Monika Pyrek: Strach przed lataniem

- Dla mnie wyobrażenie sukcesu było przerażające, bo od razu widziałam jego konsekwencje. Bałam się, że nikt nie da mi spokoju, nie odpocznę, wszyscy będą dzwonić i nie będę miała swojego życia - mówi Monika Pyrek.

Michał Kołodziejczyk
Michał Kołodziejczyk
Monika Pyrek Newspix / ARTUR PODLEWSKI / 400mm.pl / Na zdjęciu: Monika Pyrek

Michał Kołodziejczyk, WP SportoweFakty: Naprawdę ma pani lęk wysokości?

Monika Pyrek (trzykrotna medalistka mistrzostw świata w skoku o tyczce): Tak. I ciągle się nasila.

Po zakończeniu kariery?

No tak, bo już go nie tresuję.

Dawał się tresować?

Spadanie z prawie pięciu metrów po skoku o tyczce nie jest dla normalnych ludzi. To sport ekstremalny. Nie wiem, jak to robiłam. Kiedy teraz myślę, że miałabym wyjść na rozbieg i zgiąć tyczkę, jest to dla mnie nierealne. Ćwiczenia na prostej tyczce pokazuję dzieciakom, robię jakieś ćwiczenia, ale myśl o jakichkolwiek zawodach, w których liczy się wynik, jest ode mnie bardzo daleko. Kiedyś to było naturalne.

To co się zmieniło?

Może nie ryzykuję, bo mam dwójkę małych dzieci i działa instynkt macierzyński, a może bardziej - samozachowawczy. Moja kariera była trochę przykładem tego, jak można walczyć z własnymi słabościami, kiedy chce się coś osiągnąć. Oczywiście można marzyć na przykład o tym, że chce się być milionerem i nawet nie mieć na to planu. Moje marzenia były realne, musiałam jednak najpierw wygrać ze sobą. Zamykałam strach w pudełku i próbowałam się realizować, wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, to nie będę szczęśliwa. Chciałam osiągnąć to, co sobie zaplanowałam.

Bała się pani przed każdym skokiem?

Na początku strachu było bardzo dużo, później, kiedy robiłam pewne rzeczy automatycznie, już o nim zapominałam. Jak ma się dwadzieścia lat, to niesie cię ułańska fantazja, ona niweluje lęk, minimalizuje go, ale nie likwiduje. Strach wrócił, kiedy byłam starsza i nie czułam najwyższej formy. Przecież to moje dmuchanie w dłonie przed skokiem nie służyło niczemu innemu, poza oddalaniem w czasie sytuacji zagrożenia, gigantycznego stresu. Jak już miałam pięć sekund na skok, po prostu ruszałam przed siebie. Teraz nikt mnie już do tego nie zmusi.

Samolotem też pani boi się latać?

Tak, ale przez lata uprawiania sportu wypracowałam pewien rytuał. Wsiadam, zamykam oczy, zasypiam. Nie lubię latać i na pewno nie polubię, jednak musiałam się przyzwyczaić.

Przez lata startowała pani także z niezdiagnozowaną chorobą Hashimoto (nieuleczalna niedoczynność tarczycy, powoduje m.in. wyczerpanie, bóle mięśni i stawów - przy. red.).

Ludzie mówili o moim przemęczeniu i humorach, że "ona tak ma". I powoli się z tym godziłam.

"Ona tak ma", czyli jak?

W czasie treningów otrzymywałam tyle bodźców, że nie byłam w stanie zanotować, na które reaguje Monika, a na które Hiroshima - bo tak za pierwszym razem nazwałam swoją chorobę, gdy mi ją zdiagnozowano. Skoro byłam bardzo zmęczona, byłam pewna, że to dlatego, że mam za sobą ciężki tydzień, trudne zajęcia. Byłam przekonana, że ta praca później przełoży się na wynik. Nie byłam w stanie nazwać zmęczenia chorobą, bo po prostu nie wiedziałam, że jestem chora. Zawsze byłam blada, szybko łapałam zadyszkę, miałam blady odcień skóry, wypadały mi włosy i rozdwajały się paznokcie, ale wszystko zrzucałam na sport.

Co było najtrudniejsze?

Diagnoza.

Myślałem, że to akurat pomogło.

Kiedy powiedziano mi, na co jestem chora, nikt nie wiedział, czym to się je. Było duże ryzyko, że nie będę mogła uprawiać sportu. A to nie mieściło się w mojej wyobraźni. Nikt nie mógł mi zabronić realizacji marzeń, nie wchodziło to w grę.

No i nie weszło.

Mam w życiu szczęście do fajnych ludzi. Spotkałam doktora, teraz już profesora, który zorientował się, że ja tak po prostu nie odpuszczę i zrobię wszystko, by dalej trenować. Może moje podejście przekonało go, by jednak spróbować. Teraz wielu młodych sportowców pisze do mnie z prośbą o rady, ostatnio mama 16-letniej dziewczynki trenującej pływanie, która była przed kolejną wizytą córki u endokrynologa i spodziewały się informacji o zakazie dalszego uprawiania sportu. Starałam się uspokoić, jednak każdy jest inny, każdy reaguje na chorobę w inny sposób. Ja nie tylko bardzo chciałam, ale także - nie miałam wiedzy. Nie było wtedy tylu artykułów w internecie, kierowałam się tylko tym, co usłyszałam od lekarza. Informacji o Hashimoto było bardzo niewiele, nikt nie zalecał mi choćby specjalnej diety, która mogłaby poprawić wyniki.

Żałuje pani?

Może przy specjalnym programie odżywiania udałoby mi się dołożyć parę centymetrów, jednak z drugiej strony - przestrzeganie diety na przykład podczas trzymiesięcznego pobytu w Spale byłoby niemożliwe. Albo chodziłabym głodna, albo musiałabym zainwestować wielkie pieniądze na jedzenie zewnętrzne lub wynajęcie mieszkania i gotowanie samemu.

Wspomniała pani o swoich humorach.

Wszyscy mówili, że chodzę taka naburmuszona, miałam opinię osoby smutnej, nerwowej.

A nie była pani?

Teraz wiem, że to nie byłam ja, to były objawy choroby. Największą sztuką jest nauczenie się ich rozpoznawania. Co innego jest mieć zły humor, gdy naprawdę dzieje się coś złego, a co innego, kiedy to Hashimoto za ciebie płacze, albo podpowiada jakieś dziwne rozwiązania. Wybuchałam złością nie mając żadnych powodów żeby się złościć. Płakałam, kiedy nic się nie stało. Po prostu. Jestem wrażliwa, ale bez przesady. Niespodziewane wybuchy zdarzają się zresztą do teraz, ale już wiem, że to nie jest przez duże napięcie, jakie towarzyszyło mi przed zawodami.

Da się nad tym zapanować?

Tak, jeśli się szybko odczyta, co za tym stoi. W kontaktach z osobami, które mnie nie znają, bardzo się pilnuję, uważam na siebie. Mój mąż, który najwięcej wie o moich dziwnych zachowaniach, kiedy zauważy coś niepokojącego każe mi pójść zbadać poziom TSH. Czasami mnie to denerwuje, bo bywa że mam całkiem realny powód zdenerwowania, a on wszystko zwala na chorobę.

Myślała kiedyś pani, że Hashimoto też panią wzmocniło? Że musiała być pani podwójnie silna, żeby wygrać i z chorobą i z przeciwniczkami?

Zawsze byłam waleczna i robiłam wiele rzeczy na przekór. Jak ktoś mi mówił, że czegoś nie zrobię, udowadniałam, że będzie inaczej. Trener zawsze powtarzał, że jestem taką małpą, z którą nie można normalnie, tylko zawsze trzeba mnie podpuszczać. Coś w tym jest. Kilka razy chciałam zakończyć karierę, bo mi się nie chciało trenować, albo coś mi nie wyszło. Kiedy zdiagnozowano chorobę i pojawiło się ryzyko zakończenia treningów - zrobiłam na przekór, uwzięłam się, by dalej startować. Zaczynając moją karierę widziałam 23-letnich kolegów i ze zdziwieniem patrzyłam, że oni jeszcze trenują. Tak, dla mnie to wtedy było "jeszcze". Byłam przekonana, że w ich wieku na pewno będę miała inne zajęcie. Dużo czasu mi zajęło uświadomienie sobie, że sport jest nie tylko moją pasją, ale też normalnym zawodem, który kocham wykonywać i którego nikt i nic mi nie zabierze.

Ktoś panią nauczył tego, żeby nigdy się nie poddawać?

Mama była urzędniczką, tata marynarzem, żadnych tradycji sportowych. Z pewnymi rzeczami trzeba się po prostu urodzić, nie da się tego wypracować. Tyle, że talent to jakieś pięć procent, bo żeby zostać mistrzem trzeba ciężko pracować. Jest wiele osób, które miały minimalny talent, a do czegoś doszły, bo dały mu szansę. Znam też wiele przykładów ludzi z wielkim talentem, którzy jednak nie mieli poukładane w głowach i pogubili się w życiu. Mnie na początku nikt nie traktował poważnie, nie byłam żadną wybitną jednostką, w którą ktokolwiek byłby w stanie uwierzyć. Ale nigdy nie miałam problemu, by się sprawdzać i próbować. Nawet jeśli grałam w szkole w koszykówkę, nawet jeśli z chłopakami.

W świat sportu wprowadzał panią starszy brat. Naśladowała go pani.

Był siłą napędową naszej dwójki, ale trochę z przymusu, bo musiał się mną zajmować, kiedy rodzice pracowali. Byliśmy dziećmi z kluczem na szyi, tak kiedyś wyglądała rzeczywistość. Rodzice nie nalegali, żebyśmy uprawiali sport, ale wtedy nie było innych rozrywek. Cieszyliśmy się, że mogliśmy gdzieś pojechać, reprezentować szkołę, to były wielkie wydarzenia w naszym życiu. Jak na zajęciach w-f miałam sprawdzian na trzysta metrów, to chociaż nie cierpiałam biegów, było dla mnie nie do pomyślenia, żebym nie była w pierwszej trójce. Kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale się udawało.

Spadanie z prawie pięciu metrów po skoku o tyczce nie jest dla normalnych ludzi. To sport ekstremalny. Nie wiem, jak to robiłam.


To czemu w panią nie wierzono?

Nikt nie mówił "O, jaka szybka!", albo "O, jaka silna!". Jednak bardzo szybko przyswajałam sobie wszystkie aspekty techniczne. Po latach pojechałam z moim trenerem na zgrupowanie na Krym, trenowaliśmy z ukraińską kadrą i tam pewna pani psycholog zrobiła mi badanie móżdżku. Była zaskoczona jego ukrwieniem, a to narząd, który odpowiadał właśnie za odpowiednią koordynację. Właśnie koordynacja była moją jedyną siłą, głównie tym się różniłam od przeciwniczek. Na mistrzostwach świata w Berlinie (rok 2009 - przyp. red.) dokonano pomiarów przekazywania energii poprzez odbicie na tyczkę i okazało się, że właśnie ja oraz Jelena Isinbajewa mamy najwyższy współczynnik, zbliżony nawet do Siergieja Bubki. Jelena była szybsza, skakała wyżej, ja dużo traciłam na tej prędkości.

Mówiła pani o niekontrolowanych wybuchach złości, potęgowanych przez stres, jednak przed samym skokiem umiała się pani odpowiednio skoncentrować.

Nie wiem, jak to robiłam. Wiedziałam, że mam minutę, żeby skoczyć i z tej minuty korzystałam. Kiedy byłam młodsza przychodziło mi to naturalnie, później zaczęłam kalkulować. Wiedziałam, że jak nie zaliczę jakiejś wysokości przy pierwszej próbie, ale ktoś tam skoczy gorzej, to będę piąta. Taka matematyka. To mnie zabijało. Pracowałam z psychologiem nad tym, żeby w ogóle nie kalkulować, żeby dać się ponieść. Na plecaku miałam napisanych kilka zdań i w trakcie konkursu, żeby nie myśleć o niczym innym, po prostu je czytałam. Bez zrozumienia, tak, żeby się na nich skupić.

Co to były za zdania?

Dotyczyły elementów, które miałam zrobić dobrze. Przyspiesz na ostatnich krokach, lewa ręka wyżej. Nic wielkiego. Nie wolno było mi też dopuszczać do głowy myśli, że mogę przegrać. To bardzo trudne, bo kiedy stajesz na starcie, albo w nocy przed zawodami, różne rzeczy przychodzą do głowy. Ciężko przestać zastanawiać się nad tym co będzie, jak nie wyjdzie. Starałam się więc myśleć o czymś zupełnie innym, neutralnym.

Na przykład?

Jak sobie urządzę dom, co sobie kupię, albo czy pojadę z psem na wystawę. Nie mogłam sobie wyobrażać także sukcesu. To miałam zabronione.

Jak to?

Dla mnie sukces był przerażający.

Nie rozumiem.

Od razu widziałam jego konsekwencje. Mam złoty medal, skaczę pięć metrów, a później nikt nie da mi spokoju, nie odpocznę, wszyscy będą dzwonić i nie będę miała swojego życia. Poszliśmy więc z psychologiem w inną stronę - nie myślałam o zwycięstwie, tylko o prywatnym życiu, żeby dać głowie odpocząć od sportu. Do tej pory nie mam w domu żadnych pamiątek z kariery. Nigdy nie miałam gablotek i wystawek, wszystko leży ładnie poukładane w czystej piwnicy. Dom był dla mnie takim miejscem, do którego wracałam po treningu i nie mogłam widzieć niczego związanego z moją pracą, bo musiałam odpocząć. W Atenach (rok 2004 - przyp. red.), kiedy ze wszystkich moich trzech startów na igrzyskach byłam najbliżej zdobycia medalu olimpijskiego, wszystko podporządkowałam sportowi i nie wyszło. Kosztowało mnie to dużo wyrzeczeń - wzięłam urlop dziekański, wiedząc, że jako ostatni rocznik czteroletnich studiów skazuje się na jeden rok więcej w cyklu pięcioletnim. Różnic programowych było dużo, ale zaryzykowałam, bo chciałam skupić się tylko na jednym starcie. Byłam czwarta. W kolejnym roku, kiedy musiałam nadrobić wszystkie zaległości i obronić pracę magisterską, zostałam wicemistrzynią świata. To tylko utwierdziło mnie, że muszę mieć odskocznię, która całkowicie odetnie mnie od pracy.

Co pani studiowała?

Administrację publiczną. Daleko od sportu, prawda?

To co po studiach? Kolejne, żeby nadal mieć odskocznię?

Mój mąż stwierdził, że skoro tyle czasu myślę o zakupie psa, to trzeba ten plan zrealizować. Kupił, nie pytał mnie o zdanie. Bo ja oczywiście widziałabym same problemy - co z nim zrobić podczas podróży, kiedy zaprowadzić do weterynarza. Pies okazał się strzałem w dziesiątkę, to że musiałam myśleć o opiece nad nim, także dawało mi ucieczkę od sportu.

ZOBACZ WIDEO: Biało-Czerwone celują w rekord Polski. Małgorzata Hołub-Kowalik: Wierzmy, że przejdziemy do historii
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×