Z okazji 30. lat Wirtualnej Polski zapraszamy do udziału w konkursie „Za co kochasz internet?”. Do wygrania urodzinowe, podwójne bilety na wielki koncert Sanah, który odbędzie się 19 września 2025 r. na PGE Narodowym. Pokaż swoją kreatywność i świętuj razem z nami! Szczegóły i formularz zgłoszeniowy znajdziesz na stronie 30lat.wp.pl/konkurs
Dawid Góra, WP SportoweFakty: Co trzeba zrobić, żeby być najlepszym na świecie, mając znacznie gorsze możliwości rozwoju niż konkurenci?
Adam Małysz, prezes Polskiego Związku Narciarskiego, trzykrotny medalista olimpijski, czterokrotny mistrz świata: Wytrwałość, szczęście trafienia na właściwy okres. W pierwszym etapie pracę w Polsce rozpoczął Pavel Mikeska, który znał zachodnią myśl szkoleniową i zaszczepił ją w Polsce. No i utworzono kadry, bo wcześniej kadrę stanowił zaledwie Wojciech Skupień. Trenował go Piotr Pawlusiak. A kiedy już powstały kadry, zaczęła się ciężka robota. I wiara w to, że wyjdzie. Nie tylko moja, ale też osób wokół.
Wojciech Skupień i Robert Mateja to nie byli kandydaci na mistrzów?
Byli, ale widocznie nie potrafili się przebić. Dziś mamy Kamila Stocha, Dawida Kubackiego i Piotra Żyłę z sukcesami na koncie. Czy w takim razie Tomasz Pilch, Kacper Juroszek i Jan Habdas nie mogą zostać mistrzami?
Czego im brakuje?
Nie da się na to pytanie odpowiedzieć wprost. Musiałbym siedzieć w ich głowach. Skoki narciarskie to sport, w którym musisz myśleć o technice skoku praktycznie bez przerwy. Nie tylko podczas treningu. Nikt za ciebie nie wykona tej pracy.
Mówiłeś mi kiedyś, że Mateja żył skokami cały czas, a jednak on większych sukcesów nie osiągnął.
Pamiętam, że kiedy wymyślił coś, co razem próbowaliśmy wprowadzić, to mnie się udawało, a jemu nie. Mimo że konkretne rozwiązanie techniczne było jego pomysłem!
Ale nie możemy mówić, że Mati nie osiągnął sukcesów. Przecież był blisko podium mistrzostw świata!
Ty masz na koncie cztery tytuły mistrza...
Wiara w siebie, którą zbudowało się na pierwszym dużym sukcesie, naprawdę bardzo pomaga. Nie mówię, że po takim wyniku praca jest łatwiejsza, ale psychicznie zawodnik jest stopień wyżej.
Przyszło mi jednak coś do głowy. Pamiętam, jak przyszedł Jasiu Blecharz czy Jerzy Żołądź - nie tylko wierzyłem w ich kompetencje, ale całkowicie oddałem się pracy z nimi. Chciałem się dowiedzieć wszystkiego, co mieli mi do przekazania – zarówno pod kątem psychiki, jak i fizjologii. Sam pytałem o kolejne spotkania. Tymczasem pozostali zawodnicy w kadrze nie byli przekonani do pracy z nimi. Może to stanowiło problem? Niestety, nie można zostawać w miejscu i karmić się przekonaniem, że sprawy same się rozwiążą.
Dziś Mateja jest asystentem trenera kadry B, a Wojciech Skupień do niedawna jeździł na roboty budowlane do Niemiec.
Z Robertem jest trochę jak z Piotrem Fijasem - obaj mają bardzo dobre oko. Potrafią znacząco poszerzyć wiedzę techniczną zawodnika, którym się opiekują. Ale żeby być pierwszym trenerem, trzeba mieć umiejętności menadżerskie i organizatorskie. Piotrek nigdy nie chciał w to iść. Mati ostatecznie też.
Wojciech natomiast teraz jest prezesem klubu LKS Poroniec Poronin.
Masz z nimi kontakt?
Z Robertem mam, szczególnie od kiedy został asystentem trenera w kadrze B. Wojtka spotkałem kilka razy, pomagał też trochę przy organizacji Pucharu Świata. Kontakt nam się odnowił. Wcześniej, kiedy wyjeżdżał z Polski, nie miałem z nim żadnych relacji.
Doświadczenia treningów w trudnych warunkach, budowanie od nowa skoków w Polsce, nie budują przyjaźni na lata?
Budują! Im jest trudniej, im bardziej dostajesz w kość, tym lepiej to potem wspominasz i bardziej cenisz znajomości.
Ale z wami tak nie jest.
Bo Wojtek wyjechał i nie poszedł w stronę sportu. Zresztą ja też potrzebowałem krótkiego oddechu i wybrałem sport motoryzacyjny. Nasze drogi się rozeszły, każdy był w zupełnie innym miejscu.
Wierzysz w przeznaczenie?
Po części tak. Ale przeznaczeniu trzeba pomóc.
Myślałeś kiedyś o tym, że bez odrobiny szczęścia, o której sam wspomniałeś, dziś może naprawiałbyś dachy i nikt nie miałby pojęcia, kim jesteś?
Albo grałbym w piłkę. Do wieku juniorskiego byłem w klubie. Zdaję sobie jednak sprawę, że z małego miasteczka byłoby trudno wypłynąć w piłce nożnej.
Tak czy inaczej, nigdy nie myślałem, co by było gdyby… Po prostu nie musiałem.
Byłeś zaangażowany w budowę dachu swojego domu?
Podczas budowy pierwszego domu zupełnie nie. Miałem dachówkę, wszystko przyjechało gotowe. Ale jak budowałem dom, w którym mieszkam teraz, to pracownicy mieli przerąbane.
Dlaczego?
Nie mogło być żadnego wgniecenia na aluminium. Na takim dachu wszystko widać, więc trzeba było bardzo uważać. Zresztą dach wykonywał kolega i jego pracownicy - wiedział od samego początku, że drabiny, które opierał o dach, musiał okładać ręcznikami, żeby nie było uszkodzeń.
Pamiętasz jeszcze coś z tego rzemiosła?
Wszystko. Oczywiście teraz już nie pracuje się tak, jak ja się uczyłem, mniej siły trzeba w to wkładać. Natomiast wiedzę mam. Myśmy ręcznie falcowali blachę, wyginaliśmy ją itd. Dziś przyjeżdża gotowa z fabryki. Do tego maszynki elektryczne i cała masa sprzętu, który pomaga pracownikom.
Ale AI dekarzy nigdy nie zastąpi.
Oczywiście, że nie. To dziś świetny zawód. Dach trzeba czymś przykryć. Pracy jest mniej niż kiedyś, ale jeszcze długo będzie zapotrzebowanie na fachowców w tej dziedzinie.
Pamiętasz nie tylko technikalia związane z dekarstwem, ale też czasy, kiedy byłeś mało znanym Adamem z Wisły, chłopakiem uprawiającym skoki narciarskie. Niedawno opowiadałeś w "Życiu po życiu" o kobiecie, która cię oszukała na ponad cztery tysiące złotych. Prosiła o pieniądze dla chorego syna, a potem jej mąż bawił się za nie w knajpach. Więcej nie dałeś się naciąć?
Każda sytuacja jest inna. Mam zbyt miękkie serce, po prostu. Ale chyba drugi raz nie dałem się oszukać. A już na pewno nie na taką skalę. Teraz, zanim pomogę, dokładnie sprawdzam fundacje i zbiórki. Chcę, żeby pieniądze faktycznie trafiały do osób potrzebujących. Na pewno jestem ostrożniejszy niż w czasach, o których wspomniałeś.
Pomaganie wyniosłeś z domu?
Nie wiem, czy skądś trzeba takie rzeczy wynosić. Ale miękkie serce na pewno mam po mamie. Zdarza nam się razem płakać na filmach. I to zarówno po smutnych, jak i wesołych momentach. Jak jest smutno, to płaczemy z żalu, a jak wesoło, to z radości.
Dobra, jak sobie tak rozmawiamy, to chyba faktycznie stwierdzam, że musiałem wynieść to z domu...
Rzadko mówisz o rodzicach. Jak reagowali na twoją astronomiczną wręcz popularność?
Mama pracowała w sklepie w supermarkecie. Była kierowniczką stoiska ze sprzętem AGD. Tata był kierowcą ciężarówki, potem pracował w klubie sportowym. Muszę jednak powiedzieć, że nie miałem z rodzicami przesadnie dużego kontaktu. Mnie i siostrę wychowywała babcia, a rodzice przychodzili z pracy, kiedy już kładliśmy się spać. Nie przelewało nam się, musieli naprawdę dużo pracować, żeby jakoś nas wszystkich utrzymać. Okazja do rozmowy była jednak wtedy, kiedy mama woziła mnie na treningi. Tak się podzielili z tatą, że to był jej obowiązek.
Nigdy nie pytałem, jak znieśli moją popularność, jak to odbierali. Szczęśliwie w tamtych czasach nie było tak rozwiniętych mediów społecznościowych, dzięki czemu całe zamieszanie choć trochę mogło ich ominąć. Natomiast na pewno wiele osób im gratulowało. Choćby z bliskiej społeczności.
Byli dumni?
Zawsze. I ja byłem i jestem dumny z nich.
Wraz z popularnością przyszły też pieniądze. Skoro w dzieciństwie się nie przelewało, kontrakty reklamowe i pieniądze za wyniki musiały być dla was miłą odmianą.
W jakimś stopniu tak. Wiadomo, starałem się sprawić, aby rodzinie żyło się lepiej.
A co rodzice mówią dziś? Pełnisz zupełnie inną rolę niż te kilkanaście lat temu.
Wciąż interesują się moją pracą, ale nie przepytuję ich z tego, co czytali, jaką mają opinię. Natomiast często mówią, że od kiedy zostałem prezesem, już prawie w ogóle mnie nie widują. Mam jeszcze mniej czasu.
Masz dość prezesury?
Zależy o czym dokładnie rozmawiamy. Biorąc pod uwagę ludzi, z którymi pracuję w związku oraz możliwości, jakie wciąż mamy - nie mam dość. Jeśli chodzi o obciążenie, że wszystko ostatecznie spada na mnie, to już inna sprawa. A przecież pracuje cały zarząd, nie tylko ja. Ten rok był bardzo trudny. Szczególnie z uwagi na wyniki skoczków.
Nie mów, że nie domyślałeś się, ile pracy cię czeka.
Wiedziałem, ale nie sądziłem, że obciążenie będzie aż tak wielkie. Na szczęście przez te trzy lata skóra mi stwardniała. Trudno, żeby było inaczej, kiedy wiecznie cię krytykują i ciągle masz pod górkę. Mam nadzieję, że od nowego sezonu będzie inaczej.
Wyniki musiałyby się poprawić, a mistrzostwa Polski w narciarskie alpejskim nie być odwoływane przez problemy z napompowaniem sponsorskich balonów [Filip Rzepecki, menadżer ds. narciarstwa alpejskiego w rozmowie z TVP Sport stwierdził, że nie udało się rozegrać MP, bo nie miał kto napompować bramki startowej i balonów z logami sponsorów i - przyp. red.].
Wypowiedź byłego dyrektora była na wyrost. Wystarczyłaby rozmowa z Wojtkiem Gaworem, który organizuje te zawody od lat, i stałoby się jasne, że nie chodziło o balony. Po prostu nie było warunków do przeprowadzenia zawodów. Osiem przejazdów rozniosłoby podłoże, które przez pogodę było od samego początku w kiepskim stanie. Jury podjęło decyzję, że rywalizacja nie ma sensu. Filip niestety poszedł za bardzo do przodu ze swoimi wnioskami. No i, co ważne, zawodów nie odwołano, lecz je przeniesiono.
Jaki ostatecznie jest powód przełożenia zawodów?
Pogoda. W tym dniu po prostu nie dało się startować. Na drugi dzień też nie byłoby takiej możliwości. Można zapytać Maryny Gąsienicy-Daniel, obecnie naszej najlepszej alpejki, i trenerów. Nikt w takich warunkach by nie pojechał. Trasa byłaby kompletnie rozwalona, było miękko.
Czyli nie masz sobie nic do zarzucenia?
Mnie tam nawet nie było. Nie organizowałem tych zawodów.
Jesteś prezesem związku, który opiekuje się narciarstwem alpejskim.
Owszem, ale mamy ludzi od organizacji imprez sportowych. Też byłem wkurzony i prosiłem o wyjaśnienia, dlaczego nie przeniesiono zawodów na drugi dzień. Po zebraniu opinii naszych fachowców, rozumiem, dlaczego podjęto taką decyzję.
W tych czasach, jak się komuś coś nie podoba, od razy leci do mediów. To nie jest pierwszy raz, jeśli chodzi o Filipa Rzepeckiego. Zresztą on sam stwierdził, że nie uderzał we mnie czy cały związek.
To w co?
W system. Jednak co z tego, skoro to nam dostało się najbardziej? Dla mnie to jest śmieszne. Powiedziałem Filipowi, że powinien przegadać z nami ten temat a nie od razu iść do dziennikarzy. No i że powinien powiedzieć prawdę, a nie twierdzić, że balony wygrały ze sportem. Inna sprawa, że bez tych balonów to byśmy nie mieli finansowania mistrzostw, a idąc dalej - narciarstwa w ogóle.
Spójrzmy szerzej. Kiedy myślisz o ostatnich 30 latach i swojej zawodowej historii - jesteś w miejscu, w którym chciałeś być?
Po zakończeniu kariery chciałem robić coś dla sportu. I to się dzieje. Nawet w ministerstwie sportu mówią, że w zarządach związków powinni pracować byli sportowcy, ludzie, którzy mają doświadczenie. A nie tylko działacze. Jestem tego samego zdania. Sportowiec lepiej zrozumie, co się dzieje w związku, jakie są potrzeby zawodników, którzy nie zawsze mają wiedzę, dlaczego podejmuje się dane decyzje. Ja sam dopiero teraz wiem, jak trudne jest zarządzanie finansami związku. W Polsce dużą przeszkodzą jest wszechobecna biurokracja, której nie da się przeskoczyć. Jako prezes ciągle siedzę nad papierami. Nie przepadam za tym, ale inaczej po prostu się nie da.
Wiedziałeś, na co się piszesz.
Nie wiedziałem, że formalności jest aż tak dużo. Miałem świadomość, że papierów wokół mnie będzie więcej niż w czasach, gdy byłem dyrektorem sportowym, ale różnica jest naprawdę gigantyczna. Żałuję choćby, że nie mogę sobie pozwolić na częstsze wyjazdy na zawody, na bycie bliżej sportowców. Staram się, ile mogę, ale czasu na wszystko jest po prostu za mało.
Pamiętam, jak jeszcze przed prezesurą mówiłeś, że nie jesteś pewny, czy startować na to stanowisko. Argumentowałeś m.in., że znasz się głównie na skokach, a sportów w PZN-ie jest więcej.
Powołaliśmy dyrektorów konkretnych dyscyplin. Oni mają uzupełniać moją wiedzę. Poza tym przez trzy lata bardzo dużo się nauczyłem. Także tego, że środowisko narciarstwa alpejskiego jest bardzo wymagające. Rodzice często inwestują duże pieniądze w dzieci, każdy ma swoje podejście, chce indywidualnych treningów. W takich warunkach trudno jest stworzyć pełnoprawną kadrę. Reprezentacja ukształtowana jak w innych dyscyplinach to jest misja praktycznie niemożliwa. I nie sądzę, żeby się to zmieniło.
Czyli nadal będzie chaos?
Gdybym chciał wprowadzić odgórne zasady i wymagać, aby każdy się dostosował, zostałbym zlinczowany. Znalezienie złotego środka jest bardzo trudne.
A co z pozostałymi dyscyplinami?
W snowboardzie poukładaliśmy system, powstały kadry - jest nieźle. W biegach nie ma wyników, ale tutaj potrzeba zmiany pokolenia. Zaczęliśmy współpracować ze Szwedami, sytuacja się poprawia. Jestem dobrej myśli, choć trzeba przypomnieć o jeszcze jednym aspekcie - potrzebujemy zmiany mentalności zawodników. Pamiętam, jak ciężko pracowała Justyna Kowalczyk. Ona swoje sukcesy wybiegała, wyrwała je z własnego organizmu.
Ja kiedyś uprawiałem kombinację norweską. Co z tego, że dobrze skakałem, skoro kompletnie nie miałem kondycji. Nie byłem przygotowany do kombinacji, więc zostałem przy skokach. Tam mogłem skupić się na elementach technicznych. W tym byłem znacznie lepszy i miałem tego świadomość. Dziś brakuje zawodników, którzy dają z siebie naprawdę wszystko.
Austriacy, Niemcy, Słoweńcy, Norwegowie znajdują takich zawodników.
Dlatego mieliśmy trenera z Austrii, norweskiego dyrektora sportowego. To też nie pomogło. Po pierwsze, oczekiwania finansowe są z kosmosu. Poszła fama, że w Polsce można dobrze zarobić. I to prawda, ale ja wymagam, aby pracownik pracował na miarę wynagrodzenia. Nie może być tak, że my dajemy, a niewiele z tego mamy. Niestety z Aleksem Stoecklem właśnie tak było. Dlatego od nowego sezonu stawiamy na polską ekipę. Być może po prostu jesteśmy innym narodem, trzeba z nami inaczej pracować i tyle.
Zawsze byłeś jednym z najbardziej lubianych sportowców w Polsce. Hejt prawie cię nie dotyczył. Mniej więcej od momentu, w którym Piotr Żyła zaczął mówić o "leśnych dziadkach" z PZN-u, wiele się zmieniło. Nie jesteś już kryształową postacią. Przeszkadza ci to?
Każdy woli słyszeć o sobie same przyjemne opinie. Jednak stanowisko, na którym pracuję, wiąże się z krytyką. Nie zawsze będę chwalony, a wręcz niektórzy z jakichś powodów będą próbowali mnie oczernić. Media społecznościowe sprawiły, że nawet takie postaci jak Robert Lewandowski, który zaszedł na sam szczyt światowego futbolu, nie mogą liczyć na ulgowe traktowanie. W tym momencie nie da się inaczej funkcjonować.
Dawidowi Kubackiemu, Piotrowi Żyle, Kamilowi Stochowi zdarzyło się krytykować trenerów, działaczy. To nie jest tak, że w Polsce ogon merda psem?
Z zewnątrz można było tak na to spojrzeć, ale chłopaki też dostali za swoje. Warto odpuścić. Thomas Thurnbichler jest świetnym trenerem, ale trochę się pogubił. Trafił na bardzo doświadczonych zawodników, którzy wymagają nie tylko od siebie, ale też od sztabu. Chcą, aby poświęcano im więcej czasu, uwagi. Stąd też prośba Kamila o własny team.
Inna sprawa, że w trakcie sezonu słyszeliśmy krytykę Thomasa, a potem od tych samych ludzi, niezwiązanych z kadrą, że to wspaniały trener i szkoda z niego rezygnować. Nigdy nie będzie idealnie. Niektórzy potrzebują krytykować, żeby czuć się dobrze. W ogóle mam wrażenie, że w Polsce zamiast cieszyć się z tego, co mamy, zbyt często narzekamy.
Ale w skokach zmarnowaliśmy pokolenie. Wykorzystaliśmy twoje sukcesy, ale z sukcesami Kamila już tak dobrze nie poszło.
A może nie mamy takiego pokolenia, jak to z Kamilem, Piotrkiem i Dawidem na czele? Oni wywodzą się z czasów, kiedy przy juniorach mieliśmy Stefana Horngachera i Heinza Kuttina. Mieli więc szczęście trafić na wielkich fachowców. Z drugiej strony trzeba mieć tak wielki talent, jaki mają oni, żeby stać się ikonami sportu. No i potrzeba naprawdę ciężkiej pracy, aby były sukcesy. Ciężkiej pracy samych zawodników.
Może za dużo uwagi poświęcamy kadrze głównej, a za mało szkoleniu młodszych?
Dlatego Thomas proponował pracować nad całym systemem. I to się działo, ale bez znaczących efektów. Choć w juniorach nie jest źle.
Pytanie, czy jesteśmy w stanie wprowadzić w Polsce taki system, jaki jest choćby w Austrii. Moim zdaniem to nierealne.
Dlaczego?
Na wzór austriacki chcieliśmy przenieść ciężar szkolenia na kluby. Problem w tym, że w Polsce nie ma tylu trenerów. Po drugie klubów nie stać na szkolenie seniorów. Wreszcie jest problem z zaangażowaniem zawodników.
Skoczek powinien myśleć o skokach dwadzieścia cztery godziny na dobę. Do tego dieta, wyciszenie, psychologia. A jak nie idzie na treningu, to trzeba kombinować samemu, potem weryfikować pomysły u trenera i wdrażać je lub nie. Jan Hoerl przez cztery lata próbował trenować na pół gwizdka. Półtorej roku temu stwierdził, że musi wybrać - albo sport, albo rezygnacja ze skakania. Postawił wszystko na jedną kartę. Efekt? Fantastyczny sezon, drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, wicemistrzostwo świata.
Niestety takie zaangażowanie w tym momencie jest u nas nieosiągalne.
Zostawmy sport na boku. Mówiłeś że żona i córka odradzali ci stanowiska prezesa. Teraz pomagają w przetrwaniu krytyki?
Zdecydowanie tak. Kiedy wyszła sprawa z Aleksem [nieporozumienie z Małyszem, wątpliwości co do efektywności jego pracy - przyp. red.], byłem w Austrii. Odciąłem się od hejtu. Niestety oberwało się córce Karolinie, która prowadzi moje media społecznościowe. Chciała, żebym zareagował, jakoś odniósł się do całej sprawy. Odpowiadałem, że skoczkowie muszą się spokojnie przygotować do mistrzostw świata i nie mam zamiaru się wypowiadać. To była wyłącznie pożywka dla mediów.
Zresztą każdy trener, który pracował w Polsce, mówił, że nigdy nie zderzył się z takim zainteresowaniem dziennikarzy. Niektórzy byli przerażeni tym, że nie mogli spokojnie pracować, bo cały czas czuli się obserwowani. Trzeba umieć sobie z tym poradzić.
Niedawno rozmawiałem z Wimem Fissettem, trenerem Igi Świątek. Twierdzi, że w każdym kraju jest podobnie. Media patrzą krytycznie na reprezentantów własnego państwa.
Za moich czasów, nawet kiedy skakałem słabiej, byłem wspierany. To bardzo się zmieniło. Uważam, że główny wpływ miały na to nie tyle media tradycyjne, co społecznościowe.
Będzie druga kadencja na fotelu prezesa?
Nie zastanawiam się nad tym. Na pewno nie wyobrażam sobie kandydowania, jeśli nie miałbym stuprocentowego poparcia zarządu. Bez niego nie da się pracować.
Co masz na myśli?
Nie może być tak, że ledwie wychodzę ze spotkania zarządu, a media wiedzą o wszystkim, co się na nim działo. Jeszcze półtora roku będę pracować z obecnym zarządem i bardzo dobrze, bo współpraca, poza tym jednym aspektem, wygląda bardzo dobrze. Nie może być jednak tak, że trenerzy zasięgają informacji z mediów, a nie bezpośrednio od pracowników PZN-u. To jest nieprofesjonalne.
Gdybyś musiał podjąć decyzję dziś - kandydowałbyś na drugą kadencję?
Na szczęście nie muszę dziś podejmować takiej decyzji. Mam na to trochę czasu.
Druga kadencja byłaby pozostaniem na tonącej łajbie. W Polsce ze sportów zimowych popularnością nic nie przeskoczy skoków narciarskich, a dyscyplina jest swoistą historią upadku. Gaśnie w kolejnym kraju - Polsce - a transplantacja zainteresowania na wschód chyba się nie udała.
Nie jestem fanem tego, co obecnie dzieje się w skokach. Sandro Pertille jest bardzo zaangażowany i ma wiele pomysłów, ale ostatecznie skoki coraz bardziej oddalają się od kibica. Są w trudnym momencie. Jeśli nie zrobi się czegoś, co przyniesie rezultaty w postaci zwiększenia oglądalności, będzie fatalnie.
Skoki kobiet rozwijają się dobrze, ale nie rozumiem łączenia ich ze skokami mężczyzn. Zainteresowanie takimi zawodami jest niewielkie. Kobiety powinny iść swoją drogą, jak w narciarstwie alpejskim. W Zao i Ljubnie są organizowane świetne zawody kobiet. Powinniśmy więc inwestować w to, co już cieszy się popularnością.
A jeśli chodzi o sam system rozgrywania konkursów?
Zmniejszono kwoty startowe najlepszym krajom, co nie było dobrym pomysłem, bo to hamuje rozwój skoków w krajach, które utrzymują ten sport. Rozumiem intencje, bo zainteresowanie widza skokami spada po pierwszych 45 minutach trwania konkursu, natomiast rozszerzanie dyscypliny na wschód to głupota. Chłopaki z Turcji, gdzie byłaby jakakolwiek szansa na nowych zawodników, mają taki problem ze znalezieniem sponsora, że zgłaszali się po pomoc do mnie. Nawet ze Słowenii do nas przychodzili.
Nie da się zmienić DNA kibica?
Obawiam się, że nie. A nawet jeśli tak, to bardzo długi proces i szefowie światowych struktur powinni się skupić przede wszystkim na Europie. Nawet USA i Kanada bazują na ośrodkach europejskich, bo to tutaj bije serce skoków. Nie ma sensu na siłę wpychać do stawki krajów, gdzie nie ma tak dużych tradycji narciarskich.
Ponadto nie rozumiem choćby tak prostej rzeczy, jak zmiany belek startowych podczas konkursów. Skąd się to bierze, że jeden zawodnik rusza z dwudziestej, a inny z czwartej? Kiedyś zmiana była tylko dla bezpieczeństwa zawodników. Potem pozostali skoczkowie musieli startować z tej samej belki, żeby zapewnić równe warunki rywalizacji. Dziś zawodnicy są puszczani z wyższej belki wtedy, kiedy jest jasne, że nie skoczą daleko, a tym najlepszym belkę się obniża. Robi się loteria. Do tego zasady stają się niezrozumiałe dla zwykłego kibica.
Dochodzą przeliczniki za wiatr.
To już w ogóle komplikuje rywalizację. Jest za dużo zmiennych mających wpływ na wynik, które są niezrozumiałe dla kibiców.
Trudno o optymizm?
Jeśli to będzie szło w tę stronę, w którą idzie od kilku lat, to bardzo trudno. W Zakopanem zorganizowaliśmy niedawno zawody w skoku do celu. Było fantastycznie. Oczywiście wiem, że nie da się tak rozgrywać Pucharu Świata, ale to wskazuje jakiś kierunek. Utworzyliśmy drużyny, zawody miały ponad milionową oglądalności w TVN-ie. Ludzie wiedzieli, o co chodzi, co trzeba zrobić, aby wygrać. Jak zawodnik miał skoczyć na linię sześćdziesięciu metrów i mu się to udało, to widzowie żywiołowo go oklaskiwali.
Wszystko musi być proste i klarowne. Taki powinien być sport.
chory człowiek!
w PRL moi też mnie i brata chowali!
była praca było utrzymanie !!!!!