Tekst w ramach cyklu "Skoczków życie po życiu". Tylko na WP SportoweFakty
Po pierwszej serii był sensacyjnym liderem. W tyle zostawił takie legendy dyscypliny jak Simon Ammann czy Kamil Stoch. Podczas drugiej serii usiadł na belce, wyprostował plecy i zjechał. U podnóża skoczni oglądał go Stoch, który wtedy prowadził.
- Ależ szybuje! - krzyczał komentator. Polak wylądował. Już wiedział, że wygrał zawody - w geście triumfu podniósł rękę. 141 metrów w drugim skoku dało mu pewne zwycięstwo.
To zresztą na chwilę wytrąciło go z równowagi - po oddaniu skoku i udanym lądowaniu uciekła mu narta i lekko się poślizgnął w drodze do kolegów. Trener zbierał gratulacje, a Jan Ziobro świętował pierwsze zwycięstwo w Pucharze Świata. Od 2013 roku to on jest kojarzony z zawodami w Engelbergu.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: szałowa kreacja Sereny Williams. Fani zachwyceni
Rok później był najmłodszym z Polaków w kadrze skoczków na zimowe igrzyska olimpijskie w Soczi. Skakał tam z Maciejem Kotem, Kamilem Stochem i Piotrem Żyłą.
Oni skaczą do dziś. Ziobro skoki narciarskie porzucił.
"Bez wypłaty na koniec miesiąca"
Kot walczy o powrót do czołówki. Stoch i Żyła rywalizują w mistrzostwach świata w Planicy. Cała trójka zimą podróżuje po świecie z zawodów na zawody.
Ziobro w drodze jest za to przez cały rok. Bez intensywnych treningów i restrykcyjnej diety. Narty zostały w domu. Jeździ od klienta do klienta. Czasem zostaje w biurze. Kiedy trzeba przebiera się i idzie do stolarni. Po zakończeniu kariery nie miał dylematu i zaczął pracę w rodzinnej firmie produkującej meble i fronty.
Fundamenty pod rodzinny biznes położył w latach 50. dziadek Andrzej. Potem biznes kontynuował jego syn Stanisław. Teraz w stolarni rządzi trzecie pokolenie, bracia Tobiasz i Jan.
- To jest zakodowane w naszych genach - mówi w rozmowie z WP SportoweFakty Jan Ziobro. - Mamy żyłkę do stolarstwa. Teraz rozwijamy biznes w kierunku automatyzacji i przyspieszenia produkcji. Każde pokolenie ma okazję, by się wykazać. Tata przychodzi do nas, dogląda interesu, doradza. Wprawdzie już nie zarządza, ale cenimy jego doświadczenie.
Tak jak kiedyś z pasją opowiadał o swoich skokach tuż po zawodach, tak teraz się otwiera, kiedy rozmowa schodzi na temat stolarni.
- Nie można powiedzieć, że nie ma kryzysu w branży - mówi wprost. - Odczuwa go wiele firm, nie tylko meblowych. Koszty wzrosły, ludzie wstrzymują inwestycje, a my przecież bazujemy na przemyśle budowlanym. Jeśli on hamuje, my też mamy mniej pracy. Ale, dzięki Bogu, jest co robić. Mamy swoje tradycje, klientów, którzy są z nami od lat, i dajemy radę.
Zanim jednak wziął się za rodzinny interes, próbował powtórzyć sukces w PŚ. Bez powodzenia. W Oberstdorfie zajął 17. lokatę. Potem było kilka przebłysków. W Wiśle szóste miejsce, na mistrzostwach świata w Falun ósme na normalnej skoczni, a w drużynówce brąz. Wreszcie totalnie stracił formę. Kiedy odbudowywał się w kadrze B, poszedł na wojnę z działaczami Polskiego Związku Narciarskiego. Według niego bezpodstawnie czekał na kolejną szansę w pierwszej kadrze. Jak mówił - mimo coraz lepszej formy, nie dostawał powołań na czołowe zawody.
Wypuścił lawinę oświadczeń, w których w mocnych słowach komentował działania m.in. Apoloniusza Tajnera. Skakał dalej, ale zachowanie przestało mu uchodzić płazem, kiedy zaapelował do Adama Małysza.
- Pan za coś bierze pieniądze, więc mam prośbę: proszę ujawnić nazwiska osób, które przez dwa lata próbowały mnie zniszczyć. Niech pan mnie nie straszy, że mogę się przeliczyć. Wie pan, że nie powiedziałem wszystkiego. Jak zacznę mówić, to niektórym ludziom może zrobić się bardzo ciepło i nieprzyjemnie - mówił Ziobro na nagraniu z 2018 roku.
To było zbyt wiele. Ziobro wciągnął w swój spór Małysza, o którym wcześniej mówił jak o idolu.
- Jeśli Jan ma jakiś problem, ale nie chce go ujawniać publicznie, bo to jest trzeci odcinek, w którym nic nie powiedział - niech przyjdzie do mnie, niech zadzwoni. Albo do kogokolwiek, skoro nie chce ujawniać nazwisk. Prosto z mostu - odpowiedział mu Małysz na naszych łamach.
Wcześniej wybitny skoczek mówił tak: - Przecież gdyby bronił się wynikami i był na tyle dobry, to pojechałby na zawody. Nie tylko na Puchar Kontynentalny, ale też na Puchar Świata. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoją robotę. Ale on teraz mówi, że jest dyskryminowany.
Ziobro ogłosił zawieszenie kariery i został skreślony z kadry B. To był jego koniec w dyscyplinie.
- To było jak z pracownikiem w firmie - tłumaczy Ziobro po latach. - Pracujesz, starasz się, a na koniec miesiąca szef mówi, że nie ma dla ciebie wypłaty. Tak to wyglądało ze mną w skokach. Szkoda tych 18 lat i talentu. Wprawdzie mogłem skakać dalej w Pucharze Kontynentalnym, ale... - urywa.
I mówi dalej: - Ale mam taki charakter, że robię coś na 100 procent albo w ogóle. Skakanie w PK mijało się z celem. Wolałem dać sobie spokój i zająć się czymś innym.
Pytamy go, czy nie żałuje bezkompromisowości w rozmowach z działaczami.
- Nie mogę mieć żalu do siebie, że miałem inne zdanie od reszty - odpowiada. - W końcu musiałem się z tym pogodzić i odejście było najbardziej racjonalną decyzją. Nie zrezygnowałem z dnia na dzień. Walczyłem dwa-trzy lata. Miałem nadzieję, że dostanę szansę, że działacze przejrzą na oczy i dadzą mi szansę. Niestety jej nie dostałem. Bicie w mur dalej nie miało sensu. Po co? - kończy Ziobro.
Przyznaje, że adrenaliny brakuje. Jednak wyrównuje ją na motocyklu enduro lub skuterze śnieżnym.
Czerwone włosy i dwa medale
To pokolenie straciło jeszcze jednego utalentowanego skoczka. Jego miejscem chwały w 2004 r. jest norweski Stryn.
W stawce najlepsza młodzież - Thomas Morgenstern, Nicolas Fettner czy Kamil Stoch. I skocznia, której rekordu od ośmiu lat nie pobito.
Pierwsza seria, na belce siada Mateusz Rutkowski. Już na starcie odpalił petardę. Skoczył 104,5 metra i pobił rekord skoczni, którego nie ruszył nikt przez sześć kolejnych lat.
W obozie Biało-Czerwonych euforia. W drugiej serii 17-latek skocze 95,5 metra. To daje mu złoty medal.
Polacy doczekali się pierwszego mistrza świata juniorów.
Niepełnoletni jeszcze chłopak rozbudził ogromne nadzieje. Akurat kiedy Adam Małysz po wielkich sukcesach złapał dołek formy, na norweskiej skoczni objawił się jego następca. Tak myślał każdy po zawodach w Strynie. W Polsce Rutkowskiego witały tłumy. Miał czerwone włosy jak Michał Wiśniewski, złoto za konkurs indywidualny i srebro za drużynowy. Mnóstwo dziennikarzy i wpatrzony w niego jak w obrazek trener Heinz Kuttin.
Nikt wtedy nie wierzył, że jeszcze w tym samym sezonie utalentowany zawodnik narobi sobie kłopotów. - Ale p..., co? - miał wypalić po jednym z treningów do dziennikarzy, kiedy słuchał Kuttina. Po zdobyciu złotego medalu wystąpił w pięciu konkursach Pucharu Świata. Najlepszy wynik uzyskał w Zakopanem - 15. miejsce. Potem skoczył jeszcze w Lahti i zaczęły się problemy.
W 2005 roku Rutkowski z kolegami świętował udany sezon. Według ówczesnych relacji, członkowie ekipy wypili "jedno piwo za dużo". Wtedy przyłapała ich Barbara Sobańska, dyrektor Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. Najmocniej po głowie oberwał mistrz świata ze Strynu. Zawieszono mu stypendium, dostał naganę i nakaz pracy społecznej na rzecz szkoły. Kolejną pokutę dołożył mu PZN.
W maju kolejny dzwon. Rutkowskiego przyłapano na prowadzeniu auta pod wpływem alkoholu. Za to wyleciał z kadry.
- Nie powinni tak robić, bo nie byłem na obozie organizowanym przez PZN - tłumaczył się w rozmowie z serwisem sportowym TVN24. - Byłem wtedy w domu. Co mają prywatne rzeczy do reprezentacji? Toniowi, synowi Tajnera, też zabrali prawo jazdy, chyba ze dwa razy. Miał wypadek, z którego ludzie ledwo przeżyli. A z reprezentacji, bo był wtedy w kadrze B, go nie odsunęli, skakał dalej - kontynuował Rutkowski.
Potem przybrał na wadze. Z trudem próbował wrócić do czołówki, aż w 2007 roku zakończył karierę.
- Żałuję, że tak krótko to trwało i tak się skończyło. Zwłaszcza, że nadeszły lepsze czasy dla polskich skoków - wyznał w 2014 roku. Wtedy ostatni raz udzielił tak dużego wywiadu.
Potem odciął się od mediów i skupił na pracy jako kamieniarz i trener w akademii swojego brata Łukasza.
To za jego pośrednictwem próbujemy skontaktować się z Mateuszem. Odmawia. Teraz pracuje wyłącznie w rodzinnej szkole skoczków. Trenuje tam też jego syn Seweryn.
Nie odbiera telefonów
Do głosu doszło wreszcie kolejne pokolenie. To już przyszli następcy Stocha, Żyły i Kubackiego, którzy mimo zaawansowanego wieku nadal byli i są czołowymi polskimi skoczkami. Młodzież na razie skakała w ich cieniu. Na czołówkę miał wysunąć się chłopak, który skakał jak Morgenstern. Do Austriaka porównał go sam Małysz.
"'Banan' skacze tak pięknie jak Thomas Morgenstern. Mam nadzieję, że dorówna 'Morgiemu' nie tylko jeśli chodzi o styl, ale również osiągnięcia!" - pisał na Facebooku Małysz pod koniec 2016 roku. Uwagę polskiej legendy zwrócił 17-letni wtedy Bartosz Czyż.
Rok później zawodnik zadebiutował w kadrze seniorów w zawodach w Czajkowskim. - Ma bardzo dobrą technikę, budowę ciała. Pod jego wrażeniem są nawet zagraniczni trenerzy - zwracał uwagę jego trener Maciej Maciusiak.
Czyż zadebiutował w Pucharze Świata w 2018 roku na Wielkiej Krokwi w Zakopanem. Zawody skończył jako 48. w stawce. W kolejnym sezonie w letnich mistrzostwach Polski w Szczyrku był dopiero 24. w konkursie indywidualnym. I wtedy zaskoczył wszystkich.
Nadzieje trenerzy i działacze wiązali z nim przez trzy lata. Tyle minęło od pochwalnego wpisu Małysza do zakończenia kariery. To był ogromny szok. Chłopak, który w ciszy piął się w hierarchii polskich skoczków, zrezygnował z dyscypliny jako 20-latek.
- Od dłuższego czasu nie było już radości w tym wszystkim - mówił nam po ogłoszeniu decyzji. - Kiedy zastanawiałem się nad tym, co będzie dalej, rozważałem, że wrócę po jakimś czasie. Może poczuję głód skakania. Teraz jednak już nie biorę tego pod uwagę - dodał.
Ten nagły zwrot tłumaczył też Maciusiak. - Czasem jest tak, że siedzi się na belce i odczuwa pewną blokadę - zaczął trener. - W takich przypadkach nawet psycholog nie pomoże. Nie da się oddawać skoków na sto procent swoich możliwości, nie mając przekonania o tym, co się robi - wyjaśnił.
Dziś nie chce rozmawiać. Ani o skokach, ani o sobie. Dodzwoniliśmy się do niego raz. Zdziwiliśmy go, kiedy usłyszał, że media i kibice chcą wiedzieć, co u niego słychać.
- Nie wydaje mi się, by kogokolwiek to interesowało - wypalił. - Nie mogę teraz rozmawiać, na robocie jestem. Proszę zadzwonić później - dodał i zakończył rozmowę. Potem już nie odebrał.
Maciej Siemiątkowski, dziennikarz WP SportoweFakty
Praca kierowcy czy recepcjonisty nie była ich przeznaczeniem. Mimo to pochowali medale do kartonów >>
Dawne gwiazdy po latach. "Poszedłem złą ścieżką" >>