Skoki narciarskie. Z Sapporo na Podlasie. Skok przez życie Wojciecha Fortuny

Szymon Łożyński
Szymon Łożyński
Już w dzieciństwie był pan niezłym urwisem. Na przykład z kolegą wrzucił pan dziennik do szamba.

To było w podstawówce. Ze świętej pamięci Mietkiem Królem. W dzienniku były dwójki. Wydawało się nam, że jak zginie dziennik, to przejdziemy do następnej klasy. Dziennik się jednak nie zniszczył. Tego dnia był mróz, a kanał zamarznięty. Woźny, bystry facet, popatrzył do kanału. Zobaczył, że jest dziennik i szybko go wyciągnął. Przyznaliśmy się, dostaliśmy dwie gumy na plecy i to wszystko.

Innemu nauczycielowi wpisaliście natomiast nazwiska dzieci do dowodu osobistego.

Oj, z tym było sporo śmiechu. W szkole podstawowej mieliśmy nauczyciela Franciszka. Uczył nas fizyki. Z Mietkiem siedzieliśmy w pierwszej ławce. Byliśmy największymi rozrabiakami w klasie, dlatego musieliśmy być na oku. I pan Franciszek mówi do kolegi tak:

- Pójdziesz do babki i poprosisz ją, żeby dała ci mój dowód osobisty. Muszę iść na milicję, bo do Niemiec jedziemy.
- Ale wie pan co, jakby Wojtek poszedł ze mną, to by mi się fajniej szło - odpowiedział Mietek.
- No to idźcie chłopcy, ale wracajcie szybko - dodał nauczyciel.

Dowód wzięliśmy, wracamy. Mówię do przyjaciela: "Pokaż ten dowód". Zobaczyliśmy, że ma wpisanego jednego syna, Wojciecha. Powiedziałem wtedy: "Wiesz co, za mało dzieci ma ten nasz nauczyciel wpisane. Chodź dopiszemy mu jeszcze dwójkę". Tak zrobiliśmy.

Przynieśliśmy dowód. Nauczyciel dobrze go nie sprawdził i poleciał na komendę oddać go. Policjant jak otworzył dowód, to od razu powiedział do nauczyciela: "On jest zniszczony. Ma pan dopisane dzieci". Za kilka minut wraca i woła: "Fortuna i Król do pokoju nauczycielskiego". Przyznaliśmy się, ale gumą dostaliśmy tam tak, że po ścianach goniliśmy: "Nie pojadę przez was do Niemiec" – krzyczał.

Rodzice chcieli, żeby został pan skoczkiem?

Tata bardzo, mama na początku też. Później, gdy dostałem się do kadry, zaczęło być jednak niebezpiecznie. To był ekstremalny sport. Nie można porównać tego do dzisiejszych skoków. Teraz zawodnik ma kask na głowie, jedzie wolniej na progu. Wtedy przy 100-metrowym skoku jechałem ponad 100 kilometrów na godzinę. Za moich czasów, bez kasku, jak się skoczek wywrócił, uderzał głową i trafiał do szpitala. Kilka razy było tak ze mną. Mama się tego bała.

Z rozrabiaki wyrósł pan na skoczka, który poleciał na igrzyska do Sapporo. W noc przed konkursem na dużej skoczni spał pan z nartami?

Nie. Narty stały tylko w pokoju hotelowym. Natomiast jak byłem mały, to spałem z nimi. Ojciec mówił: "Narty będą stały na korytarzu". A ja się wtedy rozpłakałem i powiedziałem: "Przecież mi je ukradną". W końcu narty postawiłem sobie obok łóżka.

Za triumf na dużej skoczni w Sapporo obiecana była toyota. Dlaczego jej pan nie dostał?

To auto stało na dole dużej skoczni. Kasaya był przekonany, że wygra konkurs i ta nagroda trafi do niego. Zawody wygrałem ja i organizatorzy zmienili zdanie. Powiedzieli, że ta nagroda jest dla triumfatora konkursu na mniejszej skoczni, czyli dla Kasayi. Głupio zrobili. Potem napisali, że mam dostać Fiata 125P.

Wróciliśmy do Polski i dzwonimy: "Kto ma mi dać tego Fiata?". A oni nawet nie wiedzieli, kto to napisał. I jak mogłem mieć dalszą motywację do kontynuowania kariery? Mimo to kocham Sapporo, bo tam zaczęło się moje życie. Teraz, kiedy oglądam konkursy skoków, kibicuję Polakom i Japończykom.

Po złotym medalu miał pan propozycje, żeby nie wracać do Polski?

To były trudne czasy. Oszukiwano nas z nagrodami. Nie wiedziałem w ogóle, czy wrócę do Polski. Miałem różne propozycje. Musiałem jednak wrócić. Ojciec i matka byli w partii. Gdybym nie wrócił, wyrzuciliby ich z roboty. Ojciec mi powiedział: "Synu jak ty nie wrócisz, to będę musiał się powiesić. Bo zniszczą nas tutaj". Nie mogłem im tego zrobić. Inni uciekali, ja wróciłem do Polski.

W kraju był pan witany jak król.

Na lotnisku było wielkie powitanie. Potem robili już sobie jaja. Wieźli mnie z Warszawy i w co większym mieście wjeżdżaliśmy na rynek. Pokazywali mnie jak małpę. A facet, który nie chciał mnie puścić na igrzyska, to zabrał mnie do Komitetu Centralnego. Wyciągnął mi medal z pudełka, otworzył drzwi i krzyczy: "Towarzysze, przywiozłem wam złoty medal olimpijski". Pomyślałem sobie: "To kur*** co ja przywiozłem?". Nic już nie mówiłem. Po lampce wina wlali i kazali spierd***.

Później mówili już tak: "Słuchajcie Fortuna, macie wyrobione nazwisko. Czas, abyście wstąpili w nasze szeregi". Jednemu sekretarzowi powiedziałem:

- Co to za partyjniak będzie ze mnie, jak ja na zebranie nie mam czasu przyjść.
- Nie o to chodzi żebyście byli, ważne żebyście wstąpili w nasze szeregi -odpowiedział.

I zaczęli mnie odstawiać na bok, bo wiedzieli, że nic z tego nie będzie. Legitymacji na szczęście nie dostałem. I nikt mi nie zarzuci, że byłem partyjny. Nigdy żadnego talonu od nich nie dostałem.

Karierę zakończył pan w wieku 27 lat. Szybko.

Oficjalnie w 1979 roku. Do skoków długo mnie ciągnęło. Już nie byłem w kadrze, a jeszcze chciałem iść na trening i skoczyć ponad 100 metrów. Na tamte czasy skoczek w wieku 26-27 lat musiał już jednak kończyć karierę. Był staruszkiem. Nie mieliśmy wtedy fizjologa. Nikt mnie nie ważył, nie mierzył. Teraz zawodnicy mają rozpisaną dietę. I nagle z 56 kg zacząłem ważyć 70 kg. No to gdzie taki grubas poleci. O medycynie sportowej nikt nie miał wtedy pojęcia. Jak się przewróciłem to do szpitala, od razu noga do gipsu i to była nasza medycyna.

Życie pana nie oszczędzało. Jest pan człowiekiem wierzącym?

Tak. Nie narzucam się jednak Panu Bogu. On tego nie lubi. Jak coś potrzebuję, to modlę się do swojej mamy. Bo kiedyś jak się modliłem, to nikt mi nie pomógł. Mam jednak w pamięci słowa mamy, która zawsze mi mówiła: "Pamiętaj synu, życie pozagrobowe na pewno istnieje". Do kościoła jednak nie chodzę.

Choć mieszka pan setki kilometrów od Zakopanego, utrzymuje pan kontakt z dawnymi kolegami?

Tak. Z Józefem Łuszczkiem sobie codziennie rozmawiamy. Do Zakopanego jeżdżę też na grób mamy i brata. To piękne miasto, ale nie jest to miasto sportowe, tylko deweloperskie. Wyznają tam zasadę: zrobić i sprzedać. Nie mają szacunku do sportu. Po kolei kluby polikwidowano. Nie liczą się z nikim. Przykra sprawa. Wielką Krokiew ogrodzili wielkim płotem. Za pięć lat, kiedy już najlepsi skoczkowie odejdą, powinni tam wpuścić nosorożca i żyrafę, żeby jeszcze jakaś atrakcja była. I do tego dojdzie. Bo następców obecnych skoczków nie widać.

***

Prowadzenie wystawy sportowej "od Marusarza do Kubackiego" nie jest jedynym zajęciem Wojciecha Fortuny. Mistrz olimpijski założył także fundację, której celem będzie finansowe wsparcie medalistów mistrzostw świata oraz igrzysk olimpijskich. Obecnie trwają pracę nad stroną internetową fundacji i jej nazwą. 

Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×