Simon Ammann dla WP Sportowefakty: Trudno uczynić dobrą historię jeszcze lepszą. Polacy to robią

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Pewnie także za sprawą igrzysk w Vancouver w 2010 roku, gdzie ponowne zdobył pan dwa złote medale. Tak jak w tamtym sezonie nie dominował pan na skoczniach nigdy przedtem, potem również już nie.

- To prawda. Przez cały sezon skakałem bardzo dobrze, co dodawało mi pewności siebie. Myślę, że podobnie było z Kamilem w 2014 roku, kiedy wygrał dwa razy w Soczi. Jego forma rosła, wygrał dwa konkursy przed igrzyskami, a potem wywalczył dwa złote medale olimpijskie.

- Dla mnie bardzo ważny był sezon 2008/09, w którym stoczyłem zażartą walkę z Gregorem Schlierenzauerem o triumf w Pucharze Świata. Ostatecznie byłem o mały krok za nim, ale czułem, że najpierw latem, a potem już w trakcie sezonu zimowego, mogę to nadrobić. Miałem bardzo dobry początek sezonu olimpijskiego, tuż przed igrzyskami wygrałem w Klingenthal, gdzie mocny był również Adam. Wydaje mi się, że dla nas obu to były ważne zawody, bo pozwoliły nam zachować spokój już w Vancouver. W Kanadzie wielu zawodników skakało bardzo daleko i nie było wiadomo, kto utrzyma głowę nad wodą. Walka psychologiczna przed pierwszym konkursem kosztowała nas mnóstwo sił. Pełna koncentracja, dochodzenie do pełnej mocy, uspokajanie emocji. To było niezwykle wymagające.

- Wiedziałem, że jestem w dobrej formie, ale powiedziałem też sobie: "Hej, możesz być spokojniejszy od pozostałych, bo już masz to, czego oni tak pragną. No i jesteś u szczytu swojej kariery". Miałem wtedy 28 lat, wielkie doświadczenie, pełną wiarę w umiejętności. Przełomowe wiązania, które wtedy zastosowaliśmy, dawały dodatkową pewność siebie. A w takich zawodach wszystko rozbija się właśnie o pewność siebie. Fajnie było ją potem obserwować u Kamila w 2014 roku. Podwójnych zwycięzców igrzysk nie było w skokach aż tak wielu, a takie osiągnięcie pomaga w kolejnych sukcesach. Łatwiej jest znaleźć spokój, nie trzeba już niczego udowadniać.

ZOBACZ WIDEO Włodzimierz Szaranowicz dla WP SportoweFakty: Skoki Polaków były jak z matrycy

Czy po drugim złocie w Vancouver nie było takiej myśli, choćby przez chwilę, gdy patrząc na Adama Małysza pomyślał pan: "Przyczyniłem się do tego, że tej klasy skoczek nigdy nie został mistrzem olimpijskim"?

- No cóż. Nigdy nie wygrałem Turnieju Czterech Skoczni. Wydaje mi się, że to w pewnym sensie pytanie filozoficzne. Zawsze możesz się zastanawiać, dlaczego mimo tylu lat ciężkiej pracy wciąż ci czegoś brakuje. Tylko Matti Nykaenen wygrał wszystko - olimpijskie złoto, mistrzostwa świata, Puchar Świata, Turniej Czterech Skoczni i mistrzostwa świata w lotach. W życiu mu się jednak nie ułożyło i bardziej mi przykro z tego powodu, niż dlatego, że Adam nie został mistrzem olimpijskim. Bo mi czy Adamowi układa się świetnie.

- Poza tym dla mnie wywalczenie dwóch złotych medali w 2010 roku było wielkim osiągnięciem, ale moim zdaniem to, czego dokonał w Vancouver Adam, było jeszcze większą sprawą. W tym wieku, w którym wtedy był, wypracować taką formę i wrócić na najwyższy poziom. Wielu ludzi tego nie dostrzega, patrzą na to inaczej - przez pryzmat złota, srebra i brązu. Ale walka o wyznaczony cel, droga do niego, też jest bardzo ważna. No i każdy medal jest pięknym przeżyciem, a najlepiej zdajesz sobie z tego sprawę, kiedy jesteś czwarty. Proszę mi wierzyć, wiem to, bo sam byłem czwarty na mistrzostwach świata w Oslo w roku 2011.

Z Adamem Małyszem jesteście dobrymi kolegami. Jak wyglądały wasze relacje, gdy nasz reprezentant jeszcze skakał?

- Myślę, że bardzo ważne dla tej relacji było to, co stało się w sezonie 2006/2007, w którym mocno ze sobą rywalizowaliśmy. Zawsze była to jednak przyjacielska rywalizacja. Adam na mistrzostwach świata w Sapporo był wtedy wielkim faworytem konkursu na dużej skoczni, ale ja miałem więcej szczęścia i wygrałem o 0,1 punktu przed Harrim Ollim. Małysza z kolei nie było na podium. Na normalnej już dominował. Najpierw był Adam, potem duża przerwa, i dopiero potem my. Bardzo mile wspominam ten moment, kiedy razem z Thomasem Morgensternem wzięliśmy Adama na ramiona i nosiliśmy po zeskoku. Szansa na to, żeby ponieść takiego mistrza, może się zdarzyć tylko raz w życiu i nie wolno pozwolić jej się wymknąć. Byłem wtedy bardzo dumny, że mogę to zrobić. Ja miałem srebro, więc też byłem szczęśliwy.

Czyj to był pomysł, żeby w taki sposób uhonorować Małysza?

- Ja wpadłem na ten pomysł. Przez całe mistrzostwa to on był najmocniejszy, to on był mistrzem, a na normalnej skoczni pokazał nam, kto jest królem. I tak jak powiedziałem, nie mogłem przegapić okazji, być może jedynej, żeby podnieść do góry kogoś takiego i umieścić go w świetle reflektorów. Powiedziałem Thomasowi, że teraz musimy to zrobić, bo to przecież mistrz.

Zostaliście nagrodzeni za ten gest fair play przez Polski Komitet Olimpijski.

- Tak, to było bardzo miłe. Dla sportowca chwila, w której może docenić osiągnięcie kogoś innego, też jest wspaniała. To był wielki wyczyn Adama, że odnalazł w sobie taką siłę, zdominował rywalizację na normalnej skoczni i zdobył swój czwarty złoty medal mistrzostw świata. Imponujące.

Adam Małysz miał chyba najbardziej pamiętne pożegnanie w historii skoków narciarskich. Najpierw w Planicy, kiedy niektórzy zawodnicy, w tym pan, specjalnie na tę okazję zapuściło charakterystyczne dla naszego skoczka wąsy, a potem w czasie specjalnego konkursu, w którym mieliście skakać nie jak najdalej, a "do celu". Życzyłby pan sobie równie hucznego pożegnania?

- Każdy by sobie życzył, ale nikt takiego nie będzie miał. Taki entuzjazm wobec skoczka jest możliwy tylko w Polsce. Teraz wasi zawodnicy radzą sobie bardzo dobrze i kto wie, może kiedy Kamil będzie odchodził, wydarzy się coś podobnego. Ja, szczerze mówiąc, nie chciałbym aż tak dużego święta. Zawsze podobało mi się spokojne życie. Kiedy zrezygnuję ze skakania, otworzę nowy etap. Będę wychowywał swoje dzieci, a inne rzeczy? Na razie to jest zapisane w gwiazdach.

Może jednak zdradzi pan, czym się zajmie? Małysz startował w rajdach, kilka razy był na Dakarze, Matti Hautamaeki został maszynistą szybkich pociągów, Andreas Goldberger skacze z kamerą na kasku i pracuje dla telewizji, tak jak Martin Schmitt, Sven Hannawald czy Anders Jacobsen. A co pan planuje?

- Podjąłem już pewne kroki, żeby przejść do świata biznesu. Zawsze chciałem być pilotem i próbowałem to marzenie zrealizować, ale zdaję sobie sprawę, że profesjonalnym pilotem nie będę. Latanie samolotami zawsze pozostanie jednak moim hobby.

- Współpracuję z Martinem Schmittem. Mamy agencję, która pomaga sportowcom w rozwoju ich karier. Zajmujemy się też consultingiem dla firm, które chcą wejść do sportów zimowych. Na razie działamy na niewielką skalę. Myślę jednak, że w jakiś sposób pozostanę przy skokach narciarskich. W szwajcarskiej telewizji przydałby się ktoś taki jak Goldberger czy Schmitt. Nie wiem jeszcze, w którą stronę pójdę, bo skoki narciarskie w moim kraju potrzebują każdego rodzaju wsparcia. Chcielibyśmy zbudować mocny zespół, tak jak udało się to w Polsce. Oczywiście, przed nami bardzo długa droga, ale na pewno spróbuję w tym pomóc. No a poza tym mam też razem z bratem firmę działającą w branży budowlanej. Jak widać, pracy będę miał sporo. Na razie próbuję jednak dojść do wysokiej formy, żeby żegnać się ze skokami w takim stylu, w jakim zrobił to Adam, albo prezentować się jak Noriaki Kasai.

Chciał pan zostać nie tylko pilotem, ale i inżynierem. To drugie się udało?

- Nie. Pierwszy raz zacząłem studia w 2006 roku, ale potem zostałem mistrzem świata i byłem zbyt zajęty, żeby je skończyć (śmiech). W roku 2009 chciałem spróbować ponownie, tyle że tym razem to był sezon olimpijski i musiałem w pełni skoncentrować się na przygotowaniach. Potem niestety nie znalazłem już czasu, żeby wrócić na studia. Bardzo tego żałuję, bo chciałem je skończyć. Lubię inżynierię, lubię patrzeć na skoki narciarskie przez pryzmat fizyki

Na początku tego roku po raz drugi został pan ojcem. Jak ważna jest dla pana rodzina?

- Nie lubię mówić o niej zbyt dużo, ale oczywiście dzięki niej jestem szczęśliwy. A sukcesu w życiu, w związku, nie da się zaplanować. Patrzę teraz na mojego syna i jestem pełen podziwu dla tego, ile on trenuje. Ile ćwiczy, żeby coś osiągnąć - nauczyć się stać, czy chodzić.

Pan dorastał na farmie, gdzie nie było telewizora. Dziś, gdy nawet dzieci nie rozstają się ze smartfonami, trudno to sobie wyobrazić.

- Cenię sobie warunki, w których się wychowywałem. Kiedy codziennie musisz rano wstać, żeby zająć się zwierzętami, jesteś w określonym rytmie, a twoje życie jest spokojniejsze. Jako sportowiec masz z kolei wiele wzlotów i upadków, bardzo emocjonalnych chwil. I wtedy zaczepienie w tym innym świecie jest pomocne.


Co będzie dawało panu największą radość, kiedy już skończy pan ze skokami? Ponoć adrenalina, która jest obecna w tym sporcie, potrafi być uzależniająca.

- Odpowiem może trochę filozoficznie. Po prostu spróbuję być szczęśliwy. Skoki były ważną częścią mojego życia od 1992 roku i dawały mi szczęście. Widać to po niektórych moich próbach, także teraz. A co wydarzy się w czasie najbliższych dwóch lat? Zobaczymy.

Rozmawiał Grzegorz Wojnarowski

Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)

Kto zajmie pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w sezonie 2016/2017?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×