Wielu sportowców zrobiło karierę w sporcie dlatego, że wychowywali się w
biedzie. Ciężkie warunki do życia ukształtowały ich charaktery na tyle, że potem zyskali sławę na całym świecie. Tak było z Kimem Duk-koo. Gdyby nie trudne dzieciństwo, to wiele w boksie by nie osiągnął. Na szczyt wspiął się tylko dzięki determinacji i złości, która narastała w nim od lat.
Wylądował pod mostem
Napisać, że Koreańczyk w dzieciństwie nie miał lekko, byłoby uproszczeniem. Już w wieku dwóch lat mógł umrzeć. Zaatakował go wirus, który był na tyle niebezpieczny, że zabił wcześniej jego ojca. Szczęście w nieszczęściu, że młody organizm Kima zdołał wygrać walkę o życie. Pierwsze lata życia Duk-koo to była tułaczka po Korei Południowej z matką, która na każdym kroku żebrała o jedzenie.
- Nie byłem tym zażenowany. Byłem tak głodny, że było mi wszystko jedno - wspominał Duk-koo.
W końcu mama przyszłego pięściarza znalazła ostoję w biednej wiosce rybackiej Banam. Tam poznała nowego męża, który jednak sytuacji materialnej nie zmienił. On też był biedny, a do tego miał już czwórkę dzieci. W domu się nie przelewało. Latem rodzina jadła złowione ryby, jesienią smażyli szarańcze, a zimą polowali na króliki.
- Czasami prosiłem mamę o pieniądze, ale zawsze mówiła mi, że nie ma. Za każdym razem, gdy ją o to spytałem, obrywałem od niej - przyznaje Kim.
W domu Duk-koo był najmłodszy, co starsi bracia skrzętnie wykorzystywali. Ich przyrodni brat był zmuszany do bicia się z okolicznymi chuliganami. Nie podobało mu się to, ale nie miał wyjścia, bo sprzeciw oznaczał solidne lanie. W ten sposób zbierał pierwsze bokserskie szlify, za które często dodatkowo obrywał nie tylko od matki, ale także od nauczycieli. Dlatego w wieku 16 podjął pierwszą męską decyzję. Opuścił rodzinny dom i wyruszył do Seulu w poszukiwaniu lepszego życia.
Kim Duk-koo, boxeador koreano que murió tras una pelea de campeonato contra Ray Mancini, tragedia en el ring pic.twitter.com/WSVK6MJZm9
— El Pelli (@elpelli37) 21 maja 2015
Stolica jednak nie powitała go zbyt miło. Nastolatek wylądował pod mostem, a jedynym jego pożywieniem były krakersy. Nie załamał się, bo przecież do biednego życia był przyzwyczajony. Wziął się w garść i zaczął łapać dorywcze prace.
Duk-koo przez kilka lat dorobił się bogatego CV. Był pucybutem, spawaczem, akwizytorem, przewodnikiem turystycznym i pomocnikiem kucharza. W końcu jednak osiadł na stałe w jednym miejscu - w klubie bokserskim Dong-ah.
Nikt nie widział w nim talentu
Kim szybko pokochał salę treningową. Tylko tam mógł wyładować całą wściekłość, która narastała w nim od dzieciństwa. Śmierć ojca, żebrząca matka, bieda, okropni przyrodni bracia... Nikt jednak nie spodziewał się, że boks okaże się dla niego sposobem na życie.
Ludzie, którzy pamiętają go z pierwszych treningów, nie ukrywają, że nie widzieli w nim niczego, co pozwalałoby sądzić, że będzie świetnym bokserem. Nie miał mocnego ciosu, nie był szybki, nie miał kondycji. Każdy traktował go z politowaniem, ale miał inne cechy, które z czasem okazały się bezcenne.
- Zauważyłem, że radzi sobie gorzej niż inni. Nigdy nie sądziłem, że jest dobrym materiałem na ringowego wojownika. Miał jednak o wiele silniejszą wolę i był bardziej bezwzględny niż pozostali - wspomina Kim Hyun-chi, jego pierwszy trener.
Z każdym miesiącem Duk-koo stawał się coraz lepszy. Jeszcze lepiej zaczął sobie radzić, gdy poznał dziewczynę. Young Lee-mi zawróciła w głowie młodemu bokserowi, ale ich związek nie był mile widziany. W Korei Południowej panowało przekonanie, że pięściarze nie mogą mieć dziewczyn, bo to źle wpływa na ich formę. W przypadku Kima było jednak odwrotnie. Związek z Young sprawił, że poczynił olbrzymie postępy i w wieku 23 lat został zawodowym bokserem.
Koreańczyk zaczął nie najlepiej, bo po dwóch zwycięstwach przyszedł czas na pierwszą porażkę. Jego kariera nabrała tempa w 1980 roku, gdy zdobył mistrzostwo kraju w kategorii lekkiej. Na własnej ziemi radził sobie znakomicie, miał serię dwunastu zwycięstw z rzędu. W końcu musiała przyjść oferta z zagranicy, ale nikt nie spodziewał się, że Kim od razu zostanie rzucony na głęboką wodę.
Przepowiedział własną śmierć
Duk-koo w Korei Południowej był już wschodzącą gwiazdą, ale poza swoim krajem był anonimową postacią. Mimo to przyznano mu walkę o pas mistrza świata federacji WBA. Jego rywalem miał być Ray Mancini, wielki gwiazdor, który emocjonującymi walkami porywał fanów z całego świata. Przydomek "Boom Boom" odnosił się do jego szybkich i bardzo mocnych ciosów, które posyłały rywali na deski.
#curioso #17Nov 1982 en Las Vegas muere el boxeador Duk Koo Kim por conmoción cerebral lue… https://t.co/kzoiHv2bkh pic.twitter.com/vta3BqlBxU
— Claudio Ordóñez (@eleseljefe) 13 listopada 2015
Kim jednak nie obawiał się Amerykanina. Przyjął propozycję, bo to była dla niego oferta życia. Zanim jednak wyleciał do Stanów Zjednoczonych, poprosił o rękę swoją dziewczynę. Young zgodziła się, a natchniony Koreańczyk ruszył do USA pewny swego. Wierzył, że zdobędzie pas i zapowiadał ringową wojnę.
- Albo on, albo ja umrę w ringu - mówił przed walką.
Tych słów wtedy nikt nie potraktował na poważnie. Przecież takie wypowiedzi padają niemal przed każdym pojedynkiem bokserskim. Życie jednak później pokazało, że przepowiedział własną śmierć. Zanim jednak doszło do walki, Kim zawitał do Las Vegas.[nextpage]Świecące wszędzie neony, kasyna, setki automatów, stoły do gier hazardowych i seksowne kelnerki. Duk-koo takich obrazków w Korei Południowej nie doświadczył. Już po pierwszych kilku dniach pobytu w stolicy grzechu przyznał dziennikarzom, że czuł się jak w niebie.
Amerykańscy dziennikarze traktowali go jak gwiazdę. Wielu walczyło o wywiad z nim, na treningi przychodziło sporo fanów. Wśród nich znajdował się Mancini. Wszyscy byli przekonani, że czeka go kolejne łatwe zwycięstwo, ale "Boom Boom" dostrzegł, że będzie inaczej.
- Nie mam wątpliwości, że czeka mnie w ringu wojna - powiedział.
Jedna z najlepszych walk w historii boksu
Galę zorganizowano w kasynie Caesars Palace w 1982 roku. Na trybunach zasiadło 6500 fanów, a wśród nich takich osobistości jak Frank Sinatra czy Bill Cosby. W dodatku miliony śledziły telewizyjną transmisję na żywo. Nikt tego wieczoru nie żałował, że poświęcił swój czas tej walce. Było dokładnie tak, jak mówił kilka dni wcześniej Mancini. To była wojna na śmierć i życie.
Pierwsze rundy pokazały, że obaj pięściarze nie chcą kalkulować. Wdali się w bijatykę, w której liczyła się tylko ofensywa, a coś takiego jak garda prawie nie istniało. Ku zaskoczeniu obserwatorów Mancini znalazł się w tarapatach. Rozciął lewe ucho, uszkodził dłoń, a do tego jego głowa zaczęła puchnąć. Niedługo później to samo działo się z lewym okiem. Kim Duk-koo zdawał się coraz pewniej zmierzać po wymarzony pas, a w dziewiątej rundzie był o krok od znokautowania mistrza.
Coś jednak złego zaczęło się dziać z Koreańczykiem od dziesiątej rundy. Z każdą minutą był słabszy (być może był to efekt poważnego odwodnienia, którego nabawił się podczas zbijania wagi). "Boom Boom" wiedział, kiedy dopaść ranną zwierzynę. Ray przejął inicjatywę i trafiał raz za razem.
Dla Kima dramatyczna była trzynasta runda, gdy przyjął na głowę 39 ciosów! To cud, że w ogóle jeszcze stał na nogach. Chwilę później spuchła mu twarz w wyniku pęknięcia żuchwy. Po takim kryzysie w końcu musiał popełnić błąd.
Przełomowa była czternasta runda. Koreańczyk oberwał lewym sierpowym, po którym "odcięło mu prąd". Mancini dołożył szybką kombinację ciosów. Rywal padł na deski, ale jeszcze miał w sobie siłę, aby wstać. Pewnie dalej by boksował, ale na to nie pozwolił już sędzia. Trybuny wiwatowały, bo mistrzowski pas został w Stanach Zjednoczonych.
- Panie i panowie, dzisiaj widziałem jedną z najlepszych walk w życiu - mówił po walce Frank Sinatra.
Narzeczona Kima została w Seulu i chciała obejrzeć walkę w telewizji, ale odbiornik się zepsuł. Nie widziała zatem morderczego pojedynku. Nie widziała też, jak w momencie, gdy "Boom Boom" świętował, jej ukochanego wynoszono z ringu. Chwilę po starciu stracił przytomność i już jej nie odzyskał.
Trzy śmierci, które zmieniły boks
Przegranego pięściarza przewieziono do szpitala. Tam diagnoza była wstrząsająca. Okazało się, że ma dużego krwiaka, który powstał w wyniku jednego mocnego uderzenia. Operowano go przez 2,5 godziny, choć lekarze zdawali sobie sprawę, że uratowanie boksera będzie cudem.
Przez cztery dni utrzymywano Kima przy życiu dzięki respiratorowi. 17 listopada uznano, że nie ma dla niego nadziei. Odłączono aparaturę i stwierdzono zgon. To był potężny cios nie tylko dla środowiska bokserskiego, ale przede wszystkim dla najbliższych Koreańczyka (jego narzeczona była w drugim miesiącu ciąży).
Na jednej tragedii się nie skończyło. Cztery miesiące później matka Kima popełniła samobójstwo. Kobieta nie potrafiła sobie poradzić z odejściem syna i wypiła butelkę pestycydów. Natomiast niespełna rok po walce doszło do kolejnego samobójstwa. Tym razem życie sobie odebrał Richard Green, który był sędzią ringowym w Las Vegas.
Czy nie potrafił on sobie poradzić z tym, co wydarzyło się w walce o mistrzostwo świata? Tego nigdy nie stwierdzono na pewno. Środowisko nie miało do niego pretensji. Nikt mu nie zarzucał, że powinien wcześniej przerwać pojedynek, a dzięki temu ocaliłby życie Duk-koo.
Śmierć Kima nie poszła jednak na marne. Na świecie rozpoczęła się dyskusja na temat zmian w boksie. Bob Arum proponował na przykład, aby na kilka miesięcy zawiesić całą dyscyplinę, a potem wprowadzić obowiązkowe ochraniacze na głowę i miękkie rękawice. Te postulaty ostatecznie nie przeszły.
W życie weszły natomiast zmiany, które jako pierwsza wprowadziła organizacja WBC. Walki skrócono z piętnastu do dwunastu rund. Następnie wprowadzono obowiązkowe badania specjalistyczne przed i po każdym pojedynku. Tak samo postąpiły później inne federacje, a zasady obowiązują do dzisiaj, co zwiększyło bezpieczeństwo pięściarzy.
Syn obejrzał walkę i poczuł nienawiść do Manciniego
Jak z tym wszystkim poradził sobie Ray Mancini? Media początkowo podawały wiele sensacyjnych informacji. Na przykład krążyła plotka, że "Boom Boom" zaczął pojawiać się na cmentarzu. Jaka była prawda?
- Jedna z gazet napisała, że byłem tak zrozpaczony, że poszedłem na pobliski cmentarz i modliłem się na jednym z grobów, bo myślałem o Kimie. Absolutna bzdura. Nie obchodziło mnie to - komentował Amerykanin.
Vintage Sports Illustrated Magazine November 22 1982 Ray Mancini vs Duk Koo Kim https://t.co/xvfenTBWIp pic.twitter.com/T0O0wlE9AV
— ultra cheap offer (@ultracheapoffer) 17 sierpnia 2016
Rzeczywiście, w oficjalnych wypowiedziach Mancini sprawiał wrażenie, że śmierć Duk-koo w ogóle go nie poruszyła. Potem jednak zaczęły pojawiać się informacje, że popadł w depresję. Trudno się dziwić, bo wielu ludzi uważało go za mordercę. Nawet jego dzieci w szkole były wytykane palcami, że ich ojciec zabił człowieka. Spokoju nie miał także w restauracji. Głośno było o scenie, gdy goście zapytali kelnera, czy to "ten mężczyzna, który zabił Koreańczyka w ringu".
Musiało upłynąć wiele lat, zanim mistrz świata zaczął zdawać sobie sprawę z tego, co się wydarzyło. Największy przełom nastąpił w 2010, gdy do Stanów Zjednoczonych przyleciał Jiwan Duk-koo, syn koreańskiego boksera, który przyszedł na świat siedem miesięcy po śmierci ojca.
Mancini spotkał się z nim, ale przyznał, że nie do końca było mu tak łatwo, jak przedstawiał to w mediach.
- Przez lata czułem się winny. Miałem do siebie żal, że twoja matka została sama. Miałem żal, że nigdy nie spotkałeś swojego ojca. To była wielka walka, ale po niej nie zostało nic dobrego - mówił do Jiwana.
Co ciekawe, Jiwan bardzo długo był okłamywany przez matkę, która mówiła mu, że ojciec pracuje w Stanach Zjednoczonych. Prawdę wyznała mu, dopiero gdy miał dziewięć lat. Potomek pięściarza nie miał jednak na tyle odwagi, aby obejrzeć całą walkę z Mancinim. Zrobił to dopiero przed spotkaniem z Rayem i wyznał mu potem...
- Po obejrzeniu walki mogę powiedzieć, że poczułem do ciebie nienawiść, ale to szybko minęło. Myślę, że to nie była twoja wina - mówi Jiwan.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: tak strzela pomocnik z Brazylii. Kapitalny gol