igrzyskami w Montrealu. Tylko on nie miał do tego podstaw. A teraz podstawy są.

Czytaj także:
Zawodnicy ZAKSY za tydzień rozpoczną zmagania w Lidze Mistrzów. "Nie jesteśmy gotowi grać trzy dni z rzędu"
Marcelo Fronckowiak zdumiony słowami prezydenta Brazylii. "Absolutnie niesamowite"

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×