Dziś uczy WF-u w szkole podstawowej i rozwija karierę międzynarodowego sędziego FIS-u. W wieku 34 lat staje się jednym z najważniejszych polskich arbitrów. Sędziował już podczas Turnieju Czterech Skoczni. Kolejnym krokiem mogą być mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie.
Do swoich sukcesów doszedł niezwykle wyboistą drogą. Aby dalej latać na nartach, w wieku 16 lat nieustannie zbijał wagę. Przez to wpadł w bulimię. Potem anoreksję. Problemy pokonał dzięki rodzinie, z której zresztą pochodzi kilku znakomitych skoczków.
Dawid Góra, WP SportoweFakty: Pana uczniowie wiedzą, że mają lekcje z byłym rywalem Kamila Stocha?
Fabian Malik: Tak, część uczniów bardzo interesuje się skokami i sportem w ogóle. Zadają pytania o Kamila, pytają, czy znam go osobiście, jak wyglądają nasze relacje, czy często się widujemy. Odpowiadam, że rozmawiamy na stopie koleżeńskiej.
ZOBACZ WIDEO: Halvor Egner Granerud zaczynał w ogrodzie. Pierwsze skoki na prowizorycznym obiekcie
Dzisiaj uczy pan WF-u, ale gdyby kariera potoczyła się inaczej, może właśnie wracałby pan z mistrzostw świata.
Trudno powiedzieć, czy właśnie tak by to wyglądało. Na pewno w młodości o tym marzyłem. Okazało się, że był mi pisany inny los. Nie wracam do tego. Uczę w szkole, jestem sędzią FIS-u i nie żałuję swojego życia.
Podobno do Stocha brakowało panu niewiele.
Nasz rocznik był wyrównany. Wielu zawodników skakało na podobnym poziomie, dlatego trenerzy byli przekonani, że zawodnicy urodzeni w 1987 roku będą osiągać sukcesy. Czołówka liczyła wtedy dziesięciu skoczków. W tym Kamila Stocha i Piotra Żyłę.
Co decyduje o tym, że im się udało, a pozostałych nazwisk nigdy nie usłyszeliśmy?
Detale. Wystarczy, że trafi się poważniejsza kontuzja i dwa lata jest się wyłączonym ze sportu. Zaległości w tym wieku trudno odbudować. Przykładem jest Gregor Schlierenzauer. Musiał przerwać karierę, ale wrócił, bo uwielbia skakać. Z tym że nigdy nie odbudował formy sprzed lat.
Kolejnym powodem mogą być prywatne losy zawodników, jak choćby sytuacja materialna. Ale nie ma co tego dotykać. Nikt nie wie, co by było, gdyby. Nie wiadomo nawet, co kieruje naszym losem.
To znaczy?
Czy jest jakiś odgórnie zapisany plan. Wielu moich kolegów w młodym wieku po prostu musiało iść do pracy, bo nie mieli z czego żyć. Pozakładali rodziny i musieli zrezygnować ze sportu.
U pana powód rezygnacji ze sportu był zupełnie inny.
To prawda. Jedną z przyczyn była kontuzja. Drugą - choroba. Przez czynniki zewnętrze dostałem zakaz uprawiania sportu. Potem zaległości były już za duże.
Zakaz?
Zawodnicy są badani co pół roku. Lekarz podbija pieczątkę. W ten sposób decyduje, czy sportowiec jest gotowy do treningów i zawodów. Jeśli nie, trzeba zrezygnować albo przerzucić się na sport amatorski. Ostatnio sporo było przypadków choćby zasłabnięć czy zawałów serca u piłkarzy. Nawet u zdrowej osoby trudno przewidzieć takie sytuacje, a co dopiero u takiej, która ma problemy ze zdrowiem. W skokach bada się choćby pracę serca, wydolność czy parametry wzrostu do wagi.
O pana przyszłości zaważyła psychika.
Miałem problem z wagą, a wówczas nie było przeliczników BMI, więc zawodnicy próbowali ważyć jak najmniej. U mnie zrzucanie wagi skończyło się najpierw bulimią, a potem anoreksją. Lekarz zauważył diametralną różnicę w proporcjach wzrostu do wagi i podjął decyzję o zawieszeniu. Po dwóch latach organizm był znacznie słabszy. Nie byłem w stanie nadrobić choćby siły mięśni nóg.
Ile pan ważył?
W wieku 16 lat przy wzroście 180 cm - średnio 56 kg. W najgorszym momencie 52.
I wciąż nie był pan zadowolony ze swojej wagi?
Dokładnie tak. W tamtych czasach anoreksja była przypadłością wielu zawodników. FIS, aby ograniczyć ten problem, wprowadziła przepisy BMI, czyli dokładnie określony stosunek wzrostu do wagi. Uważam, że to był jeden z najlepszych pomysłów federacji w historii.
Gdyby BMI było odpowiednie, skakałby pan dalej?
To bardzo prawdopodobne. Doszedłbym do pewnej granicy i być może choroba by nie przyszła. Anoreksja uzależnia. Kiedy chory zaczyna się odchudzać i wpada w pewien rytm, zaczyna go cieszyć każde 100 gramów mniej. To był mój narkotyk. Nie chodziło o dobre samopoczucie, tylko niższy wynik na wadze.
Szybko przeszedł pan z bulimii w anoreksję?
Tak. Bulimia sprawiała, że jadłem normalnie, ale potem wymuszałem wymioty. Anoreksja to jest z kolei automatyczna niechęć do jedzenia. W pewnym momencie po prostu przestałem odczuwać jakąkolwiek stratę z powodu niejedzenia.
Obecnie jest pan zdrowy?
Nie, z anoreksji się nie wychodzi.
Jak z alkoholizmu?
Dobre porównanie. Ona cały czas siedzi gdzieś w głowie, człowiek myśli o wadze i tym, ile je. Najważniejsze, że nie odczuwam już wstrętu do jedzenia. Odzyskałem normalną wagę, czuję się dobrze. Jeżdżę na nartach, gram w piłkę w lokalnym klubie i nie mam żadnych problemów z siłą i kondycją. Stosuję się jednak do zaleceń lekarzy, a mianowicie nie ważę się prawie w ogóle. Nie mam w domu wagi, aby nie prowokować takich myśli.
Kiedy koledzy po zajęciach sportowych namawiają mnie, abyśmy się zważyli, odmawiam. Tak, jak alkoholik odmawia np. kufla piwa.
Co, poza skokami, zabrała panu anoreksja?
Cały rozwój sportowy, bo zawsze grałem też w piłkę. Musiałem jednak przerzucić się na amatorstwo. Poza tym na szczęście nic. Mam bardzo zżytą rodzinę, mogłem liczyć na bliskich. Dostałem też pomoc ze szkoły w postaci kilku spotkań z psychologiem. Specjalista sam jednak stwierdził, że dzięki rodzinie wyjdę z tego bez pobytu w ośrodku.
Ma pan bardzo sportową rodzinę. Tata Janusz Malik również był skoczkiem, startował nawet na igrzyskach. Ale jeszcze bogatszy dorobek ma pana dziadek Józef Przybyła. Sześć razy wywalczył mistrzostwo Polski, w Turnieju Czterech Skoczni zajął piąte miejsce.
Najbardziej wspierał mnie dziadek, bo cały czas był w domu, mógł pomóc mi w samokontroli. Tata jeździł ze mną na badania. Zawsze mogłem na nich liczyć. Zdarza się, że w przypadkach anoreksji rodzina chowa się przed problemem. U mnie sprawa była jasna od samego początku - z kłopotami walczymy wspólnie. Jesteśmy razem na dobre i na złe.
Jako młody skoczek był pan zapatrzony w tatę i dziadka?
W naszym domu od zawsze dużo mówiło się na temat skoków. Co weekend siadało się przed telewizorem i oglądało konkursy. Skakali prawie wszyscy wujkowie. Trenowanie skoków było więc dla mnie naturalną koleją rzeczy. Ale nikt nigdy na mnie nie naciskał.
Ze skokami nigdy pan na dobre nie skończył. Poza pracą w żywieckiej szkole podstawowej "Cervantes" jest pan międzynarodowym sędzią FIS-u.
Od samego początku wiedziałem, że zostanę przy skokach. Praca sędziego przynosi mnóstwo satysfakcji.
Jakie były najważniejsze zawody, jakie pan sędziował?
W tym sezonie sędziowałem podczas Turnieju Czterech Skoczni w Oberstdorfie i Garmisch-Partenkirchen. Moim marzeniem jest jechać na igrzyska olimpijskie. Nie mogę jako zawodnik, więc może uda się w roli sędziego. Sytuacja jest podobna, jak z wynikami sportowymi. Zbiera się punkty za poszczególne zawody i jest się coraz wyżej na liście najlepszych sędziów. Na mistrzostwa świata i igrzyska nominacje wysyła FIS.
Jest pan blisko realizacji marzenia?
Wydaje mi się, że tak. Na TCS nie bierze się sędziów z przypadku. Pekin jest już jednak poza moim zasięgiem - sędziowie otrzymują nominację na tak duże zawody z dwuletnim wyprzedzeniem. Ale może pojadę za pięć lat do Mediolanu? Kto wie.
Paradoksalnie rozbrat ze sportem wytyczył właściwą drogę?
Chyba tak. Dlatego nie narzekam. Nie mogę sobie niczego zarzucić. Jako zawodnik przeżyłem świetne lata, poznałem multum wspaniałych ludzi, zwiedziłem trochę świata. Teraz mam rodzinę, ośmiomiesięczną córeczkę. Do tego mogę się rozwijać zawodowo. Wszystko wspaniale się ułożyło.
Mistrzostwa świata dobiegły końca. Sprawdź klasyfikację medalową >>